Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Aleś ty głupi, Jaskier — rzekł z wyrzutem niziołek. Jaskier znowu roześmiał się perliście, biorąc jednocześnie dwa skomplikowane akordy na strunach lutni.

— No, bo minę masz, bracie, wyjątkowo głupią, a wybałuszasz się na nas, jakbyśmy mieli rogi i ogony. A może wystraszyłeś się wiedźmina? Co? Może myślisz, że otwarto sezon polowania na niziołków? Może…

— Przestań — nie wytrzymał Geralt, podchodząc do stołu. - Wybacz, przyjacielu. Jaskier przeżył dziś ciężką tragedię osobistą, jeszcze mu nie przeszło. Usiłuje dowcipem zamaskować smutek, przygnębienie i wstyd.

— Nie mówcie mi — niziołek wysiorbał wreszcie zawartość łyżki. - Sam zgadnę. Vespula wyrzuciła cię wreszcie na zbity łeb? Co, Jaskier?

— Nie wdaję się w rozmowy na delikatne tematy z osobnikami, którzy sami żrą i piją, a przyjaciołom każą stać — powiedział trubadur, po czym, nie czekając, usiadł. Niziołek naczerpał łyżkę zupy i oblizał zwisające z niej nitki sera.

— Co prawda, to prawda — rzekł ponuro. - Zapraszam więc. Siadajcie, i czym chata bogata. Zjecie polewki cebulowej?

— W zasadzie nie jadam o tak wczesnych porach — zadarł nos Jaskier. - Ale niech będzie, zjem. Tyle że nie na pusty żołądek. Hola, gospodarzu! Piwa, jeśli łaska! A chyżo!

Dziewczę z imponującym, grubym warkoczem, sięgającym pośladków, przyniosło kubki i miski z zupą. Geralt, przyjrzawszy się jej okrągłej, pokrytej meszkiem buzi stwierdził, że miałaby ładne usta, gdyby pamiętała o ich domykaniu.

— Driado leśna! — krzyknął Jaskier, chwytając rękę dziewczęcia i całując ją we wnętrze dłoni. - Sylfido! Wróżko! Boska istoto o oczach jak bławe jeziora! Pięknaś jak poranek, a kształt ust twoich rozwartych podniecająco…

— Dajcie mu piwa, szybko — jęknął Dainty. - Bo będzie nieszczęście.

— Nie będzie, nie będzie — zapewnił bard. - Prawda, Geralt? Trudno o bardziej spokojnych ludzi niż my dwaj. Jam, panie kupcze, jest poeta i muzyk, a muzyka łagodzi obyczaje. A obecny tu wiedźmin groźny jest wyłącznie dla potworów. Przedstawiam ci: to Geralt z Rivii, postrach strzyg, wilkołaków i wszelkiego plugastwa. Słyszałeś chyba o Geralcie, Dainty?

— Słyszałem — niziołek łypnął na wiedźmina podejrzliwie. - Cóż to… Cóż to porabiacie w Novigradzie, panie Geralt? Czyżby pojawiły się tu jakieś straszne monstra? Jesteście… hem, hem… wynajęci?

— Nie — uśmiechnął się wiedźmin. - Jestem tu dla rozrywki.

— O — rzekł Dainty, nerwowo przebierając owłosionymi stopami wiszącymi pół łokcia nad podłogą. - To dobrze…

— Co dobrze? — Jaskier przełknął łyżkę zupy i popił piwem. - Zamierzasz może wesprzeć nas, Biberveldt? W rozrywkach, ma się rozumieć? To się świetnie składa. Tu, pod "Grotami Włóczni", zamierzamy się podchmielić. A potem planujemy skoczyć do «Passiflory», to bardzo drogi i dobry dom rozpusty, gdzie możemy sobie zafundować półelfkę, a kto wie, może i elfkę pełnej krwi. Potrzebujemy jednak sponsora.

— Kogo?

— Tego, kto będzie płacił.

— Tak sądziłem — mruknął Dainty. - Przykro mi. Po pierwsze, jestem umówiony na handlowe rozmowy. Po drugie, nie mam środków na fundowanie takich rozrywek. Po trzecie, do «Passiflory» wpuszczają wyłącznie ludzi.

— A my co jesteśmy, sowy pójdźki? Ach, rozumiem. Nie wpuszczają tam niziołków. To prawda. Masz rację, Dainty. Tu jest Novigrad. Stolica świata.

