* * *
Wkrótce udało im się znaleźć czyste ubrania i buty, lecz wciąż nie wiedzieli, jak pozbyć się brudu, który oblepiał ich cuchnącą skorupą. Mimo to różnili się od pozostałych ślepców doborem i kolorem strojów. Choć wybór w sklepach był niewielki, bo wszystko zostało już przebrane, po raz kolejny przyszła im z pomocą widząca przewodniczka, która służyła radą, To bardziej pasuje do twoich spodni, nie możesz łączyć pasków z groszkami. Co prawda te praktyczne uwagi nie obchodziły zbytnio mężczyzn, którzy założyliby nawet worek po kartoflach, ale dziewczyna w ciemnych okularach i żona pierwszego ślepca wciąż dopytywały się o kolory ubrań, próbując wyobrazić sobie, jak w nich wyglądają. Co do obuwia, wszyscy zgodzili się, że wygoda jest ważniejsza od wyglądu, panie zrezygnowały ze szpilek i wysokich obcasów, mokasynów i lakierek, gdyż przy obecnym stanie ulic i chodników byłoby to mało praktyczne. Najbardziej przydałyby się kalosze z wysokimi cholewami, które nie przepuszczają brudu i błota, a do tego dają się łatwo wkładać i zdejmować. Niestety trudno było dla wszystkich znaleźć odpowiedni rozmiar, na przykład zabrakło małego numeru dla zezowatego chłopca, każda para była tak duża, że stopa latała mu w środku, musiał się więc zadowolić najprostszym obuwiem sportowym. Gdyby ktoś opowiedział o tym jego matce, westchnęłaby z niedowierzaniem, mówiąc, Niesamowite, właśnie takie buty by wybrał, gdyby widział. Stary człowiek z czarną opaską na oku miał dużą stopę, więc bez wahania wybrał markowe buty do koszykówki, robione z myślą o dwumetrowych dryblasach. Wyglądał śmiesznie, jakby szedł w wielkich, białych kapciach, ale wkrótce nie różniły się one od zabrudzonego obuwia pozostałych przechodniów, bo jak to w życiu, potrzeba tylko trochę czasu, aby wszystko wróciło do normy.
Deszcz wkrótce ustał. Ślepcy przestali biegać po ulicach z otwartymi ustami, błąkali się teraz bez celu, nie wiedząc, co ze sobą począć. Było im wszystko jedno, czy chodzą, czy stoją, poza szukaniem żywności nie mieli żadnego zajęcia. Cóż innego mogli robić, nie było żadnej rozrywki, muzyki, przy której można by odpocząć, nigdy przedtem nie panowała wokół taka cisza, teatry i kina zamieniły się w noclegownie dla tych, którzy stracili dach nad głową. Gdy jeszcze działał rząd, a właściwie kilka ministerstw, w dużych salach widowiskowych organizowano kwarantanny, wierząc, że uciekając się do tych starych i wypróbowanych metod, jakimi walczono z żółtą febrą, uda się zniszczyć również białą zarazę. Po pewnym czasie jednak rząd przestał istnieć i nie trzeba było aż wywoływać pożaru, by otworzyć drzwi internowanym. Równie dramatyczna sytuacja panowała w muzeach, gdzie tłumy ludzi, a mówiąc ściślej postacie zaludniające płótna oraz niezliczone posągi popadały w zapomnienie, gdyż nikt ich nie oglądał ani nie podziwiał. Wszędzie panował bezruch. Trudno powiedzieć, na co czekali mieszkańcy miasta, może łudzili się, że uczeni odkryją szczepionkę przeciw białej zarazie, lecz gdy okazało się, że choroba nie oszczędziła nawet naukowców, stracono nadzieję i przestano wierzyć w siłę medycyny. Nie było nikogo, kto mógłby zdrowymi oczami patrzeć przez mikroskop, laboratoria świeciły pustkami, a bakterie z nudów pożerały się nawzajem. Na początku epidemii zdrowi ludzie czuli się odpowiedzialni za swych bliskich i przyprowadzali ich do szpitali, ale wkrótce i tam wszyscy oślepli, lekarze po omacku badali pacjentów, osłuchiwali ich z przodu, z tyłu, bo choć stracili wzrok, mieli jeszcze