Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Następnego dnia ślepcy zaczęli gromadzić się na schodach przed głównym wejściem. Jedni wstali o świcie, inni nieco później, gdyż dla każdego ślepca słońce wschodzi o innej porze, co w znacznej mierze zależy od stopnia wyostrzenia słuchu. Kobiety i mężczyźni nadchodzili z różnych stron, z obu skrzydeł szpitala, zgromadzili się tu wszyscy oprócz bandytów, którzy o tej porze na pewno zasiedli już do śniadania. Wszyscy w napięciu czekali na szczęk rozsuwanej bramy, zgrzyt zardzewiałych zawiasów i pokrzykiwanie sierżanta, Nie wychodzić, nie zbliżać się, na szuranie żołnierskich butów, głuchy dźwięk rzucanych kartonów, tupot wycofujących się ludzi, znów zgrzytanie zawiasów i zezwolenie na odebranie żywności, Możecie podejść. Czekali cały ranek, nadeszła dwunasta, minęło popołudnie. Nikt, nawet żona lekarza, nie zwracała się do żołnierzy z pytaniem o jedzenie. Dopóki nie usłyszeli przeczącej, bezlitosnej odpowiedzi, dopóty mogli mieć nadzieję, że lada chwila usłyszą czyjś głos obwieszczający, że właśnie przywieziono żywność. Już jadą, spokojnie, wstrzymajcie się jeszcze chwilę. Jednak wielu ludzi nie było w stanie wytrzymać na słońcu i padali pokotem, jakby nagle zmorzył ich sen, ale nie na darmo mieli żonę lekarza. Ta kobieta wszystko wiedziała, była obdarzona szóstym zmysłem, widziała, mimo iż była ślepa, jej wszechobecność graniczyła z cudem. To dzięki niej wygłodniali nieszczęśnicy nie piekli się na słońcu jak na wolnym ogniu, lecz od razu wnoszono ich do środka. Parę kropel wody, kilka lekkich uderzeń w twarz szybko przywracało im przytomność, ale nie siły, biedacy nie byliby w stanie zabić nawet muchy, a swoją drogą, nie wiadomo dlaczego w myśl tego starego przysłowia łatwiej jest zabić muchę niż na przykład motyla. Po wielu godzinach oczekiwania pierwszy odezwał się stary człowiek z czarną opaską na oku, Jak widać, jedzenia nie ma, musimy więc sami je zdobyć. Ostatkiem sił ludzie wstali i przenieśli się do sali położonej najdalej od fortecy bandytów, wystarczyło, że poprzedniego dnia postąpili lekkomyślnie, obradując pod ich bokiem. Kiedy znaleźli się już w sali, niezwłocznie wytypowano kilku ludzi z lewego skrzydła, którzy lepiej znali rozkład tej części budynku, by wrócili na korytarz i ustawili się na czatach. Jeśli usłyszycie jakikolwiek podejrzany szmer, od razu nas zawiadomcie. Żona lekarza poszła z wybranymi strażnikami i po chwili wróciła z niezbyt radosną wiadomością, Czterema łóżkami zabarykadowali wejście do lewego skrzydła, Skąd wiadomo, że czterema, zapytał ktoś z sali, Łatwo dało się to sprawdzić, dotykając rękami, Nie słyszeli was, Wątpię, Co teraz zrobimy, Musimy tam iść, odezwał się stary człowiek z czarną opaską, Tak jak postanowiliśmy wcześniej, inaczej czeka nas powolna, niechybna śmierć, Jeśli ich zaatakujemy, poleje się krew i znowu będą zabici, zauważył pierwszy ślepiec, Kto ma umrzeć, ten umrze, choć jeszcze o tym nie wie, Każdy od urodzenia jest przygotowany na śmierć, No właśnie, to tak, jakbyśmy się rodzili martwi, Po co tracić czas na bezsensowne rozważania, przerwała im dziewczyna w ciemnych okularach, Jeśli mamy bawić się w słowa, to rzeczywiście wolę położyć się do łóżka i czekać na śmierć, Umrą