Z ogrodu do budynku wszedł stary człowiek z czarną opaską na oku. Nie miał bagażu, może go stracił, a może po prostu nie wziął. On pierwszy natknął się na martwe ciała, ale nie krzyknął. Usiadł obok nich, czekając, aż wszystko ucichnie. Czekał godzinę, po czym uznał, że najwyższy czas poszukać schronienia. Powoli, z wyciągniętymi rękami wstał i zaczął szukać drogi. Kiedy dotarł do pierwszych drzwi w prawym skrzydle, usłyszał czyjeś głosy, więc zapytał, Czy znajdzie się dla mnie wolne łóżko.
* * *
Przybycie tak licznej grupy ślepców naraz miało przynajmniej dwie pozytywne strony. Pierwsza z nich była natury psychologicznej, co innego bowiem czekać w napięciu na pojawienie się chorych, którzy do ostatniego miejsca zapełnią szpital, a co innego wiedzieć, że sale są już zapełnione i że wreszcie można będzie ułożyć stosunki z sąsiadami oraz wieść w miarę uporządkowane życie, gdyż do tej pory kolejne transporty chorych burzyły ogólny ład i utrudniały nawiązywanie kontaktów. Druga miała charakter czysto praktyczny i bezpośredni. Przedstawiciele działających na zewnątrz władz cywilnych i wojskowych zrozumieli, że czym innym jest dostarczanie żywności dwóm lub trzem tuzinom chorych, którzy w niewielkiej grupie zachowują się bardziej tolerancyjnie, gotowi zaakceptować zmiany oraz znosić wszelkie niedogodności, takie jak opóźnianie się czy brak dostaw, a zupełnie czym innym przyjęcie pełnej odpowiedzialności za utrzymanie dwustu czterdziestu istnień ludzkich, osobników różniących się charakterem, pochodzeniem, poczuciem humoru, temperamentem. Powtórzmy, dwieście czterdzieści osób, do czego doszło przynajmniej dwudziestu internowanych, którzy nie znaleźli wolnych łóżek i musieli spać na ziemi. Trudno więc porównać sytuację, kiedy trzeba było wykarmić trzydzieści osób, z obecną, kiedy należy wyżywić prawie dziesięć razy więcej, mając co gorsza do dyspozycji dwieście czterdzieści porcji na dwustu sześćdziesięciu ludzi. Choć różnica wydawać by się mogła niewielka, problem ten boleśnie zaciążył na świadomości władz. Nie bez podstaw obawiano się, że brak żywności wywoła kolejne bunty. Wpłynęło to na zmianę taktyki władz. Zaczęto dostarczać żywność na czas i uzupełniono dostawy o brakujące porcje. Oczywiście po ze wszech miar godnej potępienia akcji, której byliśmy świadkami, trudno było uniknąć drobnych konfliktów wybuchających w trakcie rozmieszczania w budynku tylu nowo przybyłych ślepców. Wystarczy wspomnieć o nieszczęsnych internowanych z lewego skrzydła, z których większość już oślepła, o rozdzielonych małżonkach, zagubionych dzieciach, o cierpieniach stratowanych i zmiażdżonych, często wielokrotnie zranionych ślepców, o ludziach bezskutecznie poszukujących swych porzuconych dóbr. Trzeba mieć serca z kamienia, by pozostać nieczułym na ten ogrom ludzkiego nieszczęścia i udawać, że nic się nie stało. Dlatego trudno się dziwić, że z ulgą i radością przyjęto komunikat o dostawie żywności. Choć przeniesienie wszystkich paczek i rozdzielenie porcji między wygłodniałych ludzi, bez odpowiedniej organizacji i władzy zwierzchniej mogącej narzucić dyscyplinę, mogło stać się zarzewiem kolejnego konfliktu, trzeba przyznać, że wśród internowanych zapanowała przyjazna atmosfera. Niebawem w całym szpitalu rozlegało się mlaskanie i przeżuwanie dwustu sześćdziesięciu osób. Nikt się jeszcze nie zastanawiał, kto to wszystko posprząta, choć z głośników po raz kolejny nadano komunikat o zasadach wzorowego współżycia, których należy przestrzegać w imię ogólnego dobra. Niebawem miało się okazać, w jakim stopniu owe przestrogi wpłynęły na postawę nowo przybyłych. Mieszkańcy drugiej sali zdecydowali się wreszcie pochować swych zabitych i uwolnić wszystkich od fetoru rozkładających się zwłok. Łatwiej przyzwyczaić się do najgorszego smrodu żywych niż umarłych.