słuch, ale na tym kończyła się ich pomoc. Wygłodniali pacjenci, którzy mogli poruszać się o własnych siłach, zaczęli uciekać ze szpitali, gdyż woleli umrzeć na ulicy lub wśród bliskich, jeśli ich jeszcze mieli, niż samotnie w szpitalu. Częstokroć byli tak osłabieni, że padali na chodnik i już się nie podnosili. Grzebano ich dopiero wtedy, gdy wokół zaczynał roznosić się fetor rozkładającego się ciała, który wskazywał ślepym przechodniom miejsce, gdzie leżały zwłoki nieszczęśnika, pod warunkiem że zmarł on na uczęszczanej ulicy. Nic dziwnego, że wszędzie było pełno psów, biegających z kawałkami mięsa w pyskach jak wygłodniałe hieny, których cętkowana sierść jeży się na widok padliny, chyłkiem przemykających się przez ulice, jakby w obawie, że ich martwe, rozszarpane zdobycze nagle powstaną i zemszczą się za niegodne atakowanie bezbronnego przeciwnika. Jak wygląda miasto, spytał stary człowiek z czarną opaską na oku, na co żona lekarza odparła, Życie wszędzie wygląda tak samo, w środku i na zewnątrz, w domach, na ulicach, w ukryciu i w miejscach publicznych, nie ma różnicy między tym, co przeszliśmy, a tym, co nas czeka, Jak zachowują się ludzie, spytała dziewczyna w ciemnych okularach, Poruszają się jak zjawy, tak przynajmniej je sobie wyobrażam, chodzą jak we śnie, jakby nie wierzyli, że świat, którego nie widzą, wciąż istnieje, Czy na ulicach jest dużo samochodów, spytał pierwszy ślepiec, który nie mógł przeboleć utraty auta, Tak, ale przypominają jedno wielkie złomowisko. Lekarz i żona pierwszego ślepca zrezygnowali z zadawania pytań, po co pytać, jeśli odpowiedzi mają być równie przygnębiające. Natomiast zezowaty chłopiec był całkowicie pochłonięty nowymi, wymarzonymi butami, nie przeszkadzało mu nawet to, że nie może ich zobaczyć. Być może dlatego nie poruszał się jak zjawa. Podobnie pies pocieszyciel nie przypominał hieny. Nie czuł zapachu padliny, tylko szedł krok w krok za jedynymi zdrowymi oczami w mieście.
Chociaż dziewczyna w ciemnych okularach mieszkała niedaleko, dla wycieńczonych siedmiodniowym postem słabych ślepców droga ciągnęła się w nieskończoność. Szli wolno, przysiadając co kilka minut na chodniku. Na nic zdał się staranny dobór kolorów i deseni, wkrótce stroje wszystkich ślepców stały się równie brudne jak wszystko dookoła. Na wąskiej uliczce, gdzie mieszkała dziewczyna w ciemnych okularach, nie stały żadne samochody, nie dość, że była jednokierunkowa, to jeszcze obowiązywał tu zakaz parkowania, poza tym w takim zaułku czasem całymi godzinami nie widywało się żywej duszy. Jaki to numer domu, spytała żona lekarza, Siedem, mieszkam na drugim piętrze po lewej stronie. Jedno z okien było otwarte, co dawniej uważano za nieomylny znak czyjejś bytności, teraz jednak nic nie było pewne. Nie warto, żebyśmy wchodzili wszyscy, powiedziała żona lekarza, Zostańcie tutaj, ja z nią pójdę. Ktoś próbował wyważyć drzwi wejściowe, zamek był wygięty, część drewnianej listwy ledwo trzymała się futryny. Milcząc, żona lekarza przepuściła dziewczynę przodem, w końcu to jej dom, była u siebie, znała tu każdy kąt. Klatka schodowa tonęła w ciemnościach, więc wszystko jedno, kto idzie pierwszy, pomyślała żona lekarza. Dziewczyna w pośpiechu zaczęła wchodzić po schodach, potykając się dwukrotnie, aż sama zaczęła się z siebie śmiać, Trudno uwierzyć, że tyle razy pokonywałam te schody z zamkniętymi oczami, i pomyśleć, że takich określeń używałam setki razy, choć czasem są one tak niedokładne i mylące, na przykład, czy iść na oślep znaczy