tylko ci, których godziny są już policzone, odezwał się lekarz, i podnosząc głos, zapytał, Kto chce iść, ręka do góry, i od razu pożałował. Tak to jest, gdy człowiek najpierw powie, potem pomyśli, żaden ślepiec nie mógł przecież policzyć podniesionych rąk, i oznajmić, że jest ich trzynaście, na pewno rozpoczęłaby się nowa dyskusja w celu wyjaśnienia niesmacznego i nielogicznego żartu oraz trzeba by było ponownie wyłonić ochotników. Druga próba polegała na wyciągnięciu z tłumu na chybił trafił kilkunastu ludzi. Co prawda paru ślepców machinalnie podniosło ręce, ale uczynili to bez większego przekonania, zastanawiając się nad absurdalnością rozkazu oraz konsekwencjami swej lekkomyślnej decyzji. Lekarz zaśmiał się, Co za głupiec ze mnie, jak można prosić, żebyście podnieśli ręce, musimy to zrobić inaczej, niech cofną się osoby, które nie chcą lub nie mogą wziąć udziału w akcji, reszta niech zostanie na miejscu. Rozległy się kroki, szuranie, szepty, westchnienia, powoli tłum podzielił się na tchórzliwych i walecznych. Pomysł lekarza był wspaniałomyślny i niemal genialny, gdyż z jednej strony łatwo dało się go wykonać, z drugiej nikt nie musiał zdradzać się ze swoją decyzją. Żona lekarza policzyła ochotników, razem z nią i mężem zebrało się siedemnaście osób. Z pierwszej sali po prawej stronie zgłosił się stary człowiek z czarną opaską na oku, pomocnik aptekarza i dziewczyna w ciemnych okularach, z innych sal, oprócz kobiety, która powiedziała, Gdzie ty pójdziesz, tam i ja, zgłosili się sami mężczyźni. Stanęli w przejściu między łóżkami, lekarz raz jeszcze wszystkich policzył, Zgadza się, jest nas siedemnaścioro, Mało, zauważył pomocnik aptekarza, Nie damy rady, Musimy szturmem ruszyć do ataku, jeśli wolno mi użyć tego wojskowego określenia, powiedział stary człowiek z czarną opaską na oku, Z przodu nie może być zbyt wielu ludzi, nie zmieścimy się w drzwiach, Racja, inaczej powpadalibyśmy na siebie, odezwał się głos z głębi sali i teraz nikt już nie miał wątpliwości.

W akcji zdecydowano się użyć znanej nam broni, czyli metalowych prętów wyrwanych z łóżek, mogły służyć zarówno jako lance, jak i łomy. Stary człowiek z czarną opaską na oku, który w młodości musiał przejść niejedną lekcję taktyki walki, przypomniał, że mają trzymać się razem i zawsze powinni być zwróceni w tę samą stronę, by przez pomyłkę nie zaatakować swoich. Dodał, że należy poruszać się bezszelestnie, by zaskoczyć przeciwnika. Zdejmijcie obuwie, poradził, Nie odnajdziemy potem naszych butów, zaprotestował jeden z ochotników, Oby nie stały się one butami nieboszczyka, choć tutaj na pewno znajdzie się ktoś, kto chętnie je po nas włoży, Jakie znowu buty nieboszczyka, To takie stare, ludowe porzekadło, buty nieboszczyka oznaczają coś bezwartościowego, Nie rozumiem, Kiedyś chowano nieboszczyków w butach z tektury, uważano, że dusza nie ma nóg i nie potrzebuje solidnego obuwia, aha, jeszcze jedno, przypomniał sobie stary człowiek, Wybierzmy sześciu silnych i odważnych ludzi, którzy w pierwszym natarciu zburzą barykadę z łóżek i utorują drogę pozostałym, Czy pręty trzeba odłożyć, Niekoniecznie, można nimi podważyć łóżka. Stary człowiek zastanowił się i po chwili dodał, Najważniejsze to trzymać się razem, inaczej zginiemy, A co