Dziewczynka zachlipała i pociągnęła nosem, po czym skwapliwie pokiwała głową.
— Będziesz grzeczna, księżniczko?
— Będę — burknęła.
- Ćma wnet będzie — odezwała się driada. - Dyrdajmy, Gwynbleidd.
Las zrzedł. Szli przez piaszczyste młodniaki, przez wrzosowiska, przez zasnute mgłą łąki, na których pasły się stada jeleni. Robiło się chłodniej.
— Szlachetny panie… — odezwała się Ciri po długim, długim milczeniu.
— Nazywam się Geralt. O co chodzi?
— Jestem okropecznie głodna.
— Zaraz się zatrzymamy. Wkrótce zmierzch.
— Nie wytrzymam — zachlipiała. - Nic nie jadłam od…
— Nie maż się — sięgnął do sakwy, wyciągnął kawał słoniny, mały krążek sera i dwa jabłka. - Masz.
— Co to jest, to żółte?
— Słonina.
— Tego jeść nie będę — burknęła.
- Świetnie się składa — rzekł niewyraźnie, pakując słoninę do ust. - Zjedz ser. I jabłko. Jedno.
— Dlaczego jedno?
— Nie wierć się. Zjedz oba.
— Geralt?
— Mhm?
— Dziękuję.
— Nie ma za co. Jedz na zdrowie.
— Ja nie… Nie za to. Za to też, ale… Uratowałeś mnie przed tą stonogą… Brrr… O mało nie umarłam ze strachu…
— O mało nie umarłaś — potwierdził poważnie. O mało nie umarłaś w wyjątkowo bolesny i paskudny sposób, pomyślał. - A dziękować powinnaś Braenn.
— Kim ona jest?
— Driadą.
— Dziwożoną?
— Tak.
— To ona nas… One porywają dzieci! Ona nas porwała? Eee, ty przecież nie jesteś mały. A czemu ona tak dziwnie mówi?
— Mówi, jak mówi, to nieważne. Ważne jest, jak strzela. Nie zapomnij jej podziękować, gdy się zatrzymamy.
— Nie zapomnę — smarknęła.
— Nie wierć się, księżniczko, przyszła księżno Verden.
— Nie będę — burknęła — żadną księżną.
— Dobrze, dobrze. Nie będziesz księżną. Zostaniesz chomikiem i zamieszkasz w norce.
— Nieprawda! Ty nic nie wiesz!
— Nie piszcz mi nad uchem. I nie zapominaj o rzemieniu!
— Nie będę księżną. Będę…
— No? Czym?
— To jest tajemnica.
— Ach, tak, tajemnica. Świetnie — uniósł głowę. - Co się stało, Braenn?
Driada, zatrzymawszy się, wzruszyła ramionami, popatrzyła w niebo.
— Ustałam — rzekła miękko. - I tyś pewnie ustał, niosąc ją, Gwynbleidd. Tu staniemy. Ćma wraz.
— Ciri?
— Mhm? — pociągnęła nosem dziewczynka, szeleszcząc gałązkami, na których leżała.
— Nie zimno ci?
— Nie — westchnęła. - Dzisiaj jest ciepło. Wczoraj… Wczoraj to okropecznie zmarzłam, ojej.
— Dziw — odezwała się Braenn, rozluźniając rzemienie długich, miękkich butów. - Tycia kruszynka, a zaszła tyli szmat lasu. I przez czaty przeszła, przez młakę, przez gęstwę. Krzepka, zdrowa i dzielna. Zaprawdę, nada się… Nada się nam.
Geralt szybko rzucił okiem na driadę, na jej błyszczące w półmroku oczy. Braenn oparła się plecami o drzewo, zdjęła opaskę, rozrzuciła włosy szarpnięciem głowy.
— Weszła do Brokilonu — mruknęła, uprzedzając komentarz. - Jest nasza, Gwynbleidd. Idziem do Duen Canell.
— Pani Eithne zdecyduje — odrzekł cierpko. Ale wiedział, że Braenn miała rację.
Szkoda, pomyślał, patrząc na wiercącą się na zielonym posłaniu dziewczynkę. Taki rezolutny skrzat. Gdzie ja ją już widziałem? Nieważne. Ale szkoda. Świat jest taki wielki i taki piękny. A jej światem będzie już Brokilon, do końca jej dni. Być może, niewielu dni. Może tylko do dnia, gdy zwali się między paprocie, wśród krzyku i świstu strzał, walcząc w tej bezsensownej wojnie o las. Po stronie tych, które muszą przegrać. Muszą. Wcześniej czy później.
