— Tak — odpowiedziała nie od razu. - Wierzę.
— W to — ciągnął — że ludzie związani przeznaczeniem zawsze się spotykają?
— W to także… Co robisz? Nie obracaj się…
— Chcę spojrzeć na twoją twarz… Visenna. Chcę spojrzeć w twoje oczy. A ty… Ty musisz spojrzeć w moje.
Zrobiła ruch, jakby chciała zerwać się z kolan. Ale została obok niego. Odwrócił się powoli, krzywiąc wargi z bólu. Było jaśniej, ktoś znowu dorzucił drewna do ognia.
Nie poruszyła się już. Obróciła tylko głowę w bok, profilem, ale tym wyraźniej widział, że usta jej drżą. Zacisnęła palce na jego dłoni, silnie.
Patrzył. Nie było żadnego podobieństwa. Miała zupełnie inny profil. Mały nos. Wąski podbródek. Milczała. Potem nagle pochyliła się, spojrzała mu prosto w oczy. Z bliska. Bez słowa.
— Jak ci się podobają? - spytał spokojnie. - Moje poprawione oczy? Takie… niecodzienne. Czy wiesz, Visenna, co robi się z oczami wiedźminów, aby je poprawić? Czy wiesz, że nie zawsze się to udaje?
— Przestań — powiedziała miękko. - Przestań, Geralt.
— Geralt… — poczuł nagle, jak coś się w nim rwie — To imię nadał mi Vesemir. Geralt z Rivii! Nauczyłem się nawet naśladować rivski akcent. Chyba z wewnętrznej potrzeby posiadania rodzinnych stron. Chociażby wymyślonych. Vesemir… nadał mi imię. Vesemir zdradził mi też twoje. Dość niechętnie.
— Cicho, Geralt, cicho.
— Mówisz mi dziś, że wierzysz w przeznaczenie. A wtedy… Wtedy wierzyłaś? Ach, tak, musiałaś wierzyć. Musiałaś wierzyć, że przeznaczenie każe nam się spotkać. Temu należy przypisać fakt, że sama bynajmniej nie dążyłaś do tego spotkania.
Milczała.
— Zawsze chciałem… Rozmyślałem nad tym, co ci powiem, kiedy się wreszcie spotkamy. Myślałem o pytaniu, jakie ci postawię. Sądziłem, że sprawi mi to perwersyjną przyjemność…
To, co błysnęło na jej policzku, było łzą. Niewątpliwie. Poczuł, jak gardło ściska mu się do bólu. Poczuł zmęczenie. Senność. Słabość.
— W świetle dnia… — jęknął. - Jutro, w blasku słońca, spojrzę w twoje oczy, Visenna… I zadam ci moje pytanie. A może nie zadam go, bo już za późno. Przeznaczenie? O, tak, Yen miała rację. Nie wystarczy być sobie przeznaczonym. Trzeba czegoś więcej… Ale spojrzę jutro w twoje oczy… W blasku słońca…
— Nie — powiedziała łagodnie, cicho, aksamitnie, głosem, który drążył, który szarpał pokładami pamięci, pamięci, której już nie było. Której nigdy nie było, a przecież była.
— Tak! — zaprotestował. - Tak. Chcę tego…
— Nie. Teraz zaśniesz. A gdy się obudzisz, przestaniesz chcieć. Po co mamy patrzeć na siebie w blasku słońca? Co to zmieni? Nie można już niczego cofnąć, niczego zmienić. Jaki sens ma zadawanie mi pytań, Geralt? Czy fakt, że nie będę umiała na nie odpowiedzieć, rzeczywiście sprawi ci perwersyjną przyjemność? Co nam da krzywdzenie się wzajemne? Nie, nie będziemy patrzeć na siebie w świetle dnia. Zaśnij, Geralt. A tak między nami, to wcale nie Vesemir nadał ci to imię. Chociaż to również niczego nie zmieni ani niczego nie cofnie, chciałabym, abyś o tym wiedział. Bądź zdrów i uważaj na siebie. I nie staraj się mnie szukać…
— Visenna…
— Nie, Geralt. Teraz zaśniesz. A ja… byłam twoim snem. Bądź zdrów.
— Nie! Visenna!
— Zaśnij — w aksamitnym głosie cichy rozkaz, łamiący wolę, drący ją jak tkaninę. Ciepło, nagle bijące z jej dłoni.
