Kiedy Ilonka wjechała na swoje dziesiąte piętro i zaczęła przeszukiwać torbę w poszukiwaniu kluczy od mieszkania, poczuła nagle, że ktoś za nią stoi. Aż podskoczyła. Odwróciwszy się jednak, zobaczyła za sobą tylko mamę Karachulską, z wyrazem niemego uwielbienia w okrągłych oczkach.
– Pani Ilonka – zaświergoliła czule ta potężna dama. – Pani Ilonka nasza kochana! Jak to, już pani przyjechała? A gdzie Donio?
A cholera wie, gdzie Donio i w ogóle co mnie to obchodzi, pomyślała Ilonka, ale w tym momencie dotarło do niej, że młody Karachulski być może wykorzystał sytuację i pod jej nieobecność zasymulował jakiś wspólny wyjazd, a naprawdę wziął swoją, jak jej tam, Marietę, i prysnął w Polskę jesienną. Ciekawe, co powiedział mamuśce. Głąb jeden.
– Donio musiał wcześniej wysiąść – zełgała gładko (na razie, ale co dalej?). – Miał coś do załatwienia na mieście. Przepraszam, muszę szybko do toalety…
Znalazła wreszcie klucze, otworzyła drzwi, wkopała za nie gremlina, wpadła do mieszkania i zatrzasnęła za sobą drzwi, postanawiając w razie czego udawać ciężkie zatrucie czymkolwiek. Byle tylko mama Karachulska nie przyleciała jej czymś kurować.
Przyleciała po pięciu minutach.
– Pani Ilonko – wydarła się, waląc w drzwi. – Przyniosłam pani ziółka, niech pani otworzy, to trzeba pić świeżo zaparzone!
– Nie mogę wyjść z łazienki! – wrzasnęła Ilonka.
– Ja poczekam…
– Ja tu długo będę! Niech pani postawi pod drzwiami, jak wyjdę, to wezmę!
Z nadzieją, że sąsiadka zostawi kretyńskie ziółka i pójdzie precz, Ilonka otworzyła okno i popatrzała na swoją ulubioną suwnicę. Była. Jak zwykle wielka i jak zwykle żółta. Pasująca do jesieni i jesiennych mgieł.
Czemu głupi Karachulski robi takie sztuki bez porozumienia? Czemu nie zostawił numeru komórki, żeby się można było skontaktować w razie draki? Czemu…
A już nikt na pewno nie wie, czemu ona sama dała się wmanewrować w tak idiotyczną sytuację. Przecież pani Karachulska zaraz każe jej do siebie mówić „mamusiu”…
Ilonka na paluszkach podeszła do drzwi, chwilę nasłuchiwała uważnie, czy nie ma za nimi jakiegoś ruchu, uchyliła je i błyskawicznie podniosła z podłogi garnuszek zawierający silnie i obrzydliwie woniejącą substancję. Skrzywiła się, wylała substancję do sedesu i spuściła wodę. Psiknęła też na łazienkę odświeżaczem o zapachu morskim czy zgoła oceanicznym. Nie bawiąc się w mycie rondelka, wystawiła go z powrotem za drzwi. Może mamcia Karachulska uzna ją za fleję, niegodną zostania jej synową.
Dobra samarytanka próbowała jeszcze trzykrotnie zmącić spokój Ilonki, wykazując jakąś rozbuchaną troskę i przemawiając czule z korytarza, ale niewdzięczna kandydatka na panią Karachulska młodszą konsekwentnie uda wała, że umarła i robiła sobie w zaciszu domowym manioraz pedicure.
O wpół do piątej opuściła mieszkanie, starając się nie wydać przy tym nawet najmniejszego szmeru, a Gizma trzymając pod prawą pachą i zatykając mu mordkę lewą ręką, żeby przypadkiem nie przemówił. Nie wzięła tylko pod uwagę namiętności potencjalnej teściowej do wywieszania się przez okno. Dziesięć pięter nie było dla niej przeszkodą ani w dostrzeżeniu Ilonki biegnącej w stronę parkingu, ani w wydaniu z siebie rozdzierającego krzyku:
– Ilooonka! Ilonka! Dokąd! Taka chora? Ilonka, wracaj! Gdzie ty jedziesz, niemądra dziewczyno?!!!