— Ciri?
— Aha?
— Gdzie mieszkają twoi rodzice?
— Nie mam rodziców — pociągnęła nosem. - Utonęli w morzu, jak byłam malutka.
Tak, pomyślał, to wyjaśnia wiele. Księżniczka, dziecko nie żyjącej książęcej pary. Kto wie, czy nie trzecia córka po czterech synach. Tytuł w praktyce znaczący mniej od tytułu szambelana czy koniuszego. Kręcące się przy dworze popielatowłose i zielonookie coś, co trzeba jak najprędzej wypchnąć, wydać za mąż. Jak najprędzej, zanim dojrzeje i stanie się małą kobietą, groźbą skandalu, mezaliansu czy incestu, o jaki nietrudno we wspólnej zamkowej sypialni.
Jej ucieczka nie dziwiła wiedźmina. Spotykał już wielokrotnie księżniczki, a nawet królewny, włóczące się z trupami wędrownych aktorów i szczęśliwe, że zdołały zbiec przed zgrzybiałym, ale wciąż spragnionym potomka królem. Widywał królewiczów, przedkładających niepewny los najemnika nad upatrzoną przez ojca kulawą czy ospowatą królewnę, której zasuszone lub wątpliwe dziewictwo miało być ceną sojuszu i dynastycznej koligacji.
Położył się obok dziewczynki, okrył ją swoją kurtką.
- Śpij — powiedział. - Śpij, mała sierotko.
— Akurat! — zaburczała. - Jestem księżniczką, a nie sierotką. I mam babkę. Moja babka jest królową, nie myśl sobie. Jak jej powiem, że chciałeś mnie zbić pasem, moja babka każe ci ściąć głowę, zobaczysz.
— Potworne! Ciri, miej litość!
— Akurat!
— Jesteś przecież dobrą dziewczynką. Ucinanie głowy okropnie boli. Prawda, że nic nie powiesz?
— Powiem.
— Ciri.
— Powiem, powiem, powiem! Boisz się, co?
— Strasznie. Wiesz, Ciri, jak człowiekowi utną głowę, to można od tego umrzeć.
— Naśmiewasz się?
— Gdzieżbym śmiał.
— Jeszcze ci mina zrzednie, zobaczysz. Z moją babką nie ma żartów, jak tupnie nogą, to najwięksi woje i rycerze klękają przed nią, sama widziałam. A jak któryś jest nieposłuszny, to ciach, i głowy nie ma.
— Straszne. Ciri?
— Ehe?
— Chyba utną ci głowę.
— Mnie?
— Jasne. Przecież to twoja babka królowa uzgodniła małżeństwo z Kistrinem i wysłała cię do Verden, do Nastroga. Byłaś nieposłuszna. Jak tylko wrócisz… Ciach! I głowy nie ma.
Dziewczynka zamilkła, przestała się nawet wiercić. Słyszał, jak cmoka, przygryzając dolną wargę ząbkami, jak pociąga zakatarzonym nosem.
— Nieprawda — powiedziała. - Babka nie pozwoli uciąć mi głowy, bo… Bo to moja babka, no nie? Eee, najwyżej dostanę…
— Aha — zaśmiał się Geralt. - Z babką żartów nie ma? Bywała już w robocie rózga, co? Ciri parsknęła gniewnie.
— Wiesz co? — powiedział. - Powiemy twojej babce, że ja już cię sprałem, a dwa razy za tę samą winę karać nie wolno. Umowa stoi?
— Chyba niemądry jesteś! - Ciri uniosła się na łokciach, szeleszcząc gałązkami. - Jak babka usłyszy, ze mnie zbiłeś, to głowę ci utną jak nic!
— A więc jednak żal ci mojej głowy? Dziewczynka zamilkła, znowu pociągnęła nosem.
— Geralt…
— Co, Ciri?
— Babka wie, że muszę wrócić. Nie mogę być żadną księżną ani żoną tego głupiego Kistrina. Muszę wrócić, i już.
Musisz, pomyślał. Niestety, nie zależy to ani od ciebie ani od twojej babki. Zależy to od humoru starej Eithne. I od moich umiejętności przekonywania.
