Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Ślepiec, który w nocy wpadł przypadkowo na grupę żony lekarza, rano już się nie podniósł. Leżał skulony, jakby chciał zatrzymać w sobie resztki uciekającego ciepła, nie poruszył się nawet, gdy zaczęło mocniej padać. Nie żyje, stwierdziła żona lekarza, Musimy się stąd ruszyć, dopóki jeszcze mamy siłę. Wstali z trudem, zataczając się, podtrzymując nawzajem, próbując opanować zawrót głowy. Po chwili ustawili się gęsiego za swym jedynym przewodnikiem, dziewczyna w ciemnych okularach, stary człowiek z czarną opaską na oku, zezowaty chłopiec, żona pierwszego ślepca, jej mąż i na końcu lekarz. Posuwali się wzdłuż drogi prowadzącej do centrum miasta, żona lekarza chciała znaleźć schronienie dla swoich ślepców i jak najszybciej wyruszyć na poszukiwanie jedzenia. Ulice były puste, być może wszyscy jeszcze spali albo ludzi wystraszył deszcz, który wciąż przybierał na sile. Na chodnikach leżały zwały śmieci, niektóre sklepy stały otworem, jednak większość pozamykano na cztery spusty, w ciemnych pomieszczeniach nie widać było żywej duszy. Żona lekarza postanowiła zostawić swoich towarzyszy w pustym sklepie, musiała jednak zapamiętać nazwę ulicy i numer domu, by ich nie zgubić, Zostańcie tutaj, zwróciła się do dziewczyny w ciemnych okularach, podeszła do znajdującej się obok apteki i przez oszklone drzwi zajrzała do środka. Wydawało jej się, że widzi tam ludzi leżących na ziemi, więc zapukała w szybę, ktoś się poruszył, zapukała mocniej, kolejne osoby zaczęły się wolno przeciągać, jakiś człowiek wstał i odwrócił się w stronę, skąd dochodziło stukanie. Wszyscy są ślepi, pomyślała żona lekarza, ale wciąż nie rozumiała, dlaczego śpią w aptece, może to rodzina właściciela, ale przecież i oni powinni mieć własny dom, gdzie na pewno było wygodniej niż tu na twardej posadzce, a może bronili swego mienia przed rabusiami, choć to, co znajdowało się na półkach, mogło zarówno wyleczyć, jak i zabić. Odeszła cicho i zajrzała do znajdującego się obok sklepu, gdzie również leżeli ludzie. Tu było ich więcej, kobiety, mężczyźni, dzieci, niektórzy już byli na nogach i szykowali się do wyjścia. Jakiś mężczyzna podszedł do drzwi, wystawił rękę na zewnątrz i powiedział, Pada, Bardzo, padło pytanie ze środka, Tak, musimy poczekać, aż deszcz ustanie, odparł człowiek. Stał kilka kroków od żony lekarza, ale nie wyczuł jej obecności, więc gdy się odezwała, aż podskoczył przerażony. Dzień dobry, pozdrowiła ich żona lekarza, choć ludzie od dawna już nie życzyli sobie dobrego dnia, nie tylko dlatego, że dni ślepców nigdy nie są szczególnie udane, lecz również z powodu wątpliwości co do pory dnia lub nocy. Ludzie w sklepie obudzili się mniej więcej o tej samej porze tylko dlatego, że większość z nich oślepła dopiero kilka dni temu i nie stracili jeszcze poczucia czasu, pamiętali, kiedy dzień przechodzi w noc, a stan czuwania w stan spoczynku. Mężczyzna powtórzył, Pada, po czym spytał, Kim pani jest, Nie jestem tutejsza, Szuka pani jedzenia, Tak, nie jedliśmy od czterech dni, Skąd pani wie, że minęły cztery dni, Tak mi się wydaje, Jest pani sama, Nie, z mężem i paroma znajomymi, Ilu was jest, Siedmioro, Mam nadzieję, że nie zamierzacie tu zostać, sklep jest pełen ludzi, Wiem, zatrzymaliśmy się tylko na chwilę, Skąd przyszliście, Internowano nas na początku epidemii, Ach, tak, to ta słynna kwarantanna, ale i tak nic nie dała, Dlaczego, Nas wkrótce wypuszczono, a z wami co zrobili, W