iść z zamkniętymi oczami czy być ślepym. Na drugim piętrze drzwi po lewej stronie były zamknięte. Dziewczyna w ciemnych okularach przesunęła ręką po futrynie i znalazła dzwonek, Pamiętaj, że nie ma prądu, przypomniała jej żona lekarza i te proste słowa, zwykłe przypomnienie oczywistej rzeczy, zabrzmiały jak złowroga wróżba. Zapukała raz, drugi, trzeci, w końcu zaczęła walić pięściami w drzwi, wołając, Mamo, tatusiu, Nikt nie odpowiedział, gorzkiej prawdy nie roztkliwiają czułe słowa. Nikt nie powiedział, Kochana córeczko, nareszcie jesteś, a już straciliśmy nadzieję, że kiedykolwiek cię ujrzymy, wejdź, kochanie, a ta pani to pewnie twoja przyjaciółka, prosimy, prosimy, mamy tu bałagan, ale proszę nie zwracać uwagi. Drzwi jednak były wciąż zamknięte. Nie ma ich, wyszeptała dziewczyna w ciemnych okularach, oparła splecione ramiona o drewnianą framugę, ukryła w nich głowę i wybuchnęła płaczem, wyglądała, jakby całym zastygłym w tej pozie ciałem wołała o litość. Trudno uwierzyć, że kobieta lekkich obyczajów może okazać się istotą tak wrażliwą i rozpaczać jak każdy uczciwy człowiek po stracie bliskich, choć na pewno rację mają ci, którzy uważają, że jedno nie wyklucza drugiego. Żona lekarza chciała ją pocieszyć, ale wiedziała, że to niczego nie zmieni, wiadomo było, że prawie wszyscy opuścili swoje domy. Może zapytamy sąsiadów, zaproponowała, Jeśli oczywiście ktoś został, Dobrze, chodźmy, szepnęła dziewczyna w ciemnych okularach bez cienia nadziei w głosie. Zaczęły pukać do drzwi sąsiadów, ale i tam nikt się nie odzywał. Piętro wyżej drzwi stały otworem, oba mieszkania były splądrowane, szafy świeciły pustkami, na półkach w kuchni nie zachował się nawet okruszek chleba. Wyglądało na to, że ktoś niedawno opuścił dom, może była to grupa zbłąkanych ślepców wędrujących od drzwi do drzwi, z jednej pustki w drugą.
Zeszły na pierwsze piętro, żona lekarza zapukała do najbliższych drzwi, po dłuższej chwili ciszy z głębi mieszkania odezwał się zachrypnięty, nieufny głos, Kto tam. Dziewczyna w ciemnych okularach podeszła do drzwi, To ja, sąsiadka z drugiego piętra, szukam rodziców, może pani wie, gdzie są, co się z nimi stało. Usłyszały szuranie, drzwi otworzyły się i stanęła w nich wynędzniała, brudna staruszka, sama skóra i kości, jej twarz okalały długie, siwe, skołtunione włosy. Ostry smród pleśni i stęchlizny uderzył w nie z taką siłą, że obie kobiety odruchowo cofnęły się o krok. Staruszka miała szeroko otwarte, wyblakłe oczy, Nie wiem, co się z nimi stało, Zabrali ich dzień po tobie, wtedy jeszcze widziałam, Czy ktoś tu jeszcze został, Czasem słyszę czyjeś kroki, ale to obcy ludzie, którzy tu tylko nocują, A co się stało z pani mężem, synem i synową, Ich też zabrali, A pani pozwolili zostać, Ukryłam się, Gdzie, Nie uwierzysz, dziecko, ale w twoim mieszkaniu, Jak się pani tam dostała, Przez tylne wyjście ewakuacyjne, wybiłam szybę w oknie, weszłam i otworzyłam drzwi od środka, klucz był w zamku, Jak się pani udało samej tu przeżyć, spytała żona lekarza, A to kto, staruszka aż podskoczyła na dźwięk obcego głosu, To przyjaciółka z mojej grupy, uspokoiła ją dziewczyna w ciemnych okularach, Nie chodzi mi tylko o to, że jest pani sama, ale skąd przez ten czas brała pani jedzenie, drążyła żona lekarza, Nie jestem głupia, potrafię dać sobie radę, Nie musi pani odpowiadać, pytam przez ciekawość, Dlaczego nie, mogę odpowiedzieć, na początek przeszłam się po wszystkich mieszkaniach i wyniosłam stamtąd, co się dało, najpierw zjadałam rzeczy, które