Musieli tedy porzucić pierwotny plan, zakładający objazd przypuszczańskich wsi, gdzie wiedźmin miał jakie takie widoki na pracę. Zamiast tego pojechali nad morze, do Bremervoord. Niestety, oprócz rokującej mało szans na powodzenie afery miłosnej księcia Aglovala i syrenki Sh'eenaz, wiedźmin nie znalazł zajęcia. Przejedli już złoty sygnet Geralta i broszę z aleksandrytem, którą trubadur dostał kiedyś na pamiątkę od jednej ze swych licznych narzeczonych. Było chudo. Ale nie, wiedźmin nie był zły na Jaskra.
— Nie, Jaskier — powiedział. - Nie jestem na ciebie zły. Jaskier nie uwierzył, co jasno wynikało z faktu, że milczał. Jaskier rzadko milczał. Poklepał konia po szyi, po raz nie wiadomo który poszperał w jukach. Geralt wiedział, że nie znajdzie tam niczego, co można by spieniężyć. Zapach jadła, niesiony bryzą od pobliskiej gospody, stawał się nie do wytrzymania.
— Mistrzu? — krzyknął ktoś. - Hej, mistrzu!
— Słucham — Geralt odwrócił się. Z zatrzymanej obok dwukółki, zaprzężonej w parę onagrów, wygramolił się brzuchaty, postawny mężczyzna w filcowych butach i ciężkiej szubie z wilczych skór.
— Eee… tego — zakłopotał się brzuchaty, podchodząc. -Nie o was, panie, mi szło… Jeno o mistrza Jaskra…
— Jam jest — wyprostował się dumnie poeta, poprawiając kapelusik z czaplim piórkiem. - Czegóż to wam trzeba, dobry człowieku?
— Z całym szacunkiem — rzekł brzuchacz. - Jestem Teleri Drouhard, kupiec korzenny, starszy tutejszej Gildii. Syn mój, Gaspard, właśnie się był zaręczył z Dalią, córką Mestvina, kapitana kogi.
— Ha — powiedział Jaskier, zachowując wyniosłą powagę. - Gratuluję i winszuję szczęścia młodej parze. W czym jednak mogę być pomocny? Czyżby szło o prawo pierwszej nocy? Tego nigdy nie odmawiam.
— Hę? Nie… tego.. Znaczy się, uczta i biesiada zaręczynowa dziś wieczór będzie. Żona moja, jak się rozeszło, żeście wy, mistrzu, do Bremervoord zawitali, dziurę mi w brzuchu wiercić jęła… Jak to baba. Słysz, rzecze, Teleri, pokazem wszystkim, żeśmy nie chamy, jako oni, że za kulturą i sztuką stoimy. Że u nas jak uczta, to duchowa, a nie aby jeno ochlać się i porzygać. Ja jej, babie głupiej, mówię, wszakże już wynajęlim jednego barda, nie wystarczy? A ona, że jeden to mało, że ho-ho, mistrz Jaskier, to dopiero, sława taka, to ci będzie sąsiadom szpila w zadek.
Mistrzu? Zróbcież nam ten zaszczyt… Dwadzieścia pięć talarów gotówem, jako symbol, ma się rozumieć… Jeno, by sztukę wspomóc…
— Czy mnie słuch myli? — spytał Jaskier przeciągle. - Ja, ja mam być drugim bardem? Dodatkiem dla jakiegoś innego muzykanta? Ja? Jeszcze tak nisko nie upadłem, mości panie, żeby komuś akompaniować!
Drouhard poczerwieniał.
— Wybaczcie, mistrzu — wybełkotał. - Nie takem myślał… Jeno żona… Wybaczcie… Zróbcie zaszczyt…
— Jaskier — syknął z cicha Geralt. - Nie zadzieraj nosa. Potrzebne nam te parę groszy.
— Nie pouczaj mnie! — rozdarł się poeta. - Ja zadzieram nos? Ja? Patrzcie go! A co powiedzieć o tobie, który co drugi dzień odrzucasz intratne propozycje? Hirikki nie zabijesz, bo na wymarciu, wojsiłka nie, bo nieszkodliwy, nocnicy nie, bo milutka, smoka nie, bo kodeks zabrania. Ja, wystaw sobie, też się szanuję! Też mam swój kodeks!