szpitalu wybuchł pożar i wtedy okazało się, że zniknęły straże, które nas pilnowały, I wyszliście, Tak, wasi żołnierze byli chyba ostatnimi ludźmi, którzy stracili wzrok, wszyscy są ślepi, Jak to, wszyscy, całe miasto, cały kraj, Jeśli ktoś jeszcze widzi, nie przyznaje się do tego, Dlaczego nie jest pan w domu, Bo nie umiem do niego trafić, Nie rozumiem, A pani wie, jak trafić do domu, Ja, żona lekarza chciała odpowiedzieć, że właśnie prowadzi tam swego męża i towarzyszy, muszą tylko zjeść coś po drodze, żeby odzyskać siły, ale nagle zrozumiała, że nie może się zdradzić, przecież ślepiec nie może sam wrócić do domu, nie to co kiedyś, gdy niewidomi mogli jeszcze liczyć na pomoc przechodnia, który przeprowadzał ich przez ulicę, a gdy zabłądzili, wskazywał im właściwą drogę. Wiem tylko, że jestem daleko od domu, powiedziała wreszcie, Ale nie wie pani, jak tam wrócić, Nie, No właśnie, ze mną było tak samo, wszyscy mają podobne problemy, długo byliście w izolacji, wiele musicie się nauczyć, nie zdajecie sobie sprawy, jak łatwo stracić dom, Nie rozumiem, Ludzie trzymają się w grupach, tak jak my, wtedy łatwiej znaleźć pożywienie, poza tym to jedyny sposób, by się nie zgubić, chodzimy razem, więc nikt nie pilnuje swego dobytku, często się zdarza, że ktoś szczęśliwym trafem odnajduje dom, ale okazuje się, że jest on już zajęty przez innych ślepców, którzy stracili dach nad głową, i tak w kółko, na początku ludzie ze sobą walczyli, ale wkrótce wszyscy zrozumieli, że będąc ślepcem nie posiada się niczego poza tym, co zdoła się wepchnąć do żołądka, Najlepiej więc zamieszkać w sklepie spożywczym, z którego można nie wychodzić, póki jest tam żywność, Ludzie, którzy się na to zdecydowali, nie mieli jednak chwili spokoju, wciąż ktoś ich nachodził, ich życie zamieniło się w koszmar, musieli barykadować wejście, ale choć zamykali sklep na wszystkie spusty, nie mogli zlikwidować zapachu jedzenia, który przyciągał rzesze wygłodniałych, chodzą słuchy, że jacyś ślepcy rozwścieczeni tym, że zamyka się przed nimi drzwi, podpalili sklep, co prawda sam tego nie widziałem, ale słyszałem, choć, o ile mi wiadomo, był to jedyny tego typu przypadek, Dlaczego nikt nie pilnuje swoich domów, Owszem, są tacy, co pilnują, ale teraz własność nie ma najmniejszego znaczenia, myślę, że przez mój dom przewinęły się już tabuny ludzi, wątpię, by kiedykolwiek udało mi się tam wrócić, poza tym wygodniej jest spać w sklepie na parterze, nie trzeba przynajmniej chodzić po piętrach, Przestało padać, zauważyła żona lekarza, Przestało, powtórzył mężczyzna. Słysząc dobrą nowinę, ludzie w sklepie zaczęli zbierać swoje rzeczy, plecaki, małe walizki, plastikowe torby, tobołki, jakby szykowali się na wyprawę, wkrótce wszyscy stali przed sklepem. Żona lekarza zauważyła, że są dobrze wyekwipowani, co prawda ubrania nie pasowały do siebie, jedni mieli za krótkie spodnie, spod których wystawały gołe kostki, inni zbyt długie i musieli podwijać nogawki, choć tym przynajmniej było ciepło. Niektórzy mężczyźni mieli na sobie nieprzemakalne płaszcze lub kurtki, dwie kobiety włożyły długie futra, nikt nie miał parasola, który mógłby stanowić zagrożenie dla oczu. Piętnastoosobowa grupa ruszyła w drogę, wkrótce na ulicy pojawili się inni, w grupach lub samotnie. Mężczyźni załatwiali swoje potrzeby pod domami lub w bramach, kobiety wolały ukryć się za opuszczonymi samochodami, deszcz rozmywał ekskrementy, które tu i ówdzie rozlewały się po chodniku.