z nami, co my mamy robić, spytała dziewczyna w ciemnych okularach, Przecież są tu jeszcze kobiety, Ty też idziesz, spytał stary człowiek z czarną opaską, Wolałbym, żebyś została, A to dlaczego, Jesteś za młoda, Tu w szpitalu nie liczy się wiek ani płeć, dlatego nie zapominaj o kobietach, Nie, nie zapominam, odparł bez przekonania stary człowiek, a jego słowa zabrzmiały tak, jakby zostały wzięte z innego dialogu, następne były już bardziej stanowcze. Nawet nie wiecie, jak bardzo bym chciał, aby choć jedna z was widziała, mielibyśmy przewodnika, jednym ruchem moglibyśmy przyłożyć im do gardeł nasze pręty, tak jak to zrobiła tamta kobieta, Marzy pan o rzeczach niemożliwych, to był przypadek, a poza tym kto wie, czy ona jeszcze żyje, nie wiemy, co się z nią stało, przypomniała zebranym żona lekarza, Kobiety zmartwychwstają jedna przez drugą, damy odradzają się w dziwkach, dziwki w damach, zauważyła dziewczyna w ciemnych okularach. Zapadła złowroga cisza, kobiety wiedziały już wszystko, mężczyźni wciąż musieli szukać odpowiedzi, wiedząc z góry, że nigdy jej nie znajdą.

Wyszli po kolei na korytarz, tak jak wcześniej ustalono, z przodu ustawiło się sześciu najsilniejszych ludzi, wśród nich lekarz i pomocnik aptekarza, za nimi reszta. Każdy ściskał w ręku pręt od łóżka, garstka wynędzniałych, obdartych lansjerów, kiedy przechodzili przez hol, jeden z nich upuścił pręt, który uderzył o kamienną posadzkę z łoskotem przypominającym serię z karabinu maszynowego. Jeśli bandyci nas usłyszą i domyślą się, że idziemy, jesteśmy zgubieni, Nie mówiąc nic nikomu, nawet mężowi, żona lekarza wybiegła naprzód i sprawdziła, co się dzieje na korytarzu, potem krok po kroku zbliżyła się do sali bandytów i stanęła, nasłuchując. Bandyci w środku niczego nie słyszeli. Wróciła do swoich i przekazała im tę wiadomość, ruszyli naprzód. Pomimo ostrożności i ciszy, w jakiej poruszali się napastnicy, ludzie z dwóch sal położonych najbliżej bandyckiej fortecy, wiedząc, co się stanie, zgromadzili się przy drzwiach, by przysłuchiwać się odgłosom nieuniknionej bitwy. Niektórych ponosiły emocje, czując w powietrzu zapach prochu zapowiadający eksplozję, chwytali za broń i w porywie serca dołączali do uzbrojonych ślepców. W końcu zamiast garstki siedemnastu ochotników grupa liczyła przynajmniej dwa razy więcej osób, co na pewno nie ucieszyłoby starego człowieka z czarną opaską na oku, któremu do głowy nie przyszło, że dowodzi już dwoma pułkami. Przez okna wychodzące na ogród wpadało coraz słabsze, szare i rozproszone światło zapadającego zmierzchu, budynek powoli tonął w gęstej ciemności nadciągającej nocy. Zaczynała się dziwna pora dnia, która wlewa w ludzkie serca melancholię i smutek. Wynędzniali ślepcy byli w depresji z powodu tajemniczej choroby, na którą zapadli, ale równocześnie ślepota chroniła ich przed niebezpieczną godziną zmierzchu, która jeszcze w czasach, gdy ludzie widzieli, przywiodła wielu do desperackich czynów. Kiedy dotarli do sali bandytów, było już tak ciemno, że na nic się zdały nawet zdrowe oczy żony lekarza. Wkrótce okazało się, że nie tylko podwoiła się liczba uczestników batalii, ale w tajemniczy sposób urosła też barykada, która zamiast z czterech składała się teraz z ośmiu łóżek. Pełną napięcia