Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Chędożyć gorączkę. Yurga?

— Tak, panie?

— Zapomniałem ci podziękować…

— Nie wam, panie, dziękować, ale mnie. To wy mnie życieście zratowali, w mojej obronie ponieśliście uszczerbek. A ja? Co ja takiego uczyniłem? Ze człeka rannego, bez czucia, opatrzyłem, na wóz pokładłem, nie dałem szczeznąć? To zwykła rzecz, panie wiedźmin.

— Nie taka znowu zwykła, Yurga. Zostawiano mnie już… w podobnych sytuacjach… Jak psa… Kupiec, opuściwszy głowę, pomilczał.

— Ano, cóż, paskudny otacza nas świat — mruknął wreszcie — Ale to nie powód, byśmy wszyscy paskudnieli. Dobra nam trzeba. Tego mnie uczył mój ojciec i tego ja moich synów uczę.

Wiedźmin milczał, obserwował gałęzie drzew wiszące nad drogą, przesuwające się w miarę ruchu wozu. Udo tętniło. Nie czuł bólu.

— Gdzie jesteśmy?

— Przeszliśmy brodem rzekę Travę, jużeśmy w Miechuńskich Lasach. To już nie Temeria, a Sodden. Przespaliście granicę, gdy celnicy na wozie buszowali. Powiem wam zasię, ze dziwowali się wam bardzo. Ale starszy nad nimi znał was, bez zwłoki przepuścić kazał.

— Znał mnie?

— Ano, niechybnie. Geraltem was nazwał. Tak rzekł — Geralt z Rivii. To wasze miano?

— Moje…

— Obiecał ów celnik pchnąć kogoś z wieścią, że medyk potrzebny. A dałem mu jeszcze cosik w rękę, coby nie zapomniał.

— Dziękuję ci, Yurga.

— Nie, panie wiedźmin. Jakem już mówił, to ja wam dziękuję. I nie tylko. Jeszczem wam coś winien. Umawialiśmy się… Co wam, panie? Słabo wam?

— Yurga… Flakon z zieloną pieczęcią…

— Panie… Znowu będziecie… Takeście wtedy strasznie krzyczeli przez sen…

— Muszę, Yurga…

— Wasza wola. Czekajcie, wraz w czarkę wleję… Na bogów, medyka trzeba, co prędzej, bo inaczej… Wiedźmin odwrócił głowę. Słyszał krzyki dzieci, bawiących się w wyschniętej, wewnętrznej fosie otaczającej zamkowe ogrody. Było ich około dziesięciu. Smarkacze czynili drażniący uszy harmider, przekrzykując się nawzajem cienkimi, podnieconymi, łamiącymi się w falset głosami. Biegali dnem fosy tam i z powrotem, przypominali stadko szybkich rybek, błyskawicznie i nieoczekiwanie zmieniających kierunek, ale zawsze trzymających się razem. Jak zwykle, w ślad za rozjazgotanymi, chudymi jak strachy na wróble starszymi chłopcami biegł zdyszany malec, w żaden sposób nie mogący nadążyć.

— Sporo ich — zauważył wiedźmin. Myszowór uśmiechnął się kwaśno, tarmosząc brodę, wzruszył ramionami.

— Ano, sporo.

— A który z nich… Który z tych chłopców jest tą słynną Niespodzianką?

Druid odwrócił wzrok.

— Nie wolno mi, Geralt…

— Calanthe?

— Oczywiście. Chyba się nie łudziłeś, że ona odda ci dzieciaka tak łatwo? Poznałeś ją przecież. To kobieta z żelaza. Powiem ci o czymś, o czym nie powinienem mówić, w nadziei, że zrozumiesz. Liczę też, że nie zdradzisz mnie przed nią.

— Mów.

— Gdy dziecko się urodziło, sześć lat temu, wezwała mnie i rozkazała, bym cię odszukał. I zabił.

— Odmówiłeś.

— Calanthe się nie odmawia — rzekł poważnie Myszowór, patrząc mu prosto w oczy. - Byłem gotów do drogi, gdy wezwała mnie powtórnie. I odwołała rozkaz, bez słowa komentarza. Bądź ostrożny, gdy będziesz z nią rozmawiał.

— Będę. Myszowór, powiedz, jak to się stało z Duny'm i Pavettą?