mogły się zepsuć, a resztę przechowywałam, Ma pani jeszcze coś do jedzenia, Nie, wszystko zjadłam, odparła staruszka z wyrazem niepokoju w oczach, w których od dawna nie tliło się już życie, przypominały okrągłe, szklane kulki, które ktoś wcisnął w jej zastygłą twarz. Podobne wrażenie sprawiały jej powieki, rzęsy i brwi, choć na przestrzeni wieków jedynie oczom poświęcano uwagę, opisując je na wszelkie możliwe sposoby, Co pani teraz je, spytała żona lekarza, Na ulicach rządzi śmierć, ale w domach nadal toczy się życie, odparła tajemniczo staruszka, Nie rozumiem, Wszędzie są jakieś ogródki warzywne, ludzie hodowali tu króliki, kury, są też kwiaty, chociaż tych nie da się niestety zjeść, Co pani robi, To zależy, czasem znajdę gdzieś głowę kapusty, czasem złapię królika albo kurę, Je to pani na surowo, Najpierw próbowałam rozpalać ognisko, ale z czasem przyzwyczaiłam się do surowego mięsa, liście wewnątrz kapusty są słodkie, bądźcie spokojne, z głodu wasza babcia nie umrze. Cofnęła się, ginąc niemal w ciemnościach, tylko jej białe oczy świeciły w mroku. Po chwili dodała, Jeśli chcesz, możesz przejść przez moje mieszkanie, stąd przedostaniesz się do siebie. Dziewczyna w ciemnych okularach chciała podziękować, powiedzieć, Nie trzeba, po co, nie warto, przecież nie ma tam moich rodziców, ale nagle poczuła nieodpartą chęć ujrzenia swego pokoju, Co za bzdury, zaśmiała się w duchu, Jestem ślepa i chcę zobaczyć moje mieszkanie, ale mogę przynajmniej dotknąć ścian, narzuty na łóżku, dotknąć ręką poduszki, gdzie kładłam moją biedną, skołataną głowę, pogładzić meble, może na komodzie stoi jeszcze wazon z kwiatami, chyba że staruszka strąciła go, przeszukując mieszkanie, wściekła, że nie znalazła tam nic do jedzenia. Dobrze, jeśli pani pozwoli, skorzystam z tej propozycji, powiedziała po namyśle, Bardzo pani dziękuję, Wejdź, dziecko, ale pamiętaj, że jedzenia tam nie znajdziesz, a ja sama mam tak niewiele, że dla mnie ledwo starczy, poza tym ty i tak nie wzięłabyś tego do ust, pewnie nie lubisz surowego mięsa, Proszę się nie martwić, mamy co jeść, Macie jedzenie, spytała, W takim razie w zamian za uprzejmość powinnyście mi go trochę odstąpić, Oczywiście, proszę się nie martwić, uspokoiła ją żona lekarza. Kiedy minęły korytarz, owionął je smród nie do zniesienia. Podłoga słabo oświetlonej kuchni usiana była skórami z królika, pierzem, kośćmi, w naczyniu pełnym zaschniętej krwi leżały kawałki przeżutego mięsa. Czym pani karmi kury i króliki, spytała żona lekarza, Kapustą, zielskiem, odpadkami, odparła staruszka, jakimi odpadkami, przecież kury i króliki nie jedzą mięsa, Króliki jeszcze nie, ale kury już się na nie rzucają, zwierzęta są jak ludzie, do wszystkiego potrafią się przyzwyczaić. Staruszka poruszała się pewnie, ani razu się nie potknęła, odsunęła krzesło, które jej zawadzało, tak jakby widziała, po czym wskazała ręką wyjście ewakuacyjne, Tamtędy, uważajcie, jest ślisko i schody się chwieją, A drzwi, Wystarczy je lekko popchnąć, tu macie klucze, Ależ to moje klucze, chciała krzyknąć dziewczyna w ciemnych okularach, ale natychmiast pomyślała, że i tak na nic jej się nie przydadzą, jeśli rodzice lub ktokolwiek, kto był w ich domu, zabrał klucze od drzwi wejściowych. Nie może przecież nachodzić staruszki za każdym razem, gdy będzie chciała wejść lub wydostać się z mieszkania. Poczuła skurcz w sercu, być może ze wzruszenia, że zaraz znajdzie się w swoim domu, może na myśl, że nie zastanie w nim rodziców, a może z zupełnie innego powodu.