Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Słońce wdzierało się do środka, oświetlając przestronne wnętrze sklepu. Niemal wszystkie półki były poprzewracane, podłoga zarzucona śmieciami i kawałkami szkła, wszędzie walały się puste opakowania. Dziwne, zauważyła żona lekarza, Nawet jeśli nie ma tu już nic do jedzenia, powinni tu mieszkać jacyś ludzie, Rzeczywiście, to podejrzane, zgodził się lekarz. Pies pocieszyciel zaczął skamleć i znów sierść mu się zjeżyła. Czuję dziwny zapach, szepnęła, Wszędzie śmierdzi, powiedział obojętnie mąż, Nie, to coś innego, jakby coś gniło, Przyjrzyj się, może leżą tu czyjeś zwłoki, Nie, chyba nie, Widocznie ci się przywidziało. Pies znów zaskowyczał. Co mu jest, spytał lekarz, Wygląda na zdenerwowanego, Co robimy, Idźmy dalej, jeśli natkniemy się na jakieś ciało, przejdziemy obok, przyzwyczailiśmy się do śmierci, Mnie jest łatwiej, bo nie widzę. Poszli w kierunku korytarza, z którego prowadziły schody do piwnicy. Pies pocieszyciel szedł za nimi, lecz co chwila przystawał niepewny, jakby chciał ich powstrzymać, jednak wierność wobec pani okazała się silniejsza od strachu. Gdy żona lekarza otworzyła drzwi na korytarz, smród stał się nie do zniesienia, Rzeczywiście, straszny tu smród, powiedział lekarz, Zostań tutaj, pójdę sprawdzić. Zaczęła powoli iść, ginąc w mroku wąskiego korytarza, pies pocieszyciel nie odstępował jej na krok, choć ze strachu przylgnął brzuchem do ziemi. Przesiąknięte odorem zgnilizny powietrze zdawało się mieć konsystencję gęstej mazi. W połowie drogi żona lekarza zwymiotowała. Co tam się mogło stać, pomyślała rozgorączkowana i znów poczuła skurcz w żołądku. Z tym powtarzającym się jak echo pytaniem doszła do metalowych drzwi, wiodących do piwnicy. Wyczerpana wymiotami nie zauważyła wcześniej słabego światła w głębi korytarza. Kiedy podeszła bliżej, przez szparę w drzwiach do piwnicy ujrzała migocące płomyki. Znów chwyciły ją gwałtowne torsje. Upadła na psa, który zawył przeraźliwie, a jego zwierzęcy skowyt spotęgowany echem zdawał się trwać w nieskończoność, był jak lament zmarłych, których stosy leżały na schodach do piwnicy. Słysząc wymioty, kaszel i krzyk, lekarz niemal biegiem ruszył przed siebie. Potykał się, padał, potem znów zrywał i biegł dalej, aż wreszcie chwycił żonę w ramiona. Co się stało, zawołał drżącym głosem, ale ona tylko powtarzała, Zabierz mnie stąd, proszę, zabierz mnie stąd. Po raz pierwszy od wybuchu epidemii to on musiał prowadzić żonę, nieważne gdzie, byle jak najdalej od drzwi i migocących płomyków, których nie mogły ujrzeć jego ślepe oczy. Kiedy znaleźli się poza obrębem korytarza, kobieta pod wpływem nagromadzonych emocji wybuchnęła histerycznym płaczem. Takich łez nie da się zlizać, mogą je ukoić jedynie czas i znużenie. Zrozumiał to pies, który z rezygnacją lizał dłoń swojej rozpaczającej pani. Na miłość boską, co się stało, powtórzył lekarz, Uspokój się, powiedz, co zobaczyłaś, Ciała, wykrztusiła przez łzy, Czyje ciała, ale nie była w stanie dalej mówić. Kiedy się wreszcie uspokoiła, powtórzyła, Tam są ciała, Co zobaczyłaś, kiedy otworzyłaś drzwi, spytał lekarz, Nie wiem, przez szparę w drzwiach