— Zaśnij. Zasnął.
— Jesteśmy już na Zarzeczu, Yurga?
— Od wczoraj, panie Geralt. Wkrótce już rzeka Jaruga, a dalej to już moje strony. Spójrzcie, nawet konie raźniej idą, łbami rzucają. Czują, że dom blisko.
— Dom… Mieszkasz w grodzie?
— Na podgrodziu.
— Ciekawe — wiedźmin rozejrzał się. - Prawie nie widać śladów wojny. Mówiono, że strasznie zniszczony był ten kraj.
— Ano — rzekł Yurga. - Czego jak czego, ale ruin to nam tu nie brakowało. Przyjrzyjcie się baczniej, na każdej bez mała chałupie, w każdej zagrodzie bieli się wszystko od nowiuśkiej ciesielki. A za rzeką, obaczycie, tam jeszcze gorzej było, tam do gruntu wszystko zgorzało… Ale cóż, wojna wojną, a żyć trzeba. Przetrwalim największą zawieruchę, kiedy to Czarni toczyli się przez naszą ziemię. Prawda, wyglądało tedy, że zmienią tu wszystko w pustynię. Wielu z tych, co wtedy uciekli, nie powróciło nigdy. Ale na ich miejsce posiedlili się nowi. Żyć trzeba.
— To fakt — mruknął Geralt. - Żyć trzeba. Nieważne, co było. Trzeba żyć…
— Prawiście. No, macie, zakładajcie. Zszyłem wam portki, załatałem. Będą jak nowe. To tak, jak ta ziemia, panie Geralt. Podarło ją wojną, przeorało jak żelazem brony, popruło, pokrwawiło. Ale teraz będzie jak nowa. I jeszcze lepiej urodzi. Nawet ci, co w tej ziemi zgnili, ku dobru posłużą, użyźnią glebę. Na razie orać ciężko, bo kości, żelastwo wszędzie na polach, ale ziemia i z żelastwem sobie poradzi.
— Nie boicie się, że Nilfgaardczycy… że Czarni wrócą? Już raz znaleźli drogę przez góry…
— Ano, strach nam. I co z tego? Siąść i płakać, trząść się? Żyć trzeba. A co będzie, to będzie. Tego, co przeznaczone, tego się przecie i tak nie uniknie.
— Wierzysz w przeznaczenie?
— A jak mam nie wierzyć? Po tym, jakeśmy się na moście spotkali, na uroczysku, jakeście mnie od śmierci zratowali? Och, panie wiedźmin, obaczycie, padnie wam moja Złotolitka do nóg…
— Daj spokój. Szczerze mówiąc, ja więcej ci zawdzięczam. Tam, na moście… Przecież to moja praca, Yurga, mój fach. Przecież ja bronię ludzi za pieniądze. Nie z dobroci serca. Przyznaj się, Yurga, słyszałeś, co ludzie gadają o wiedźminach? Że nie wiadomo, kto gorszy, oni czy potwory, które zabijają…
— Nieprawda to, panie, nie wiem, czemu tak mówicie. Cóż to ja, oczu nie mam? Wyście wszak z tej samej gliny ulepieni, co owa uzdrowicielka…
— Visenna…
— Nie powiadała nam się z imienia. Ale przecie szła za nami w skok, bo wiedziała, że potrzebna, dogoniła wieczorem, zajęła się wami wraz, ledwo z siodła zeszła. O, panie, namęczyła się nad waszą nogą, od owej magii aż trzeszczało powietrze, a my ze strachu w las ucieklim. A jej potem krew się z nosa rzuciła. Nieprosta widać rzecz, czarować. O, z troską was opatrywała, iście, jak…
— Jak matka? — Geralt zacisnął zęby.
— Ano. Dobrzeście rzekli. A jak usnęliście…
— Tak, Yurga?
— Na nogach ledwo się trzymała, blada była jak płótno. Ale przyszła, pytała, czy nie potrzebuje który z nas pomocy. Wyleczyła smolarzowi rękę, co mu ją pień przytłukł. Grosza nie wzięła, jeszcze leków zostawiła. Nie, panie Geralt, na świecie, wiem to, różnie o wiedźminach gadają i różnie się o czarodziejach mówi. Ale nie u nas. My, z Górnego Sodden i ludzie z Zarzecza, wiemy lepiej. Za wiele my czarodziejom zawdzięczamy, coby nie wiedzieć, jacy oni. Pamięć o nich u nas nie w plotkach i gadkach, a w kamieniu kuta. Obaczycie sami, niech no tylko się zagajnik skończy. Zresztą, sami pewnie lepiej wiecie. Toż to bitwa była na cały świat głośna, a ledwo rok minął. Musieliście słyszeć.