W pierwszej sali panował wzorowy porządek. Być może dlatego, że przebywający w niej ślepcy zdążyli już przyzwyczaić się do ślepoty, w kwadrans po posiłku na podłodze nie było ani jednego papierka, brudnego talerza, pustej butelki, wszystko zostało uprzątnięte, mniejsze opakowania włożono do większych, brudniejsze do mniej zabrudzonych, zgodnie ze zracjonalizowanymi zasadami higieny, których podstawą była możliwie jak największa efektywność w zbieraniu resztek przy jak najmniejszym nakładzie sił. Z pewnością postawa ta nie zrodziła się z potrzeby chwili ani z improwizacji. W opisywanym przypadku był to wynik działalności pedagogicznej ślepej kobiety z głębi sali, żony okulisty, która nieustannie powtarzała, Skoro nie możemy żyć jak ludzie, postarajmy się przynajmniej nie żyć jak zwierzęta, a powtarzała to tyle razy, że reszta mieszkańców pierwszej sali w końcu uznała tę wypowiedź za hasło, przysłowie, niemal doktrynę, elementarną zasadę życiową, choć przecież słowa te brzmiały prosto, wręcz banalnie. Być może ów stan ducha pogodzonego z okolicznościami i płynącymi z nich ograniczeniami przyczynił się do życzliwego przyjęcia starego człowieka z czarną opaską na oku, który stanął w drzwiach i zapytał, Czy znajdzie się dla mnie jakieś wolne łóżko. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zapowiadającym równie pomyślny rozwój wydarzeń, znalazło się miejsce, jedyne wolne łóżko, które cudem ocalało po, użyjmy tego określenia, prawdziwej inwazji ślepców. To na tym łóżku złodziej samochodów cierpiał niewysłowione męki i fatalna aura, która doń przylgnęła, odstraszała ludzi. Takie są koleje rzeczy, niezbadane ścieżki losu, o czym mogliśmy się przekonać już niejednokrotnie. Wystarczy zauważyć, że w jednej sali zebrali się wszyscy pacjenci z gabinetu okulistycznego, gdzie pojawiła się pierwsza ofiara epidemii, w którą nikt nie wierzył. Żona lekarza, jak zwykle cicho i dyskretnie, szepnęła mężowi do ucha, To chyba twój pacjent, łysiejący stary człowiek z czarną opaską na oku, pamiętam, że mi o nim wspominałeś, Które oko ma zasłonięte, Lewe, Zgadza się, to on. Lekarz wstał, wyszedł na środek sali i głośno powiedział, Chciałbym dotknąć osoby, która przed chwilą weszła do naszej sali, proszę iść w moją stronę, ja wyjdę naprzeciwko. Wpadli na siebie w połowie drogi, jak dwie mrówki rozpoznające się po ruchomych czułkach. Lekarz przeprosił starego człowieka i dotknął jego twarzy, natychmiast natknął się na opaskę. To niesamowite, wykrzyknął, to mój ostatni pacjent, którego brakowało nam do kompletu, człowiek z czarną opaską, Co to wszystko znaczy, o co panu chodzi, spytał stary człowiek, To ja, okulista, pamięta pan, ustalaliśmy datę usunięcia zaćmy, Jak mnie pan poznał, Głos pański wydał mi się znajomy, a głos dla ślepca jest tym, czym wzrok dla widzącego, Rzeczywiście, ja też teraz pana poznaję, kto by przypuszczał, panie doktorze, że nie będzie musiał mnie pan operować, Cóż, jeśli istnieje jakieś lekarstwo na tę chorobę, to teraz obaj go potrzebujemy, Pamiętam, jak mi pan doktor powiedział, że po operacji świat wyda mi się całkiem inny, jak widać, miał pan rację, Kiedy pan oślepł, Wczoraj wieczorem, I od razu tu pana przywieziono, Tak, w mieście wybuchła panika, niedługo zaczną zabijać każdego, kto oślepnie, U nas zastrzelono już dziesięciu ludzi, odezwał się męski głos, Wiem, natknąłem się na ich zwłoki, powiedział niemal obojętnie stary człowiek, To mieszkańcy z drugiej sali, myśmy od razu pogrzebali swoich, wyjaśnił inny głos, jakby kończąc sprawozdanie. Dziewczyna w ciemnych okularach podeszła do starego człowieka i spytała, Czy pan