— Tak… — powiedział niziołek, wciąż patrząc na wiedźmina i dziwnie krzywiąc usta. - To ja już sobie pójdę. Jestem umówiony…

Drzwi alkierza otwarły się z hukiem i do środka wpadł…

Dainty Biberveldt.

— Bogowie! — wrzasnął Jaskier.

Stojący w drzwiach niziołek niczym nie różnił się od niziołka, siedzącego za stołem, jeśli nie liczyć faktu, że ten za stołem był czysty, a ten w drzwiach brudny, potargany i wymięty.

— Mam cię, suczy chwoście! — ryknął brudny niziołek, rzucając się w kierunku stołu. - Ty złodzieju!

Jego czysty bliźniak zerwał się, obalając zydel i strącając naczynia. Geralt zareagował odruchowo i błyskawicznie — porwawszy z ławy miecz w pochwie, smagnął Biberveldta przez kark ciężkim pasem. Niziołek runął na podłogę, poturlał się, zanurkował pomiędzy nogi Jaskra i na czworakach popędził do wyjścia, a ręce i nogi wydłużyły mu się nagle jak łapy pająka. Na ten widok brudny Dainty Biberveldt zaklął, zawył i odskoczył, z hukiem waląc plecami w drewniane przepierzenie. Geralt odrzucił pochwę miecza i kopniakiem usunął z drogi krzesło, rzucając się w pościg. Czysty Damty Biberveldt, w niczym już, poza kolorem kamizelki, niepodobny do Dainty Biberveldta, przesadził próg niczym pasikonik, wpadł do sali ogólnej, zderzając się z panienką o półotwartych ustach. Widząc jego długie łapy i rozlaną, karykaturalną fizjonomię, panienka otwarła usta na pełną szerokość i wydała z siebie świdrujący uszy wrzask. Geralt, korzystając z utraty — tempa, jakie spowodowało zderzenie z dziewczyną, dopadł stwora na środku izby i obalił na podłogę zręcznym kopniakiem w kolano.

— Ani drgnij, braciszku — syknął przez zaciśnięte zęby, przykładając dziwadłu do karku sztych miecza. - Ani drgnij.

— Co tu się dzieje? — zaryczał oberżysta, podbiegając z trzonkiem od łopaty w garści. - Co to ma być? Straż! De-czka, leć po straż!

— Nieee! — zawył stwór, płaszcząc się do podłogi i jeszcze bardziej deformując. - Litości, nieeeee!

- Żadnej straży! — zawtórował mu brudny niziołek, wypadając z alkierza. - Łap dziewczynę, Jaskier!

Trubadur chwycił wrzeszczącą Deczkę, pomimo pośpiechu starannie wybierając miejsca do chwytu. Deczka zapiszczała i kucnęła na podłodze przy jego nogach.

— Spokojnie, gospodarzu — wydyszał Dainty Biberveldt. - To sprawa osobista, nie będziemy wzywać straży. Zapłacę za wszystkie szkody.

— Nie ma żadnych szkód — rzekł trzeźwo karczmarz, rozglądając się.

— Ale będą — zgrzytnął pękaty niziołek. - Bo zaraz go będę lał. I to jeszcze jak. Będę go lał okrutnie, długo i zapamiętale, a on wtedy wszystko tu porozbija.

Rozpłaszczona na podłodze długołapa i rozlana karykatura Dainty Biberveldta zachlipała żałośnie.

— Nic z tego — rzekł zimno oberżysta, mrużąc oczy i unosząc lekko trzonek łopaty. - Lejcie go sobie na ulicy albo na podwórzu, panie niziolku. Nie tu. A ja wzywam straż. Mus mi, głowa moja w tym. Toć to… to przecie potwór jakowyś!

— Panie gospodarzu — rzekł spokojnie Geralt, nie zmniejszając nacisku klingi na kark cudaka. - Zachowajcie spokój. Nikt niczego nie porozbija, nie będzie żadnych zniszczeń. Sytuacja jest opanowana. Jestem wiedźminem, a potwora, jak widzicie, mam w garści. Ponieważ jednak rzeczywiście wygląda to na sprawę osobistą, wyjaśnimy ją spokojnie w alkierzu. Puść dziewczynę, Jaskier i chodź tutaj. W torbie mam srebrny łańcuch. Wyjmij go i zwiąż porządnie łapy tego tu jegomościa, w łokciach, za plecami. Nie ruszaj się, bratku. Stwór zaskomlił cichutko.

