Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Założę się, że Cykada usiłował cię sprowokować. - Herbolth niedbałym uniesieniem dłoni odpowiedział na równie niedbały ukłon wiedźmina. - Nie przejmuj się tym. Cykada dobywa broni wyłącznie na rozkaz. Prawda, nie bardzo mu to w smak, ale póki ja mu płacę, musi słuchać, inaczej fora ze dwora, z powrotem na gościniec. Nie przejmuj się nim.

— Po diabła wam ktoś taki jak Cykada, starosto? Aż tak tu niebezpiecznie?

— Bezpiecznie, bo płacę Cykadzie — Herbolth zaśmiał się. - Jego sława sięga daleko i to mi jest na rękę. Widzisz, Aedd Gynvael i inne miasta w dolinie Toiny podlegają namiestnikom z Rakverelina. A namiestnicy ostatnimi czasy zmieniają się co sezon. Nie wiadomo zresztą, po co się zmieniają, bo i tak co drugi to półelf lub ćwierćelf, przeklęta krew i rasa, wszystko, co złe, przez elfów.

Geralt nie dodał, że również przez wozaków, bo żart, choć znany, nie wszystkich śmieszył.

— Każdy nowy namiestnik — ciągnął nabzdyczony Herbolth — zaczyna od usuwania grododzierżców i starostów starego reżymu, by obsadzić na stołkach swoich krewnych i znajomych. Ale po tym, co Cykada zrobił kiedyś wysłannikom pewnego namiestnika, mnie już nikt nie próbuje rugować z posady i jestem sobie najstarszym starostą najstarszego reżymu, nawet już nie pamiętam którego. No, ale my tu gadu-gadu, a żyła opadła, jak zwykła była mawiać moja świętej pamięci pierwsza żona. Przejdźmy do rzeczy. Jakiż to gad zalęgł się na naszym śmietnisku?

— Zeugl.

— W życiu nie słyszałem o czymś takim. Mniemam, już ubity?

— Już ubity.

— Ile ma to kosztować miejską kasę? Siedemdziesiąt?

— Sto.

— No, no, panie wiedźminie! Chybaście się blekotu napili! Sto marek za zabicie byle robaka zadomowionego w kupie gówna?

— Robak czy nie robak, starosto, pożarł ośmioro ludzi, jak sami twierdziliście.

— Ludzi? Dobre sobie! Potworzysko, jak mi doniesiono, zjadło starego Zakorka, który słynął tym, że nigdy nie trzeźwiał, jedną starą babę z podgrodzia i kilkoro dzieci przewoźnika Sulirada, co nieprędko odkryto, bo Sulirad sam nie wie, ile ma dzieci, za szybko je robi, by mógł zliczyć. Też mi ludzie! Osiemdziesiąt.

— Gdybym nie zabił zeugla, wkrótce pożarłby kogoś znaczniejszego. Aptekarza, dajmy na to. I skąd bralibyście wówczas maść na szankry? Sto.

— Sto marek to kupa pieniędzy. Nie wiem, czy dałbym tyle za dziewięciogłową hydrę. Osiemdziesiąt pięć.

— Sto, panie Herbolth. Zważcie, że chociaż nie była to dziewięciogłową hydra, nikt z tutejszych, nie wyłączając słynnego Cykady, nie potrafił jakoś poradzić sobie z zeuglem.

— Bo nikt tutejszy nie zwykł babrać się w łajnie i odpadkach. Moje ostatnie słowo: dziewięćdziesiąt.

— Sto.

— Dziewięćdziesiąt pięć, na demony i diabły!

— Zgoda.

— No — Herbolth uśmiechnął się szeroko. - Załatwione. Zawsze się tak pięknie targujesz, wiedźminie?

— Nie — Geralt się nie uśmiechnął. - Raczej rzadko. Ale chciałem wam zrobić przyjemność, starosto.

— I zrobiłeś, niech cię dżuma — zarechotał Herbolth. - Hej, Przegrzybek! Sam tu! Księgę dawaj i sakwę i odlicz mi tu migiem dziewięćdziesiąt marek.

— Miało być dziewięćdziesiąt pięć.

— A podatek?

Wiedźmin zaklął z cicha. Starosta postawił na kwicie zamaszysty znaczek, potem podłubał w uchu czystym końcem pióra.

— Tuszę, teraz na gnojowisku spokój będzie? Hę, wiedźminie?

— Powinien. Był tylko jeden zeugl. Co prawda, mógł zdążyć się rozmnożyć. Zeugle są dwupłciowe jak ślimaki.