mnie sobie przypomina, nosiłam okulary przeciwsłoneczne, A tak, pamiętam, mimo zaćmy zauważyłem, że jest pani bardzo piękna. Dziewczyna uśmiechnęła się. Dziękuję, powiedziała, po czym wróciła na swoje miejsce i dodała, Jest też z nami chłopiec z poczekalni, Chcę do mamusi, odezwał się znużony, cichy głos dziecka, które nie miało już siły płakać, A ja jestem tym pierwszym, który oślepł, powiedział pierwszy ślepiec, Ja zaś pielęgniarką z gabinetu doktora, odezwała się pielęgniarka, Brakuje tylko mnie do kompletu, jestem żoną okulisty, przedstawiła się żona lekarza. Stary człowiek z opaską na oku, chcąc wykorzystać dobry nastrój, oznajmił, Mam radio, Radio, wykrzyknęła dziewczyna w ciemnych okularach, klaszcząc w ręce, Muzyka, jak to cudownie, Tak, ale proszę pamiętać, że to małe przenośne radio na baterie, a te nie są wieczne, ostrzegł właściciel, Nie sądzi pan chyba, że zostaniemy tu na zawsze, żachnął się pierwszy ślepiec, Na zawsze nie, na zawsze to zawsze zbyt długo, Będziemy mogli słuchać wiadomości, zauważył lekarz, I muzyki, dodała z nadzieją w głosie dziewczyna w ciemnych okularach, Każdy lubi inny rodzaj muzyki, więc lepiej posłuchać wiadomości, trzeba oszczędzać baterie, Zgadza się, powiedział stary człowiek z czarną opaską na oku. Wyjął z kieszeni marynarki radyjko i włączył je. Zaczął szukać stacji, lecz jego drżąca dłoń wciąż nie mogła natrafić na odpowiednią częstotliwość fali. Najpierw dały się słyszeć tylko trzaski, szum, fragmenty muzyki i słów, wreszcie staremu człowiekowi udało się ustawić stację i z głośnika popłynęła muzyka. Proszę to zostawić, błagała dziewczyna w ciemnych okularach, a jej słowa brzmiały dźwięcznie i wyraźnie. To nie są wiadomości, powiedziała żona lekarza, a po chwili, jakby wpadła na jakiś pomysł, dodała, Która godzina, ale od razu zrozumiała, że to absurdalne pytanie. Z małego pudełka znów zaczęły wydobywać się niewyraźne dźwięki i po chwili usłyszeli melodię oraz banalne słowa jakiejś piosenki. Ślepcy powoli zbliżyli się do radia, tym razem nie potrącając się i nie poszturchując. Nagle się zatrzymali, jakby poczuli czyjąś obecność, jakby coś stanęło im na drodze, słuchali z szeroko otwartymi oczami, zwróceni twarzami w stronę, skąd dobiegała muzyka. Niektórzy zaczęli płakać, tak jak płaczą ślepi, łzy płynęły z nieruchomych oczu jak z czystego źródła. Piosenka skończyła się, zabrzmiał głos spikera, Uwaga, trzeci sygnał oznacza godzinę czwartą. Jedna z kobiet zaczęła się śmiać przez łzy, Rano czy po południu. Żona lekarza ostrożnie nastawiła zegarek, była czwarta po południu. Zdała sobie sprawę, że właściwie nie potrzebuje już zegarka, ważne, by wiedzieć, która to połowa dnia, a reszta to już przyzwyczajenie, Co to za dziwny szmer, spytała dziewczyna w ciemnych okularach, To ja, usłyszałam, że podają godzinę i machinalnie nakręciłam zegarek, wyjaśniła pospiesznie żona lekarza. Potem pomyślała, że niepotrzebnie ryzykowała, wystarczyło spojrzeć na zegarek któregoś z nowo przybyłych ślepców, jakiś na pewno wskazywał dokładną godzinę. W tej samej chwili zauważyła, że nawet stary człowiek z czarną opaską na oku miał zegarek, Proszę nam opowiedzieć, jak wygląda sytuacja w mieście, zwrócił się do nowo przybyłego lekarz. Stary człowiek z czarną opaską na oku odparł, Zgoda, ale najpierw muszę gdzieś usiąść, nie mam już siły stać. Wszyscy usadowili się wygodnie wokół niego, po trzy, cztery osoby na łóżku. Zapadła cisza i stary człowiek zaczął opowiadać o tym, co widział na własne oczy, kiedy mu jeszcze służyły, i czego dowiedział się przez tych kilka dni od wybuchu epidemii do chwili, gdy sam stracił wzrok.