— Płynęli ze Skellige do Cintry. Zaskoczył ich sztorm. Ze statku nie odnaleziono nawet szczap. Geralt… To, że dzieciaka nie było wtedy z nimi, to pioruńsko dziwna sprawa. Niewytłumaczalna. Mieli je zabrać ze sobą na korab, w ostatniej chwili nie zabrali. Nikt nie wie, co było powodem, Pavettą nigdy nie rozstawała się z…

— Jak Calanthe to zniosła?

— A jak myślisz?

— Rozumiem.

Hałłakując jak banda goblinów, chłopcy wdarli się w górę i przemknęli obok nich. Geralt spostrzegł, że niedaleko od czoła rozmigotanego stadka pędzi dziewczynka, równie chuda i rozwrzeszczana jak chłopcy, tyle że powiewająca jasnym warkoczem. Z dzikim wyciem gromadka sypnęła się znowu w dół po urwistym zboczu fosy, przynajmniej połowa, wliczając dziewczynkę, zjechała na zadkach. Najmniejszy, wciąż nie mogący nadążyć, przewrócił się, sturlał, już na dole rozpłakał głośno, ściskając stłuczone kolano. Inni chłopcy otoczyli go, drwiąc i wyśmiewając, po czym pognali dalej. Dziewczynka uklękła przy malcu, objęła go, ocierała łzy, rozmazując na wykrzywionej buzi kurz i brud.

— Chodźmy, Geralt. Królowa czeka.

— Chodźmy, Myszowór.

Calanilio siedziała na dużej ławeczce z oparciem zawieszonej na łańcuchach na konarze ogromnej lipy. Zdawała się drzemać, ale przeczył temu krótki ruch nogi, od czasu do czasu wprawiający huśtawkę w ruch. Były z nią trzy młode kobiety. Jedna siedziała na trawie obok huśtawki, jej rozpostarta suknia bielała na zieleni jak połać śniegu. Dwie inne, nie opodal, szczebiotały, ostrożnie rozgarniając gałęzie na krzakach malin.

— Pani — Myszowór skłonił się.

Królowa uniosła głowę. Geralt przyklęknął.

— Wiedźmin — powiedziała sucho.

Jak dawniej ozdabiała się szmaragdami pasującymi do zielonej sukni. I do koloru oczu. Jak dawniej, nosiła wąską, złotą obręcz na popielatoszarych włosach. Ale dłonie, które zapamiętał białe i wąskie, były mniej wąskie. Przytyła.

— Bądź pozdrowiona, Calanthe z Cintry.

— Witaj, Geralcie z Rivii. Wstań. Czekałam na ciebie. Myszowór, przyjacielu, odprowadź panny do zamku.

— Na rozkaz, królowo. Zostali sami.

— Sześć lat — odezwała się Calanthe bez uśmiechu. - Jesteś przerażająco punktualny, wiedźminie. Nie skomentował.

— Bywały chwile, co ja mówię, bywały lata, kiedy łudziłam się, że zapomnisz. Względnie, że inne powody nie pozwolą ci przyjechać. Nie, nieszczęścia w zasadzie ci nie życzyłam, ale musiałam wszak brać pod uwagę niezbyt bezpieczny charakter twojego zawodu. Mówią, że śmierć idzie za tobą krok w krok, Geralcie z Rivii, ale ty nigdy nie oglądasz się za siebie. A później… Gdy Pavetta… Wiesz już?

— Wiem — Geralt schylił głowę. - Współczuję z tobą całym sercem…

— Nie — przerwała. - To było dawno. Już nie noszę żałoby, jak widzisz. Nosiłam dostatecznie długo. Pavetta i Duny… Przeznaczeni sobie. Do końca. I jak tu nie wierzyć w moc przeznaczenia?

Milczeli oboje. Calanthe poruszyła nogą, znowu wprawiła huśtawkę w ruch.

— I oto wrócił wiedźmin po sześciu umówionych latach — powiedziała powoli, a na jej ustach wykwitł dziwny uśmiech. - Wrócił i zażądał wypełnienia przysięgi. Jak myślisz, Geralt, chyba w taki właśnie sposób będą o naszym spotkaniu opowiadać bajarze, gdy sto lat przeminie? Ja myślę, że właśnie tak. Tyle że zapewne podbarwią opowieść, uderzą w czułe struny, zagrają na emocjach. Tak, oni to umieją. Mogę to sobie wyobrazić. Posłuchaj, proszę. I rzekł okrutny wiedźmin: "Spełnij przyrzeczenie, królowo, albo spadnie na ciebie ma klątwa". A królowa, zalawszy się łzami, padła przed wiedźminem na kolana, krzycząc: "Litości! Nie zabieraj mi tego dziecka! Zostało mi już tylko ono!"