— Nie było mnie tu — mruknął wiedźmin. - Od roku. Byłem na północy. Ale słyszałem… Druga bitwa o Sodden…
— W samej rzeczy. Wraz zobaczycie wzgórze i głaz. Dawniej to my to wzgórze zwali zwyczajnie, Kania Góra, ale nynie to wszyscy mówią Góra Czarodziejów albo Góra Czternastu. Bo dwudziestu i dwóch ich było na tym wzgórzu, dwudziestu i dwóch czarodziejów tam stanęło w bitwie, a czternastu padło. Straszna była to bitwa, panie Geralt. Ziemia stawała dęba, ogień lał się z nieba niby deszcz, pioruny biły… Trup słał się gęsto. Ale zmogli czarodzieje Czarnych, złamali Potęgę, co ich wiodła. A czternastu ich padło w tej bitwie. Czternastu położyło życie… Co, panie? Co wam?
— Nic. Mów dalej, Yurga.
— Straszna była bitwa, oj, gdyby nie owi czarodzieje ze wzgórza, kto wie, może nie gadalibyśmy dziś tu, do domu jadąc, bo i domu by nie było, i mnie, a może i was… Tak, to dzięki czarodziejom. Czternastu ich zginęło, nas broniąc, ludzi z Sodden i Zarzecza. Ha, pewnie, inni też tam się bili, wojacy i szlachta, a i z chłopów, kto mógł, wziął widły albo okszę, albo choćby pałę… Wszyscy stawali mężnie i niejeden poległ. Ale czarodzieje… Nie sztuka wojakowi ginąć, bo to jego fach przecie, a życie i tak krótkie. Ale czarodzieje przecie mogą żyć, jak długo im wola. A nie zawahali się.
— Nie zawahali się — powtórzył wiedźmin, trąc ręką czoło. - Nie zawahali. A ja byłem na Północy…
— Co wam, panie?
— Nic.
— Tak… To my tam, wszyscy z okolicy, kwiaty tam teraz nosimy, na to wzgórze, a majową porą, na Belleteyn, zawsze tam ogień płonie. I po wiek wieków płonąć będzie. I wiecznie żyć oni będą w pamięci ludzi, owych czternastu. A takie życie w pamięci to przecie… To… coś więcej! Więcej, panie Geralt!
— Masz rację, Yurga. -
— Każde dziecko u nas zna imiona tych czternastu, wykute na kamieniu, który na szczycie wzgórza stoi. Nie wierzycie? Posłuchajcie: Axel zwany Rabym, Triss Merri-gold, Atlan Kerk, Vanielle z Brugge, Dagobert z Vole…
— Przestań, Yurga.
— Co z wami, panie? Bladziście jak śmierć!
— Nic.
Szedł pod górę bardzo powoli, ostrożnie, wsłuchany w pracę ścięgien i mięśni w magicznie uleczonej ranie. Chociaż wydawała się kompletnie wygojona, nadal chronił nogę i nie ryzykował opierania na niej całego ciężaru ciała. Było gorąco, a zapach traw uderzał do głowy, oszałamiał, ale oszałamiał przyjemnie.
Obelisk nie stał w centralnym punkcie płaskiego szczytu wzgórza, był cofnięty w głąb, poza krąg kanciastych kamieni. Gdyby wszedł tu tuż przed zachodem słońca, cień menhira, padając na krąg, wyznaczyłby jego precyzyjną średnicę, wskazywałby kierunek, w którym zwrócone były twarze czarodziejów w czasie bitwy. Geralt spojrzał w tym kierunku, w stronę bezkresnych, pagórkowatych pól. Jeżeli były tam jeszcze kości poległych, a były z pewnością, to skrywała je bujna trawa. Krążył tam jastrząb, zataczając spokojne koła na szeroko rozpostartych skrzydłach. Jedyny ruchomy punkt wśród zamarłego w upale krajobrazu.