zobaczyłam w powietrzu małe płomyki, były tam, tańczyły tuż za drzwiami, To widocznie płonął metan, który powstaje podczas rozkładu ciał, Pewnie tak, Ale jak do tego doszło, Prawdopodobnie ludzie dowiedzieli się o magazynie i chcąc się do niego dostać, pospadali ze schodów, pamiętam, jak ostrożnie musiałam iść, by się nie poślizgnąć, wystarczyło, by potknął się jeden człowiek, a pociągnął za sobą całą resztę, pewnie nawet nie zdążyli zejść na dół, a jeśli komuś się to udało, to i tak nie mógł wrócić, bo schody były zapchane ludźmi, Powiedziałaś, że drzwi były przymknięte, Tak, widocznie musieli zrobić to inni ślepcy, zamienili piwnicę w wielki grób, to wszystko moja wina, kiedy wybiegałam z torbami, domyślili się, skąd wracam, i hurmem ruszyli po jedzenie, Cały czas odejmujemy coś komuś od ust, by przetrwać, jeśli zabieramy za dużo, przyczyniamy się do czyjejś śmierci, wszyscy jesteśmy winni, Nie najlepsza to pociecha, Nie pozwolę, żebyś obwiniała się za każdy nieszczęśliwy wypadek, i tak ledwo sobie radzisz z wykarmieniem sześciu darmozjadów, Gdybym nie musiała ciebie karmić, nie miałabym po co żyć, Nieprawda, żyłabyś dla pozostałych, którzy tam na ciebie czekają, Ale jak to długo potrwa, Myślę, że wkrótce, kiedy nie będzie już co jeść, trzeba będzie szukać pożywienia na wsi, będziemy zrywać owoce z drzew, zabijać wszystko, co się rusza, chyba że wcześniej zjedzą nas psy i koty. Pies pocieszyciel pozostał niewzruszony, nie miał z tym nic wspólnego, w końcu nie darmo stał się pocieszycielem ludzkich serc.

Żona lekarza ledwo powłóczyła nogami, po ataku płaczu opuściły ją resztki sił. Gdy chwiejnym krokiem wychodzili ze sklepu, ona drżąca, on ślepy, nie wiadomo było, kto kogo podtrzymuje. Od oślepiającego światła zakręciło jej się w głowie. Przez chwilę miała wrażenie, że traci wzrok, lecz było to tylko chwilowe osłabienie, nawet nie zdążyła upaść. Czuła, że szybko musi się położyć, zamknąć oczy i kilka razy głęboko odetchnąć, potrzebowała chwili spokoju, wiedziała, że wtedy odzyska siły, musi je odzyskać, plastikowe torby nadal pozostawały puste. Nie chciała jednak leżeć w ulicznym brudzie, a już na pewno nie miała ochoty wracać do sklepu. Rozejrzała się wokół. Nieco dalej, po drugiej stronie ulicy znajdował się kościół. Z pewnością było tam pełno ludzi, jak wszędzie, ale to miejsce nadawało się do wypoczynku, przynajmniej kiedyś. Muszę odpocząć, z trudem wyszeptała do męża, Zaprowadź mnie tam, Dokąd, Tam, przepraszam, prowadź mnie, a ja będę mówić, Dokąd chcesz iść, Do kościoła, jeśli poleżę tam przez chwilę, zaraz odzyskam siły, No to chodźmy. Musieli jeszcze pokonać sześć stopni, na które żona lekarza wspięła się ostatkiem sił, jednocześnie prowadząc męża. Na szczęście drzwi były otwarte na oścież, bo nawet najprostsze, lekkie drzwi chroniące wnętrze przed wiatrem stanowiłyby dla niej przeszkodę nie do pokonania. Pies pocieszyciel stanął niezdecydowany w progu. Mimo swobody, z jaką w ostatnich miesiącach poruszał się po mieście, miał głęboko zakodowany strach przed świętymi miejscami, do których przed wiekami zabroniono mu