— Calanthe…

— Nie przerywaj mi — rzekła ostro. - Opowiadam bajkę, nie zauważyłeś? Słuchaj dalej. Zły, okrutny wiedźmin zatupał nogami, zamachał rękami i krzyknął: "Strzeż się, wiarołomczyni, strzeż się zemsty losu. Jeśli nie dotrzymasz przysięgi, nie minie cię kara". A królowa odrzekła:

"Dobrze więc, wiedźminie. Niechaj będzie tak, jak zechce los. O, tam, spójrz, tam igra dziesięcioro dzieci. Poznasz, które wśród nich jest tobie przeznaczone, weźmiesz je jak swoje i zostawisz mnie z pękniętym sercem".

Wiedźmin milczał.

— W bajce — uśmiech Calanthe stawał się coraz bardziej nieładny — królowa, jak sobie wyobrażam, pozwoliłaby wiedźminowi odgadywać trzykrotnie. Ale my już nie jesteśmy w bajce, Geralt. Jesteśmy tu naprawdę, ty i ja, i nasz problem. I nasze przeznaczenie. To nie baśń, to życie. Parszywe, złe, ciężkie, nie szczędzące pomyłek, krzywd, żalu, rozczarowań i nieszczęść, nie szczędzące ich nikomu, ani wiedźminom, ani królowym. I dlatego, Geralcie z Rivii, będziesz odgadywał tylko raz.

Wiedźmin milczał nadal.

— Tylko jeden, jedyny raz — powtórzyła Calanthe. -Ale, jak mówiłam, to nie baśń, ale życie, które sami musimy zapełniać sobie momentami szczęścia, bo na los i jego uśmiechy liczyć, jak wiesz, nie można. Dlatego, niezależnie od wyniku zgadywania, nie odjedziesz stąd z niczym. Zabierzesz jedno dziecko. To, na które padnie twój wybór. Dziecko, z którego zrobisz wiedźmina. O ile to dziecko wytrzyma Próbę Traw, rzecz jasna.

Geralt gwałtownie uniósł głowę. Królowa uśmiechnęła się. Znał ten uśmiech, paskudny i zły, pogardliwy przez to, że nie kryjący sztuczności.

— Zdziwiłeś się — stwierdziła fakt. - Cóż, trochę postudiowałam. Ponieważ dziecko Pavetty ma szansę zostać wiedźminem, zadałam sobie ten trud. Moje źródła, Geralt, milczą jednak co do faktu, ile dzieci na dziesięć wytrzymuje Próbę Traw. Czy nie zechciałbyś zaspokoić mojej ciekawości w tym względzie?

— Królowo — Geralt odchrząknął. - Zadałaś sobie zapewne dostatecznie wiele trudu studiując, by wiedzieć, że kodeks i przysięga zabraniają mi nawet wypowiadać tę nazwę, a cóż dopiero dyskutować o niej.

Calanthe zatrzymała gwałtownie huśtawkę, wrywszy się obcasem w ziemię.

— Troje, najwyżej czworo na dziesięć — powiedziała, kiwając głową w udawanym zamyśleniu. - Ostra selekcja, bardzo ostra, powiedziałabym, i to na każdym etapie. Najpierw Wybór, potem Próby. A potem Zmiany. Ilu wyrostków dostaje w końcu medaliony i srebrne miecze? Jeden na dziesięciu? Jeden na dwudziestu?

Wiedźmin milczał.

— Rozmyślałam nad tym długo — ciągnęła Calanthe, już bez uśmiechu. - I doszłam do wniosku, że selekcja dzieciaków na etapie Wyboru ma znikome znaczenie. Cóż to wreszcie za różnica, Geralt, co to za dziecko umrze lub zwariuje nafaszerowane narkotykami? Cóż za różnica, czyj mózg rozerwie się od majaczeń, czyje oczy pękną i wypłyną, miast stać się oczami kota? Cóż za różnica, czy we własnej krwi i rzygowinach skona dziecko rzeczywiście wskazane przeznaczeniem^ czy dziecko zupełnie przypadkowe? Odpowiedz mi.

59
{"b":"88180","o":1}