Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zapadła cisza, przerywana jedynie okazjonalnym gęganiem, kumkaniem i pokwikiwaniem niedobitków hołopolskiej milicji.

Vea, uśmiechnięta nieładnie, stanęła nad Yennefer, szeroko rozstawiwszy nogi. Zerrikanka uniosła szablę. Yennefer, blada, uniosła nogę.

— Nie — powiedział Borch, zwany Trzy Kawki, siedzący na kamieniu. Na kolanach trzymał smoczątko, spokojne i zadowolone.

— Nie będziemy zabijać pani Yennefer — powtórzył smok Villentretenmerth. - To już nieaktualne. Co więcej, teraz jesteśmy wdzięczni pani Yennefer za nieocenioną pomoc. Uwolnij ich, Vea.

— Rozumiesz, Geralt? — szepnął Jaskier, rozcierając zdrętwiałe ręce. - Rozumiesz? Jest taka starożytna ballada o złotym smoku. Złoty smok może…

— Może przybrać każdą postać — mruknął Geralt. - Również ludzką. Też o tym słyszałem. Ale nie wierzyłem.

— Panie Yarpenie Zigrin! — zawołał Villentretenmerth do krasnoluda uczepionego pionowej skały na wysokości dwudziestu łokci nad ziemią. - Czego tam szukacie? Świstaków? Nie jest to wasz przysmak, jeśli dobrze pamiętam. Zejdźcie na dół i zajmijcie się Rębaczami. Potrzebują pomocy. Nie będzie się już zabijać. Nikogo.

Jaskier, rzucając niespokojne spojrzenia na Zerrikanki, czujnie krążące po pobojowisku, cucił wciąż nieprzytomnego Dorregaraya. Geralt smarował maścią i opatrywał poparzone kostki Yennefer. Czarodziejka syczała z bólu i mruczała zaklęcia.

Uporawszy się z zadaniem, wiedźmin wstał.

— Zostańcie tu — powiedział. - Muszę z nim porozmawiać.

Yennefer krzywiąc się wstała.

— Idę z tobą, Geralt — wzięła go pod rękę. - Mogę? Proszę, Geralt.

— Ze mną, Yen? Myślałem…

— Nie myśl — przycisnęła się do jego ramienia.

— Yen?

— Już dobrze, Geralt.

Spojrzał w jej oczy, które były ciepłe. Jak dawniej. Pochylił głowę i pocałował w usta, gorące, miękkie i chętne. Jak dawniej.

Podeszli. Yennefer, podtrzymywana, dygnęła głęboko, jak przed królem, ujmując suknię końcami palców.

— Trzy Kaw… Villentretenmerth… — powiedział wiedźmin.

— Moje imię w wolnym przekładzie na wasz język oznacza Trzy Czarne Ptaki — powiedział smok. Smoczątko, wczepione pazurkami w jego przedramię, podstawiło kark pod głaszczącą dłoń.

— Chaos i Porządek — uśmiechnął się Villentretenmerth. - Pamiętasz, Geralt? Chaos to agresja, Porządek to obrona przed nią. Warto pędzić na koniec świata, by przeciwstawić się agresji i złu, prawda, wiedźminie? Zwłaszcza, jak mówiłeś, gdy zapłata jest godziwa. A tym razem była. To był skarb smoczycy Myrgtabrakke, tej otrutej pod Hołopolem. To ona mnie wezwała, bym jej pomógł, bym powstrzymał grożące jej zło. Myrgtabrakke odleciała już, krótko po tym, gdy zniesiono z pola Eycka z Denesle. Czasu miała dość, gdy wy gadaliście i kłóciliście się. Ale zostawiła mi swój skarb, moją zapłatę.

Smoczątko pisnęło i zatrzepotało skrzydełkami.

— Więc ty…

— Tak — przerwał smok. - Cóż, takie czasy. Stworzenia, które wy zwykliście nazywać potworami, od pewnego czasu czują się coraz bardziej zagrożone przez ludzi. Nie dają już sobie rady same. Potrzebują Obrońcy. Takiego… wiedźmina.

— A cel… Cel, który jest na końcu drogi?

— Oto on — Villentretenmerth uniósł przedramię. Smoczątko pisnęło przestraszone. - Właśnie go osiągnąłem. Dzięki niemu przetrwam, Geralcie z Rivii, udowodnię, że nie ma granic możliwości. Ty też znajdziesz kiedyś taki cel, wiedźminie. Nawet ci, co się różnią, mogą przetrwać. Żegnaj, Gerąlt. Żegnaj, Yennefer.

Czarodziejka, chwytając mocniej ramię wiedźmina, dygnęła ponownie. Villentretenmerth wstał, spojrzał na nią, a twarz miał bardzo poważną.

— Wybacz szczerość i prostolinijność, Yennefer. To jest wypisane na waszych twarzach, nie muszę nawet starać się czytać w myślach. Jesteście stworzeni dla siebie, ty i wiedźmin. Ale nic z tego nie będzie. Nic. Przykro mi.

— Wiem — Yennefer pobladła lekko. - Wiem, Villentretenmerth. Ale i ja chciałabym wierzyć, że nie ma granicy możliwości. A przynajmniej w to, że jest ona jeszcze bardzo daleko.

Vea podchodząc dotknęła ramienia Geralta, wypowiedziała szybko kilka słów. Smok zaśmiał się.

— Gerąlt, Vea mówi, że długo pamiętać będzie balię "Pod Zadumanym Smokiem". Liczy, że się jeszcze kiedyś spotkamy.

— Co? — spytała Yennefer mrużąc oczy.

— Nic — rzekł szybko wiedźmin. - Villentretenmerth…

— Słucham cię, Geralcie z Rivii.

— Możesz przybrać każdą postać. Każdą, jaką zechcesz.

— Tak.

— Dlaczego więc człowiek? Dlaczego Borch z trzema czarnymi ptakami w herbie? Smok uśmiechnął się pogodnie.

— Nie wiem, Gerąlt, w jakich okolicznościach zetknęli się po raz pierwszy ze sobą odlegli przodkowie naszych ras. Ale faktem jest, że dla smoków nie ma niczego bardziej odrażającego niż człowiek. Człowiek budzi w smokach instynktowny, nieracjonalny wstręt. Ze mną jest inaczej. Dla mnie… jesteście sympatyczni. Żegnajcie.

To nie była stopniowa, rozmazująca się transformacja, ani mgliste, roztętnione drżenie jak przy iluzji. To było-nagłe jak mgnienie oka. W miejscu, gdzie przed sekundą stał kędzierzawy rycerz w tunice ozdobionej trzema czarnymi ptakami, siedział złoty smok, wyciągając wdzięcznie długą, smukłą szyję. Skłoniwszy głowę smok rozpostarł skrzydła, olśniewająco złote w promieniach słońca. Yennefer westchnęła głośno.

Vea, już w siodle, obok Tei, pokiwała ręką.

— Vea — powiedział wiedźmin — miałaś rację.

— Hm?

— On jest najpiękniejszy.

14
{"b":"88180","o":1}