– Do lekarza! – ryknęła Ilonka, okropnie zła i zawstydzona, bo wszyscy przechodnie zwrócili na nią uwagę. Wskoczyła do swojego Zygfryda i w sekund sześć nie było po niej śladu.
Była taka wściekła, że kiedy za rogiem zobaczyła Donata Karachulskiego w całej okazałości, z trudem powstrzymała się, aby go nie rozjechać na placek.
– Donat, cholera jasna!
Wjechała prawymi kołami na chodnik i stanęła jak wryta. Biedny Donio miał w oczach niekłamane przerażenie. Nie widział jeszcze Ilonki w stanie furii.
– Mamusiu, co się stało?…
– Tylko nie mamusiu, tylko nie mamusiu! Bardzo cię proszę, jeśli kombinujesz jakieś wyjazdy z twoją donną na mój rachunek, to mnie uprzedzaj!
– Ona ma na imię Marieta – sprostował. – Przepraszam cię, Ilona…
– Ty mnie nie przepraszaj, tylko zrób coś, żeby twoja mama nie traktowała mnie jak swojego dziecka, którym się trzeba opiekować! Żeby nie śledziła każdego mojego kroku, bo mnie cholera strzeli!
– Ja cię przepraszam – powtórzył Donat nieco żałośnie. – Ona taka już jest…
Ilonka wyhamowała nieco złość. Faktycznie, to nie jego wina. Sam ma od urodzenia przerąbane…
– Ile ty masz lat? – spytała nagle. Donat wytrzeszczył tarninowe oczy.
– Dwadzieścia dziewięć… bo co?
– Bo nico. Trzydziecha na karku i pozwalasz mamuni jeździć po sobie jak po łysej kobyle!
– No ale co ja mam zrobić?
– Bądź mężczyzną! Czas najwyższy! Obudź się! Powiedz jej prawdę przede wszystkim!
Przerażenie w okrągłych oczkach kazało jej przypuszczać, że Donio nie odważy się powiedzieć mamusi prawdy. Złagodniała, żeby go już więcej nie stresować.
– Słuchaj, mały, tak się nie da żyć. Ani ja nie pożyję, ani ty. Przyprowadź jej kiedy Marietę i powiedz jak mężczyzna: to jest moja kobieta, będę się z nią żenił… Chyba że nie chcesz się z nią żenić?
– Ja chcę…
– No właśnie. Powiedz jej to, przecież cię nie zeżre. Donat spojrzał na nią rzewnie.
– Ona nie lubi Mariety. Ona by chciała taką synową jak ty, żeby była wykształcona i żeby mnie podciągała. A Maneta jest tylko pielęgniarką w szpitalu…
Staś jest bwana kubwa, a Mea ma tylko te paciorki, przeleciało Ilonce przez głowę. – A ty co?
– Co ja co?
– Gdzie pracujesz? – uściśliła niecierpliwie. – Czekaj, wiem, u mechanika. Samochodowego?
– No. Ja mam technikum samochodowe. – I dobrze ci idzie?
– Gdzie, w technikum?
– Nie, w warsztacie.
– Dobrze. Właściciel mówi, że mam talent do samochodów. Jakbyś chciała, to bym ci wyregulował hamulce w tym dżipku…
– A nie, dziękuję. Już się na to umówiłam. A słuchaj, ty znasz angielski?
Spojrzenie Donata mówiło wszystko.
– Nie znasz. Ale mógłbyś się nauczyć… Albo niemieckiego.
– To ja już wolę angielski. Marieta jest niezła. A co ty się tak tych języków czepiłaś?
– Aaa, kiedyś ci wytłumaczę. Daj mi komórkę do Mariety, dobrze?
– Po co?
– Ona ci wyjaśni. Dawaj, bo policja jedzie i zaraz przez ciebie zapłacę!
Donat podał jej numer i w tym samym momencie wóz patrolowy zatrzymał się obok.
– Pani redaktor, tu nie można stać, za chwilę ktoś panią walnie w tego wypasionego Zygfryda, czy jak tam pani go nazywa. A może wreszcie panią skasuję?