— Jaskier, proszę cię, zrób to dla mnie. Trochę poświęcenia, chłopie, nic więcej. Obiecuję, że i ja nie będę wybrzydzał przy następnym zadaniu, jakie się trafi. No, Jaskier…
Trubadur patrzył w ziemię, podrapał się w podbródek pokryty jasnym, miękkim zarostem. Drouhard, rozdziawiwszy gębę, przysunął się bliżej.
— Mistrzu… Uczyńcie nam ten zaszczyt. Żona mi nie daruje, żem was nie uprosił. No… Niech będzie trzydzieści.
— Trzydzieści pięć — rzekł twardo Jaskier. Geralt uśmiechnął się, z nadzieją wciągnął nosem zapach jadła niosący się od gospody.
— Zgoda, mistrzu, zgoda — rzekł szybko Teleri Drouhard, tak szybko, że oczywistym było, że dałby czterdzieści, gdyby było trzeba. - A nynie… Dom mój, jeśli wola wam ochędożyć się i odpocząć, waszym domem. I wy, panie… Jak wasze miano?
— Geralt z Rivii.
— I was, panie, ma się rozumieć, też zapraszam. Zjeść coś, wypić…
— I owszem, z przyjemnością — powiedział Jaskier. - Wskażcie drogę, miły panie Drouhard. A tak między nami, ten drugi bard, to kto?
— Szlachetna panna Essi Daven.
Geralt jeszcze raz przetarł rękawem srebrne ćwieki kurtki i klamrę pasa, przyczesał palcami spięte czystą opaską włosy i oczyścił buty, pocierając jedną cholewkę o drugą.
— Jaskier?
— Aha? — bard wygładził przypięte do kapelusika pióro egreta, poprawił i obciągnął na sobie kubrak. Obaj strawili pół dnia na oczyszczenie odzieży i doprowadzenie jej do jakiego takiego porządku. - Co, Geralt?
— Postaraj się zachowywać tak, aby wyrzucono nas po wieczerzy, a nie przed.
— Chyba żartujesz — żachnął się poeta. - Sam uważaj na maniery. Wchodzimy?
— Wchodzimy. Słyszysz? Ktoś śpiewa. Kobieta.
— Dopiero teraz usłyszałeś? To Essi Daven, zwana Oczko. Co, nigdy nie spotkałeś kobiety trubadura? Prawda, zapomniałem, ty omijasz miejsca, gdzie kwitnie sztuka. Oczko to zdolna poetka i śpiewaczka, cóż, nie pozbawiona wad, wśród których bezczelność, jak słyszę, nie jest najmniejszą. To, co właśnie śpiewa, to moja własna ballada. Usłyszy za to zaraz kilka słów, i to takich, że się jej oczko załzawi.
— Jaskier, zlituj się. Wyrzucą nas.
— Nie wtrącaj się. To sprawy zawodowe. Wchodzimy.
— Jaskier?
— Hę?
— Dlaczego Oczko?
— Zobaczysz.
Biesiada odbywała się w wielkim składzie, opróżnionym z beczek śledzi i tranu. Zapach — nie ze wszystkim — zabito, wieszając gdzie popadło pęki jemioły i wrzosu udekorowane kolorowymi wstążkami. Tu i ówdzie, jak kazał zwyczaj, wisiały też warkocze czosnku mające odstraszyć wampiry. Stoły i ławy, poprzysuwane do ścian, nakryto białym płótnem, w kącie zaimprowizowano wielkie palenisko i rożen. Było tłoczno, ale nie gwarno. Ponad pół setki ludzi najrozmaitszych stanów i profesji, a także pryszczaty narzeczony i zapatrzona w niego zadartonosa narzeczona, w skupieniu i ciszy przysłuchiwało się dźwięcznej i melodyjnej balladzie śpiewanej przez dziewczynę w skromnej, niebieskiej sukience, siedzącą na podwyższeniu z lutnią opartą o kolano. Dziewczyna nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat i była bardzo szczupła. Jej włosy, długie i puszyste, miały kolor ciemnego złota. W momencie, gdy weszli, dziewczyna skończyła preśń, podziękowała za gromki aplauz skinieniem głowy, potrząsnęła włosami.