wchodzić, co być może spowodował inny, genetycznie uwarunkowany odruch, który kazał mu znaczyć każdy nowy teren. Na nic jednak zdały się zakazy i nakazy respektowane przez jego przodków, których odwaga posuwała się najwyżej do lizania krwawiących ran świętych mężów, zanim jeszcze poznał i uznał ich świat, okazując w ten sposób najbardziej bezinteresowną miłość, wiemy przecież, że nie każdy skatowany biedak zostaje obwołany świętym, choćby miał tysiąc ran na ciele i duszy, do której psi język wszak nie dociera. A jednak pies pocieszyciel odważył się w końcu przekroczyć próg świętego miejsca, przecież drzwi były otwarte, nikt ich nie pilnował, a najważniejsze, że do środka weszła jego płacząca pani, choć trudno uwierzyć, że miała jeszcze siłę, by wejść tam na własnych nogach, szepcząc mężowi do ucha, Trzymaj mnie, trzymaj. Kościół był przepełniony, nie dałoby się tu wetknąć nawet szpilki, a właściwie nie było skrawka podłogi, gdzie można by złożyć głowę. Jednak i tym razem pies pocieszyciel okazał się prawdziwym przyjacielem. Wystarczyło kilka cichych warknięć, by tłum rozstąpił się i pozwolił żonie lekarza osunąć się bez sił na twardą posadzkę, po raz pierwszy jej ciało uległo słabości, a oczy zgasły. Lekarz wziął ją za rękę i zbadał puls, na szczęście był mocny i równy, tylko nieco zwolniony, potem okulista spróbował podnieść żonę, gdyż leżała w złej pozycji, mogło nastąpić niedokrwienie mózgu, należało więc pobudzić krążenie. Najlepiej byłoby gdzieś ją posadzić, umieścić głowę między nogami i zaufać sile przyciągania ziemskiego. Po kilku nieudanych próbach zdołał ją podnieść, minęło jednak parę minut, nim odetchnęła głęboko, lekko się poruszyła i zaczęła odzyskiwać przytomność. Poleż jeszcze chwilę w tej pozycji, powiedział mąż, ale ona czuła się już dobrze, zniknęły zawroty głowy, przez przymknięte powieki widziała płyty posadzki, które lśniły wyczyszczone szorstką sierścią psa pocieszyciela, wystarczyło, by zwierzę trzy razy wytarło brzuchem podłogę, a brud prawie zniknął. Podniosła głowę, spojrzała na strzeliste kolumny, na wysokie sklepienia i poczuła, że krew zaczyna swobodnie krążyć po jej ciele. Już mi lepiej, szepnęła, ale niemal w tej samej chwili przeraziła się, że zawroty głowy ustąpiły miejsca halucynacjom, nie mogła uwierzyć, że to, co widzi, jest jawą, a nie snem. Ujrzała przed sobą ukrzyżowanego człowieka z białą opaską na oczach, obok kobietę z sercem przebitym siedmioma sztyletami, której oczy również zasłaniała biała przepaska, ale nie tylko oni mieli zasłonięte oczy, na wszystkich obrazach w kościele oczy świętych zakrywała gruba warstwa białej farby, a na głowach rzeźb zawiązane były chustki. Na jednym obrazie kobieta uczyła córkę czytać, obie miały zamazane oczy, na innym widać było mężczyznę z otwartą księgą i małego chłopca, obaj mieli zawiązane oczy, gdzie indziej starzec z długą brodą ściskał w dłoni trzy klucze, on też miał oczy zamazane białą farbą, dalej wyłaniał się z mroku mężczyzna przebity tysiącem strzał, i on miał zasłonięte oczy, była też kobieta z płonącym kagankiem, jej oczy również zakrywała biała przepaska, mężczyzna z ranami