ciszę przerwał okrzyk starego człowieka z czarną opaską na oku, Teraz. Być może klasyczny rozkaz, Do ataku, wydał mu się niestosowny w sytuacji, gdy żołnierzami byli bezradni ślepcy, a barykadę tworzyły obskurne łóżka, po których łaziły pluskwy i wszy, oraz cuchnące, niegdyś szare koce, które teraz upstrzone były plamami we wszystkich kolorach ludzkiego wstydu. Choć zapadł zmrok, nie trzeba było widzieć, by domyślić się, jak wyglądały łóżka bandytów. Ślepcy ruszyli do ataku niczym archanioły otoczone świetlistą aureolą, z furią rzucili się na barykadę, tak jak ich wcześniej pouczył stary człowiek, ale łóżka nawet nie drgnęły, Atakujący z pierwszej linii, choć o wiele silniejsi od biegnących za nimi towarzyszy, z trudem utrzymywali metalowe pręty, każdy z nich przypominał człowieka niosącego krzyż swej przyszłej męki. Ciszę przerwał rozdzierający krzyk atakujących, który zlał się z wrzaskiem atakowanych. Dopiero teraz okazało się, jak przerażający jest okrzyk ślepca, szalony i niezrozumiały, chciałoby się zamknąć mu usta, uciec jak najdalej, by samemu nie oślepnąć. Kiedy mimo gwałtownego ataku barykada nie drgnęła nawet o milimetr, wrzawa stała się jeszcze większa, prawie nie do zniesienia. Ochotnicy w wąskim gardle przejścia rzucili pręty i popychani przez kolegów z tyłu przypuścili kolejny szturm na barykadę. Już zdawało się, że ich atak uwieńczy zwycięstwo, łóżka bowiem nieznacznie się przesunęły, gdy nagle, bez ostrzeżenia, rozległy się trzy strzały, które zraniły dwóch ludzi. To ślepy księgowy wdrapał się na szczyt barykady i wycelował na oślep w tłum atakujących. Ślepcy zaczęli się wycofywać, potykając o porzucone pręty, a ściany odbijały echem ich szalone okrzyki w korytarzu. Do ogólnej wrzawy dołączyły głosy ślepców z sąsiednich sal. Panowała całkowita ciemność i trudno było sprawdzić, kogo trafiono. Oczywiście, można było rzucić mimochodem pytanie, Hej, wy tam, jak się nazywacie, ale byłoby to wysoce niestosowne, rannym bowiem należy się szacunek, trzeba okazać im współczucie, położyć dłoń na czole, jeśli oczywiście nie przedziurawiła go kula, spytać szeptem, jak się czują, pocieszyć, zapewnić, że zaraz zjawią się sanitariusze, napoić, chyba że, jak przestrzegają autorzy podręcznika pierwszej pomocy, kula utkwiła w brzuchu. Co robimy, dwóch ludzi leży na ziemi, spytała żona lekarza. Nikt nie spytał, skąd wie, że jest dwóch rannych, przecież słychać było trzy strzały, chyba że jedna kula odbiła się rykoszetem. Musimy ich zabrać, zdecydował lekarz, To ryzykowne, zauważył stary człowiek z czarną opaską na oku przygnębiony, że jego taktyka doprowadziła do porażki. Jeśli nas usłyszą, zaczną znów strzelać, westchnął, ale po chwili dodał, Racja, musimy po nich pójść, ja jestem gotów, Ja też, odezwała się żona lekarza, Najbezpieczniej będzie podczołgać się, trzeba ich jak najszybciej zabrać, zanim tamci się zorientują, Idę z wami, odezwała się kobieta, która poprzedniego dnia oświadczyła, Gdzie ty pójdziesz, tam i ja. Żaden ze ślepców nie wpadł na pomysł, że najprostszym sposobem ustalenia, kto został ranny lub zabity, nikt przecież nie wiedział, w jakim stanie znajdowały się ofiary, było zadeklarowanie swojego udziału w akcji słowami, Ja idę, Ja nie idę.

28
{"b":"88121","o":1}