— Babka to wie — ciągnęła Ciri. - Bo ja… Geralt, przysięgnij, że nikomu nie powiesz. To straszna tajemnica. Okropeczna, mówię ci. Przysięgnij.
— Przysięgam.
— No, to ci powiem. Moja mama była czarownicą, nie myśl sobie. I mój tata też był zaczarowany. To wszystko opowiedziała mi jedna niania, a jak babka się o tym dowiedziała, to była straszna awantura. Bo ja jestem przeznaczona, wiesz?
— Do czego?
— Nie wiem — rzekła Ciri z przejęciem. - Ale jestem przeznaczona. Tak mówiła niania. A babka powiedziała, że nie pozwoli, że prędzej cały chorrel… chorremy zamek zawali się. Rozumiesz? A niania powiedziała, że na przeznaczenie to choćby nie wiem co, nic nie pomoże. Ha! A potem niania się popłakała, a babka wrzeszczała. Widzisz? Jestem przeznaczona. Nie będę żoną głupiego Kistrina. Geralt?
- Śpij — ziewnął, aż zatrzeszczała żuchwa. - Śpij, Ciri.
— Opowiedz mi bajkę.
— Co?
— Bajkę mi opowiedz — fuknęła. - Jak mam spać bez bajki? Eee tam!
— Nie znam, psiakrew, żadnej bajki. Śpij.
— Nie kłam. Bo znasz. Jak byłeś mały, to co, nikt ci nie opowiadał bajek? Z czego się śmiejesz?
— Z niczego. Coś sobie przypomniałem.
— Aha! Widzisz. No, to opowiedz.
— Co?
— Bajkę.
Zaśmiał się znowu, podłożył ręce pod głowę, patrząc na gwiazdy, mrugające zza gałęzi nad ich głowami.
— Był sobie pewnego razu… kot — zaczął. - Taki zwykły, pręgowaty myszołowca. I pewnego razu ten kot poszedł sobie, sam jeden, na daleką wyprawę do strasznego, ciemnego lasu. Szedł… Szedł… Szedł…
— Nie myśl sobie — mruknęła Ciri, przytulając się do niego — że zasnę, zanim on dojdzie.
— Cicho, smarkulo. Tak… Szedł, szedł, aż napotkał lisa. Rudego lisa.
Braenn westchnęła i położyła się obok wiedźmina, z drugiej strony, też przytulając się lekko.
— No — Ciri pociągnęła nosem. - Opowiadaj, co było dalej.
— Popatrzył lis na kota. Ktoś ty, pyta. Jestem kot, odpowie na to kot. Ha, powiada lis, a nie boisz się, kocie, łazić sam po lesie? A jak będzie król jechał na łowy, to co? Z psami, z osacznikami, na koniach? Powiadam ci, kocie, mówi lis, łowy to straszna bieda dla takich, jak ty i ja. Ty masz futro, ja mam futro, łowcy nigdy nie darują takim jak my, bo łowcy mają narzeczone i kochanki, a tym łapy marzną i szyje, to i robią z nas kołnierze i mufki dla tych dziwek do noszenia.
— Co to są mufki? — spytała Ciri.
— Nie przerywaj. I dodał lis: Ja, kocie, umiem ich przechytrzyć, mam na tych myśliwych tysiąc dwieście osiemdziesiąt sześć sposobów, taki jestem przebiegły. A ty, kocie, ile masz sposobów na łowców?
— Och, jaka to ładna bajka — powiedziała Ciri, przytulając się do wiedźmina jeszcze mocniej. - Opowiadaj, co kot?
— Aha — szepnęła z drugiej strony Braenn. - Co kot? Wiedźmin odwrócił głowę. Oczy driady błyszczały, usta miała półotwarte i przesuwała po nich językiem. Jasne, pomyślał. Małe driady spragnione są bajek. Tak, jak mali wiedźmini. Bo i jednym, i drugim rzadko kto opowiada bajki przed zaśnięciem. Małe driady usypiają wsłuchane w szum drzew. Mali wiedźmini usypiając wsłuchani w ból mięśni. Nam też świeciły się oczy, tak jak Braenn, gdy słuchaliśmy bajki Vesemira, tam, w Kaer Morhen. Ależ to było dawno… Tak dawno…