na dłoniach, stopach i piersiach, z opaską na oczach, inny człowiek z lwem, też z zasłoniętymi oczami, podobnie rzecz się miała z mężczyzną i barankiem oraz z człowiekiem i orłem, ich oczy zakrywał pas bieli, był też mężczyzna przebijający włócznią leżącą na ziemi postać z rogami i kozimi racicami, człowiek z wagą, oni także mieli opaski na oczach, łysy starzec z białą lilią, mężczyzna wsparty na mieczu, niewiasta z gołębiem, człowiek z dwoma krukami, wszyscy oni mieli zasłonięte oczy. Tylko jedna kobieta nie miała białej opaski, gdyż jej oczy spoczywały na srebrnej tacy. Nie uwierzysz, wyszeptała żona lekarza, Wszystkie obrazy w kościele mają zasłonięte oczy, Jak to, dlaczego, Skąd mogę wiedzieć, może to dzieło jakiegoś szaleńca, którego opuściła wiara, gdy pojął, że i on także straci wzrok, może zrobił to sam ksiądz, doszedł do wniosku, że jeśli ślepcy nie widzą swoich świętych, to i święci nie powinni oglądać ślepców, Obrazy nie patrzą, Nieprawda, patrzą oczami tych, którzy je oglądają, teraz ślepota ogarnęła wszystkich, Poza tobą, Ja też coraz gorzej widzę, choć nie tracę wzroku, z dnia na dzień staję się coraz bardziej ślepa, gdyż nikt mnie nie widzi, Sądzisz, że zrobił to ksiądz, To tylko przypuszczenia, Myślę, że to jedyne sensowne rozwiązanie, jedyne, które pozwala nam zachować resztki godności w nieszczęściu, które nas spotkało, powiedział lekarz i dodał, Wyobrażam sobie tego człowieka, który przekracza próg świątyni, uciekając przed światem ślepców i mając świadomość, że i on wkrótce oślepnie, wyobrażam sobie ten pusty kościół, zamknięte drzwi, śmiertelną ciszę, mogę sobie wyobrazić, jak patrzy na rzeźby, idzie od jednej do drugiej i zawiązuje chustki, wystarczą dwa supły i już opaska trzyma się na głowie, podchodzi do ołtarzy i szybkim ruchem pędzla zamazuje oczy świętym, by wtrącić ich w gęstą, nieprzeniknioną biel, ten ksiądz był chyba największym, a równocześnie najsprawiedliwszym i najbardziej ludzkim bluźniercą w historii, odważył się powiedzieć światu, że Bóg nie zasługuje na to, by patrzeć. Nim zdążyła odpowiedzieć, usłyszała obok czyjś głos, Co to za rozmowy, kim jesteście, Jesteśmy zwykłymi ślepcami jak wszyscy, odparła, Mówiłaś, że widzisz, To z przyzwyczajenia, ile razy trzeba to tłumaczyć, Dlaczego mówicie, że obrazy nie mają oczu, Bo to prawda, Skąd wiesz, przecież jesteś ślepa, Ty też się możesz przekonać, podejdź i dotknij, ślepcy widzą rękami, Dlaczego to zrobiłaś, Pomyślałam, że jeśli upadliśmy tak nisko, to tylko dlatego, że poza nami ktoś jeszcze oślepł, A ta historia z księdzem, który zamalował oczy świętym, dobrze go znałem i wiem, że nie dopuściłby się takiego czynu, Nigdy nie wiadomo, do czego jesteśmy zdolni, trzeba pamiętać, że czas wszystko zmienia, wystarczy tylko poczekać, czas to siła kierująca naszymi losami, to gracz, który siedzi po drugiej stronie stołu, trzymając w ręku wszystkie karty, podczas gdy nam pozostaje tylko wymyślanie kart z własnym życiem, Nie wolno mówić w kościele o hazardzie, to grzech, Wstań, podnieś ręce i sam się przekonaj, jeśli nie wierzysz, Przysięgniesz, że obrazy mają zamalowane oczy, A jaka