— Co ty mi tu prawisz za bajki? — Herbolth spojrzał na niego zezem. - Do mnożenia trzeba dwojga, znaczy się samca i samicy. Cóż to, czy te zeugle lęgną się niczym pchły albo myszy, ze słomy zgniłej w sienniku? Każdy głupek to przecież wie, że nie ma myszów i myszowych, że wszystkie one jednakie i lęgną się same z siebie i ze słomy zgniłej.

— A ślimaki z liściów mokrych się lęgną — wtrącił sekretarz Przegrzybek, wciąż zajęty układaniem monet w słupki.

— Każdy to wie — zgodził się Geralt uśmiechając pogodnie. - Nie ma ślimaków i ślimakowych. Są tylko liście. A kto sądzi inaczej, jest w błędzie.

— Dosyć — uciął starosta, patrząc na niego podejrzliwie. - Dosyć mi tu o robactwie. Pytałem, czy się nam może na śmieciowisku znów coś ulać, i bądź łaskaw odpowiedzieć, jasno a krótko.

— Za jakiś miesiąc należałoby spenetrować wysypisko, najlepiej z psami. Małe zeugle nie są niebezpieczne.

— A ty byś tego nie mógł zrobić, wiedźminie? Co do zapłaty, dogadamy się.

— Nie. - Geralt odebrał pieniądze z rąk Przegrzybka. - Nie mam zamiaru tkwić w waszym urokliwym mieście nawet przez tydzień, a co dopiero miesiąc.

— Ciekawe rzeczy prawisz — Herbolth uśmiechnął się krzywo, patrząc mu prosto w oczy. - Zaiste, ciekawe. Bo ja myślę, że dłużej tu pobędziesz.

— Złe myślicie, starosto.

— Czyżby? Przyjechałeś tu z tą czarną wróżką, jak jej tam, zapomniałem… Guinever, chyba. "Pod Jesiotrem" z nią na kwaterze stanąłeś. Mówią, że w jednej izbie.

— I co z tego?

— A to, że ona, ilekroć do Aedd Gynvael zawita, to nie wyjeżdża tak prędko. A bywać, to ona u nas już bywała.

Przegrzybek uśmiechnął się szeroko, szczerbate i znacząco. Herbolth nadal patrzył w oczy Geralta, bez uśmiechu. Geralt uśmiechnął się również, najpaskudniej jak umiał.

— Ja tam zresztą nic nie wiem — starosta odwrócił wzrok i powiercił obcasem w ziemi. - I tyle mnie to obchodzi co łajno sobacze. Ale czarodziej Istredd, pomnijcie na to, to u nas ważna osoba. Niezastąpiona dla tego grodu, bezcenna, rzekłbym. Poważanie ma u ludzi, tutejszych i inszych też. My w jego czarodziejstwo nosów nie pchamy ani osobliwie w inne jego sprawy.

— Może i słusznie — zgodził się wiedźmin. - A gdzie on mieszka, jeśli wolno spytać?

— Nie wiesz? A przecież o tu, widzisz ten dom? Ten biały, wysoki, wetkany pomiędzy skład a cekhauz jak, nie przymierzając, świeca w rzyć. Ale teraz go tam nie zastaniesz. Istredd niedawno wedle południowego wału wykopał coś w ziemi i ryje teraz dookoła jak kret. I ludzi mi zagonił do tych wykopków. Poszedłem, pytam grzecznie, czego to, mistrzu, kopiecie dołki jak dziecko, ludzie się śmiać zaczynają. Co tam w tej ziemi jest? A on popatrzył na mnie jak na kapcana jakiegoś i mówi: «Historia». Jaka znowu historia, pytam. A on na to: "Historia ludzkości. Odpowiedzi na pytania. Na pytanie, co było, i na pytanie, co będzie". Gówno tu było, ja na to, ugór, krzaki i wilkołaki, zanim miasta nie pobudowano. A co będzie, zależy od tego, kogo w Rakverelinie namiestnikiem naznaczą, jakiego znowu półelfa parszywego. A w ziemi nie ma żadnych historii, nic tam nie ma, chyba glisty, jeśli komuś na ryby wola. Myślisz, że posłuchał? A gdzie tam. Kopie dalej. Jeśli więc chcesz się z nim widzieć, idź pod południowy wał.

— Eee, panie starosto — parsknął Przegrzybek. - Teraz to on w domu. Gdzie mu tam teraz do wykopków, teraz kiedy…

Herbolth spojrzał na niego groźnie. Przegrzybek zgarbił się i zachrząkał, przebierając nogami. Wiedźmin, nadał nieładnie uśmiechnięty, skrzyżował ręce na piersi.