— Dobra, Geralt — powiedział Jaskier. - Związałem go. Chodźcie do alkierza. A wy, gospodarzu, co tak stoicie? Zamawiałem piwo. A ja, jak zamawiam piwo, to macie je podawać w kółko dopóty, dopóki nie zakrzyknę: "Wody".

Geralt popchnął związanego stwora do alkierza i niedelikatnie posadził pod słupem. Dainty Biberveldt usiadł także, spojrzał z niesmakiem.

— Okropność, jak toto wygląda — powiedział. - Iście kupa kwaśniejącego ciasta. Patrz na jego nos, Jaskier, zaraz mu odpadnie, psia mać. A uszy ma jak moja teściowa tuż przed pogrzebem. Brrr!

— Zaraz, zaraz, — mruknął Jaskier. - Ty jesteś Biberveldt? No, tak, bez wątpienia. Ale to, co siedzi pod słupem, przed chwilą było tobą. Jeśli się nie mylę. Geralt! Wszystkie oczy zwrócone są ku tobie. Jesteś wiedźminem. Co tu się, do diabła, dzieje? Co to jest?

— Mimik.

— Sam jesteś mimik — powiedział gardłowo stwór, kołysząc nosem. - Nie jestem żaden mimik, tylko doppler, a nazywam się Tellico Lunngrevink Letorte. W skrócie Pen-stock. Przyjaciele mówią na mnie Dudu.

— Ja ci zaraz dam Dudu, skurwysynu jeden! — wrzasnął Dainty, zamierzając się na niego kułakiem. - Gdzie moje konie? Złodzieju!

— Panowie — upominał oberżysta, wchodząc z dzbankiem i naręczem kufli. - Obiecywaliście, że będzie spokojnie.

— Och, piwo — westchnął niziołek. - Alem jest spragniony, cholera. I głodny!

— Też bym się napił — oświadczył bulgotliwie Tellico Lunngreyink Letorte. Został całkowicie zlekceważony.

— Co to jest? — zapytał karczmarz, spoglądając na stwora, który na widok piwa wysunął długi jęzor zza obwisłych, ciastowatych warg. - Co to takiego jest, panowie?

— Mimik — powtórzył wiedźmin, nie bacząc na grymasy potwora. - Ma zresztą wiele nazw. Mieniak, podwójniak, vexling, bedak. Lub doppler, jak sam siebie określił.

— Vexling! — wykrzyknął oberżysta. - Tu, w Novigradzie? W moim lokalu? Chyżo, trzeba wezwać straż! I kapłanów! Głowa moja w tym…

— Powoli, powoli — charknął Dainty Biberveldt, pospiesznie wyjadając zupę Jaskra z cudem ocalałej miski. -Zdążymy wezwać kogo trzeba. Ale później. Ten tu łajdak okradł mnie, nie mam zamiaru oddać go tutejszemu prawu przed odzyskaniem mojej własności. Znam ja was, novigradczyków, i waszych sędziów. Dostałbym może jedną dziesiątą, nie więcej.

— Miejcie litość — zajęczał rozdzierająco doppler. - Nie wydawajcie mnie ludziom! Czy wiecie, co oni robią z takimi, jak ja?

— Pewnie, że wiemy — kiwnął głową oberżysta. - Nad złapanym dopplerem kapłani odprawiają egzorcyzmy. Potem zaś wiąże się takiego w kij i oblepia grubo, w kulę, gliną zmieszaną z opiłkami i piecze w ogniu, dopóki glina nie stwardnieje na cegłę. Tak przynajmniej robiło się dawniej, gdy te potwory trafiały się częściej.

— Barbarzyński obyczaj, iście ludzki — skrzywił się Dainty, odsuwając pustą już miskę. - Ale może to i sprawiedliwa kara za bandytyzm i złodziejstwo. No, gadaj, łajdaku, gdzie moje konie? Prędko, bo przeciągnę ci ten twój nos między nogami i wtłoczę do rzyci. Gdzie moje konie, pytam?

— Sprze… sprzedałem — wyjąkał Tellico Lunngrevink Letorte p obwisłe uszy skurczyły mu się nagle w kulki, przypominające miniaturowe kalafiory.

24
{"b":"88180","o":1}