— Witajcie, mistrzu, witajcie — Drouhard, świątecznie odziany, podskoczył do nich żywo, pociągnął ku środkowi składu. - Witajcie i wy, panie Gerard… Zaszczyconym… Tak… Pozwólcie… Cne panie, cni panowie! Oto gość nasz zaszczytny, co zaszczyt nam zrobił i zaszczycił nas… Mistrz Jaskier, słynny śpiewak i wierszokle… poeta, znaczy, wielkim zaszczytem nas zaszczycił… Zaszczyceniśmy tedy…
Rozległy się okrzyki i oklaski, w samą porę, bo wyglądało, że Drouhard zaszczyci się i zająka na śmierć. Jaskier, pokraśniawszy z dumy, przybrał wyniosłą minę i ukłonił się niedbale, potem zaś pomachał ręką dziewczętom siedzącym na długiej ławie niczym kury na grzędzie, pod eskortą starszych matron. Dziewczęta siedziały sztywno, sprawiając wrażenie przyklejonych do ławy klejem stolarskim lub innym skutecznym lepiszczem. Wszystkie bez wyjątku trzymały ręce na kurczowo zwartych kolanach i miały półotwarte usta.
— A nynie — zawołał Drouhard. - Nuże, do piwa, kumotrzy, a do jadła! Prosim, prosim! Czym chata…
Dziewczyna w niebieskiej sukience przepchnęła się przez tłum, który jak morska fala runął na zastawione Jadłem stoły.
— Witaj, Jaskier — powiedziała.
Określenie "oczy jak gwiazdy" Geralt uważał za banalne i ograne, zwłaszcza od czasu, gdy zaczął podróżować z Jaskrem, trubadur bowiem zwykł być ciskać tym komplementem na prawo i lewo, zwykle zresztą niezasłużenie. Jednak w odniesieniu do Essi Daven nawet ktoś równie mało podatny na poezję, jak wiedźmin, musiał uznać trafność jej przydomka. W milutkiej i sympatycznej, ale niczym szczególnym nie wyróżniającej się twarzyczce płonęło bowiem ogromne, piękne, błyszczące, ciemnoniebieskie oko, od którego nie sposób było oderwać spojrzenia. Drugie oko Essi Daven było większą część czasu nakryte i zasłonięte złocistym lokiem, opadającym na policzek. Lok ów Essi co pewien czas odrzucała szarpnięciem głowy lub dmuchnięciem, a wówczas okazywało się, że drugie oczko Oczka w niczym nie ustępuje pierwszemu.
— Witaj, Oczko — powiedział Jaskier, wykrzywiając się. - Ładną balladę śpiewałaś przed chwilą. Znacznie poprawiłaś repertuar. Zawsze twierdziłem, że jeśli się nie umie pisać wierszy, trzeba pożyczać cudze. Dużo ich pożyczyłaś?
— Kilka — odpaliła natychmiast Essi Daven i uśmiechnęła się, demonstrując białe ząbki. - Dwa lub trzy. Chciałam więcej, ale się nie dało. Okropny bełkot, a melodie, choć miłe i bezpretensjonalne w swej prostocie, żeby nie powiedzieć prymitywizmie, to nie to, czego oczekują moi słuchacze. Napisałeś może coś nowego, Jaskier? Jakoś nie słyszałam.
— Nie dziwota — westchnął bard. - Moje ballady śpiewam w miejscach, dokąd zaprasza się wyłącznie zdolnych i sławnych, a ty tam przecież nie bywasz.
Essi poczerwieniała lekko i odrzuciła lok dmuchnięciem.
— Fakt — powiedziała. - Nie bywam w zamtuzach, ich atmosfera działa na mnie przygnębiająco. Współczuję ci, że musisz śpiewać w takich miejscach. Ale cóż, tak to już jest. Jeśli się nie ma talentu, nie przebiera się w publiczności.
Teraz Jaskier zauważalnie poczerwieniał. Oczko natomiast zaśmiała się radośnie, zarzuciła mu nagle ręce na szyję i głośno pocałowała w policzek. Wiedźmin zdumiał się, ale nie bardzo. Koleżanka po fachu Jaskra nie mogła wszak wiele się od niego różnić pod względem obliczalności.
— Jaskier, ty stary dzwońcu — powiedziała Essi, wciąż obejmując barda za szyję. - Cieszę się, że cię znowu widzę, w dobrym zdrowiu i w pełni sił umysłowych.
— Ech, Pacynko — Jaskier chwycił dziewczynę w pasie, uniósł i zakręcił dookoła siebie, aż zafurkotała sukienka.