– No co pan, panie Włodeczku! Mnie pan będzie kasował? Już się miksuję, już. Musiałam porozmawiać z tym tu człowiekiem. Chodzi o jego szczęście. Rozumie pan? Szczęście mężczyzny! Magazynek będziemy robili na dniach, panie Włodku! Zadzwonię! A ty, Donat, leć do domu, tylko mi szybko powiedz, gdzie to byliśmy? Jakby mnie znowu twoja mama napadła!
– Dwa dni w Brzózkach, na ośrodku!
– Dobra, spadamy. Do widzenia, panie Włodeczku, miło było pana spotkać!
– Panią Ilonkę też! – zawołał sierżant Włodzimierz Szajner za znikającym Zygfrydem. Jego kolega za kierownicą uśmiechnął się szeroko.
– To jest dziewczyna – powiedział z uznaniem. – Tajfun, nie dziewczyna! A z panem jak będzie? Płaci pan tylko za siebie, czy również za panią redaktor?
– Żartuje władza! – spłoszył się Donat.
– Pewnie, że żartujemy. Ale pan to ma szczęście; dwa dni z taką gwiazdeczką!
– Ja mam inną gwiazdeczkę – mruknął młody Karachulski i odszedł swoją drogą, a policjanci, zauważywszy pomarańczową fiestę, wjeżdżającą na skrzyżowanie przy czerwonym świetle, zaktywizowali się natychmiast i ruszyli ścigać pirata.
Spotkanie z doktorem Wrońskim miało się odbyć na neutralnym gruncie, ponieważ komisarz chciał zachować w tajemnicy przed szefami i kolegami (aspirant się nie liczył, zresztą też miał przyjść) swoje nieoficjalne kontakty z pracownicą, bądź co bądź, instytucji, w której wydarzyły się dwa morderstwa. Ilonka zaproponowała Willę West – End z powodu zdecydowanie wygodnych foteli znajdujących się tam w barze. Kiedy stanęła w drzwiach, jak zwykle w towarzystwie swojego małego kosmity, komisarz już tam był. Tonął w przepastnym meblu, a na jej widok ewidentnie się rozjaśnił.
Ilonce też zrobiło się ciepło na sercu, zwłaszcza gdy wzięła pod uwagę różnicę między nim a młodym Karachulskim, z którym rozstała się przed chwilą.
– Cześć – powiedziała swobodnie. – Siedź, nie wstawaj, dopiero co się widzieliśmy, nie będziemy się przecież znowu witać. Masz jakieś nowości? Czy nie możesz mi powiedzieć?
– Nie mogę ci powiedzieć. – Komisarz jednak wstał. Gibnął się w jej stronę i usiadł z powrotem. – Ale nie mam. Może coś będzie jutro, mój kolega ma dotrzeć do konta pana Procha – Proszkowskiego…
– Proch – Proszkowskiego. Nie pamiętasz, jak nas mamusia poprawiała? I co, jeśli mu ubyło tyle, co Bulwie przybyło, to wchodzi na twoją listę?
– On tam jest, na tej mojej liście. Aczkolwiek jego pozycja trochę się chwieje, bo nie mam porządnych dowodów. Konto też będzie tylko poszlaką tak naprawdę.
– To co musisz mieć, żeby się przekonać?
– Dowód, kwiatku. Albo przyznanie się klienta.
– Chciałbyś, żeby ci się przyznał?…
– Ilonka! Ani się waż!
– Co się waż, co się waż… myślisz, że ja chcę iść i go przekonać, żeby ci zrobił tę przyjemność i powiedział: to ja udusiłem żonę i utłukłem Bulwiecia?…
– Ilonko, do ciebie wszystko jest podobne!
– Aha, i jeszcze wypchnąłem tatusia przez okno.
– Ilonko moja kochana, proszę, nie rób niczego nieprzemyślanego.
– Ale ty do mnie ładnie mówisz, hohoho.
Bo się o ciebie boję. To znaczy takie teksty mnie denerwują.
– Czemu się o mnie boisz?
– To się nazywa wymuszanie zeznań. Bo cię lubię.
– Od kiedy?
– Od jakiegoś czasu. Jak mnie będziesz tak maglować, to cię znielubię.
– To mogę dać ci spokój. Przynajmniej na razie. Cześć, Grzesiu, cześć, Michale. Czy my aby jesteśmy na ty, Michał, czy mi się tylko zdawało?