— Tak, hem, hem — starosta odkaszlnął. - Kto wie, może faktycznie Istredd jest teraz w domu. Co mnie to zresztą…

— Bywajcie w zdrowiu, starosto — rzekł Geralt nie wysilając się nawet na parodię ukłonu. - Życzę dobrego dnia.

Podszedł do Cykady, wychodzącego mu na spotkanie, brzęczącego orężem. Bez słowa wyciągnął rękę po swój miecz, który Cykada trzymał w zgięciu łokcia. Cykada cofnął się.

— Spieszno ci, wiedźminie?

— Spieszno.

— Obejrzałem sobie twój miecz. Geralt zmierzył go spojrzeniem, które przy najlepszych chęciach nie mogłoby być uznane za ciepłe.

— Jest się czym chwalić — kiwnął głową. - Niewielu go oglądało. A jeszcze mniej mogło o tym rozpowiadać.

— Ho, ho. - Cykada błysnął zębami. - Strasznie groźnie to zabrzmiało, aż mnie ciarki przeszły. Zawsze mnie ciekawiło, wiedźminie, dlaczego ludzie tak się was boją. I myślę, że już wiem.

— Spieszę się, Cykada. Oddaj miecz, jeśli łaska.

— Dym w oczy, wiedźminie, nic, aby dym w oczy. Straszycie ludzi niby pszczelarz pszczoły dymem i smrodem, tymi waszymi kamiennymi twarzami, tym gadaniem, plotkami, które pewnie sami o sobie rozpuszczacie. A pszczoły uciekają przed dymem, durne one, miast wbić żądło w wiedźmińską rzyć, która spuchnie naonczas jak każda inna. Mówią o was, że nie czujecie jak ludzie. Leż to. Gdyby którego z was dobrze dźgnąć, poczułby.

— Skończyłeś?

— Tak — powiedział Cykada oddając mu miecz. - Wiesz co mnie ciekawi, wiedźminie?

— Wiem. Pszczoły.

— Nie. Tak sobie dumam, jeślibyś ty wszedł w uliczkę z jednej strony z mieczem, a ja z drugiej, to który z nas doszedłby do końca uliczki? Rzecz widzi mi się warta zakładu.

— Dlaczego czepiasz się mnie, Cykada? Szukasz zwady? O co ci chodzi?

— O nic. Tak mnie tylko ciekawi, ileż to prawdy jest w tym, co ludzie gadają. Żeście tacy dobrzy w walce, wy, wiedźmini, bo ani w was serca, ani duszy, ani litości, ani sumienia. I tego wystarczy? Bo o mnie, dla przykładu, mówią to samo. I nie bez podstaw. Straszniem tedy ciekaw, kto z nas dwu, wszedłszy w uliczkę, wyszedłby z niej żywy. Co? Warto by się założyć? Jak myślisz?

— Mówiłem, spieszy mi się. Nie będę tracił czasu na rozmyślanie na głupstwami. I nie zwykłem się zakładać.

Ale gdyby ci kiedyś wpadło do głowy przeszkadzać mi w chodzeniu uliczką, to dobrze ci radzę, Cykada, zastanów się wpierw.

— Dym — Cykada uśmiechnął się. - Dym w oczy, wiedźminie. Nic więcej. Do zobaczenia, kto wie, może w jakiejś uliczce?

— Kto wie.

IV

— Tu będziemy mogli swobodnie porozmawiać. Siadaj, Geralt.

Tym, co najbardziej rzucało się w oczy w pracowni, była imponująca liczba ksiąg — to one zajmowały najwięcej miejsca w tym obszernym pomieszczeniu. Opasłe tomiska wypełniały regały na ścianach, wyginały półki, piętrzyły się na skrzyniach i komodach. Musiały, jak ocenił wiedźmin, kosztować majątek. Nie brakowało rzecz jasna, innych, typowych elementów wystroju — wypchanego krokodyla, wiszącej u sufitu zasuszonej ryby najeżki, zakurzonego kościotrupa i potężnej kolekcji słojów z alkoholem, zawierających każde chyba wyobrażalne paskudztwo — skolopendry, pająki, węże, ropuchy, a także niezliczone ludzkie i nieludzkie fragmenty, głównie flaki. Był tam nawet homunkulus lub coś, co przypominało homunkulusa, ale równie dobrze mogło być uwędzonym noworodkiem.

17
{"b":"88180","o":1}