Żona lekarza wróciła do swoich ślepców, którzy schronili się pod markizą cukierni, skąd wydobywał się zapach zjełczałej śmietany i stęchłego ciasta. Chodźmy, powiedziała, Znalazłam miejsce na nocleg, i zaprowadziła ich do sklepu, skąd właśnie wyszła piętnastoosobowa grupa niewidomych. Wewnątrz wszystko pozostało nietknięte, gdyż nie było tam ani artykułów spożywczych, ani konfekcji, tylko lodówki, małe i duże pralki, kuchenki gazowe i mikrofalowe, miksery, wyciskacze do soków, odkurzacze, cuda elektroniki, tysiąc i jeden drobiazgów, wynalazki, które kiedyś miały ułatwiać życie. W pomieszczeniu panował smród kontrastujący ze śnieżną bielą sprzętów gospodarstwa domowego. Odpocznijcie, a ja poszukam jedzenia, powiedziała żona lekarza, Nie wiem, jak długo to potrwa, nie wiem, dokąd mam iść, dlatego musicie cierpliwie czekać, na ulicy jest dużo ludzi, jeśli ktoś będzie chciał wejść, powiedzcie, że sklep jest zajęty, to chyba wystarczy, by odeszli, takie teraz panują zwyczaje, Pójdę z tobą, zaofiarował się lekarz, Nie, wolę iść sama, muszę zobaczyć, jak się teraz żyje, podobno wszyscy oślepli, No to niewiele się zmieniło, znów jesteśmy w domu wariatów, zauważył gorzko stary człowiek z czarną opaską na oku, Nieprawda, możemy iść, dokąd chcemy, możemy szukać jedzenia, nie umrzemy z głodu, spróbuję też znaleźć jakieś ubrania, nasze są całe w strzępach, miała na myśli głównie siebie, gdyż od pasa w górę była prawie naga. Pocałowała męża i nagle ogarnął ją straszliwy lęk, Pamiętaj, cokolwiek by się działo, nawet gdyby ktoś siłą próbował wedrzeć się do sklepu, a nawet gdyby ktoś chciał was wyrzucić, choć myślę, że to raczej mało prawdopodobne, nie ruszajcie się stąd, siedźcie przy drzwiach i czekajcie, aż wrócę. Przyjrzała mu się przez łzy, miała wrażenie, że opiekuje się gromadą bezbronnych dzieci, Beze mnie nie dadzą sobie rady, pomyślała, zapominając o rzeszach ślepców, którzy żyli dookoła. Może gdyby sama straciła wzrok, zrozumiałaby, że człowiek zdolny jest przyzwyczaić się do wszystkiego, a przychodzi mu to łatwo, ponieważ nader szybko przestaje zachowywać się jak człowiek, czego najlepszym przykładem był zezowaty chłopiec, który już zapomniał o matce. Wyszła na dwór, zapamiętała nazwę sklepu, ulicy, numer domu, potem sprawdziła nazwę ulicy za rogiem, nie wiedziała, jak daleko zabrnie w poszukiwaniu jedzenia, czym skończy się polowanie, czy uda jej się znaleźć coś w pobliżu, czy będzie musiała zapuścić się w drugi koniec miasta. Ulica była pusta, nie mogła nikogo spytać o drogę, poza tym wszyscy byli przecież ślepi, a ona, jedyna widząca osoba w mieście, nie znała drogi. Słońce przedarło się przez chmury i przeglądało w kałużach pomiędzy stertami śmieci, w szczelinach między płytami chodnika zauważyła malutkie źdźbła trawy. Ulice zapełniły się ludźmi. Ciekawe, jak poruszają się po mieście, zastanawiała się żona lekarza. Zwyczajnie, idą z wyciągniętymi rękami wzdłuż ścian, wpadają jedni na drugich jak mrówki na wąskiej ścieżce. Kiedy jednak dochodziło do zderzenia, nikt się nie złościł. Jakaś rodzina posuwająca się wzdłuż muru wpadła na grupę idącą z przeciwka, lecz nikt nie zaklął, nie złorzeczył, w milczeniu odsunęli się od siebie i każdy poszedł w swoją stronę. Co pewien czas zatrzymywali się, obwąchiwali wystawy sklepów w nadziei, że znajdą coś do jedzenia, w końcu zniknęli za rogiem. Po chwili pojawiła się kolejna grupa, wyglądali na zniechęconych bezowocnymi poszukiwaniami. Żona lekarza przyspieszyła kroku, nie musiała tracić czasu na obwąchiwanie witryn sklepowych. Wkrótce zrozumiała, że niełatwo będzie znaleźć pożywienie, nieliczne sklepy spożywcze, które mijała po drodze, świeciły pustkami, wyglądały jak po nalocie szarańczy.

31
{"b":"88121","o":1}