przysięga cię przekona, Przysięgnij na swoje oczy, Przysięgam po dwakroć, na moje i twoje oczy, A jednak to prawda. Rozmowie tej przysłuchiwali się siedzący obok ślepcy i nie trzeba było czekać nawet na przysięgę, żeby niezwykła wiadomość błyskawicznie rozniosła się po kościele, przekazywana z ust do ust. Szmer ludzkich głosów, początkowo ledwo słyszalny, z każdą chwilą narastał, zmieniając się w niespokojny gwar, znów w szmer niedowierzania, wreszcie w straszliwą wrzawę. Niestety w tłumie ślepców znajdowało się wielu obdarzonych wybujałą wyobraźnią, przesądnych wiernych. Nie mogli znieść myśli, że święci na obrazach są ślepi, a ich przepełnione miłosierdziem, umęczone oczy przestały już kontemplować cokolwiek poza własną ślepotą. To było tak, jakby ktoś powiedział ludziom, że otaczają ich zjawy zmarłych. W kościele rozległ się krzyk, najpierw jeden, potem drugi, po chwili strach ogarnął wszystkich i ludzie w panice zaczęli pchać się do wyjścia, a niejednokrotnie mogliśmy się już przekonać o tym, że w strachu nogi biegną szybciej od myśli, gubią się w szalonym pędzie, szczególnie wtedy, gdy przerażony człowiek nie widzi. Ślepiec pada, strach szepce mu do ucha, Wstań, bo zaraz cię zadepczą, ale mimo najszczerszych chęci biedak nie może oderwać się od ziemi, przygnieciony ciężarem innych, Mając przed oczami taki groteskowy widok, niełatwo opanować śmiech, ciała szukają rąk i próbują wyswobodzić się z plątaniny nóg, by uciec jak najdalej. Sześć stopni prowadzących do wejścia może stać się prawdziwą przepaścią dla przerażonych ślepców, ale na szczęście nie jest wysoko, poza tym dzięki częstym upadkom ciało staje się odporne na ból, a samo zderzenie z ziemią jest dla niewidomego wybawieniem. Nie ruszę się stąd, myśli taki ślepiec i czasem niestety są to jego ostatnie słowa. Niejednokrotnie mogliśmy się też przekonać, że zawsze znajdą się ludzie, którzy tylko czyhają na okazję, by wykorzystać cudze nieszczęście, ale jak świat światem tak było i będzie, wiedzieli o tym już przodkowie naszych przodków. Uciekający w panice ludzie zostawili swój skromny dobytek, a kiedy strach minął i zaczęli wracać, próbując po omacku odnaleźć swoje skarby, ustalić, co moje, a co twoje, okazało się, że zniknęły wszystkie ich skromne zapasy żywności. Kto wie, może ta cała gadanina o oślepionych świętych to zwykła prowokacja tej podstępnej kobiety, niektórzy zdolni są do największych podłości, knują intrygi tylko po to, by ograbić ślepych ludzi z resztek jedzenia. Prawdziwym winowajcą okazał się jednak pies pocieszyciel. Widząc pusty kościół zaczął węszyć i nie tracąc czasu, wziął się do dzieła, co dla zwierzęcia jest rzeczą w pełni naturalną. Za jego przykładem poszli lekarz i jego żona, którzy bez wyrzutów sumienia wkrótce opuścili kościół z torbami wypełnionymi jedzeniem. Będą jednak mieli szczęście, jeśli uda im się spożytkować choćby połowę z tego, co zdobyli, większość bowiem rzeczy nie nadawała się już do spożycia. Trudno zrozumieć, jak ludzie mogli jeść takie świństwa, widocznie, nawet gdy nieszczęście dotyka wszystkich, niektórzy cierpią bardziej od innych.

44
{"b":"88121","o":1}