Och, droga do szkoły. Bo ja od osiedli tak zwanych nieposzlakowanych, lecz także od szkoły oddzielony byłem ulicą Cmentarną i jej okolicą; bo przez całe osiem lat, by dojść na lekcje w porę, przechodzić musiałem ulicą Cmentarną na jej całej długości. Na ulicy Cmentarnej ślina groziła z okien i balkonów, pod którymi przechodziłem zbyt blisko, lecz także, a nawet przede wszystkim zza mnie, z tyłu; przyspieszałem każdorazowo kroku na ulicy Cmentarnej, którą pokonywałem na całej długości przez osiem lat po dwa razy dziennie, przyspieszałem, bo czułem, że idą za mną, zawsze ktoś za mną szedł, to były chachary ze Sztajnki, ale te najgorsze, te, które nie chodziły już nawet do szkoły. Wysiadywali w sieniach i na podwórkach w milczeniu i obserwowali swoją ulicę, ulicę grabarzy i ich rodzin, ulicę nędzy, brudu i przestępstw, obserwowali, czy czasem na ich ulicy nie pojawia się jakiś element z zewnątrz, czy nic obcego nie zakłóca jednolitej kompozycji kałuż, bruku, ścian z czerwonej cegły i zielonych parapetów, czy nie pęta się tu jakiś cudzy kundel, czy nie przysiada na płocie kot z innej dzielnicy. Siedzieli i pilnowali, cudzemu kundlowi przywiązywali do ogona płonący gałgan i patrzyli, jak goni wokół siebie, jak próbuje jednocześnie uciec od ognia i dopaść go („He he, teroz jes rasowy, kuwa, kundel podpalany, kuwa, he he”); kotami z innej dzielnicy rzucali z dachów zbyt wysokich, by mogły spaść na cztery łapy i przeżyć („Kuwa, bydzie loło, koty zaś nisko lotajom, kuwa, he he”), a za mną po prostu szli. Czułem ich oddech na plecach, czekałem na cios, który nigdy nie padł, tylko kiedy dochodziłem już do szkoły, kumple mówili: „Znowu jesteś cały obcharkany na plecach”, bo chachary ze Sztajnki, idąc za mną, opluwały mnie, pluli mi na plecy, kiedy przechodziłem ich ulicą, znaczyli mnie. Och, droga do szkoły.
Stary K. powtarzał, że to najlepsza szkoła, do jakiej mogłem trafić, wiedział, co mówi, bo sam do niej chodził, jak ciotka i wujek.
– To szkoła z tradycjami, poza tym masz najbliżej, inne dzieci często muszą dojeżdżać tramwajami autobusami, a ty szkołę masz prawie pod nosem, właściwie tylko dwie trzy ulice i już jesteś.
Stary K. nie wspominał nigdy o chacharach z Cmentarnej, jakby nie wiedział o ich istnieniu, ale mógł o nich nie wiedzieć z tego samego powodu, dla którego dziwił się tabunom meneli w naszej dzielnicy, ich tępym dzieciakom gotowym przebić opony dowolnie wskazanego samochodu za oranżadę, za piwo lub papierosy, gotowym przebić coś więcej, komu trzeba, dziwił się i powtarzał:
– Za moich czasów tego nie było.
I jakkolwiek powtarzają to samo wszyscy ojcowie i dziadowie, on rozumiał to dosłownie.
– Pamiętaj, ten dom zbudował twój dziadek, a mój ojciec, to jest najstarszy dom w okolicy. Kiedy byłem mały, tu wszędzie wokół były pustkowia, potem zaczęli się budować inni, stawiali obok wille, potem te familoki, a potem, po wojnie postawili obok nas bloki. Stąd to robactwo, debile cholerne, za moich czasów tego nie było! Myśmy pierwsi mieli taki dom w mieście, twój dziadek go zbudował z dala od centrum, żeby mieć spokój, teraz się pewnie w grobie przewraca. Tyle debili pod oknami i nic się nie da zrobić z tym, Boże, ty widzisz i nie grzmisz…
Pewnie za czasów starego K. ulica Cmentarna dopiero stawała się ulicą Cmentarną po latach monotonii bezludnego brukowego duktu, od tychże kamieni brukowych zwanego Steinstrasse; pewnie za czasów starego K. dawna Steinstrasse nie miała nawet tak zwanych okolic, a w każdym razie były to okolice bezludne; pewnie dlatego stary K. i jego siostra, i jego brat jako dzieci mogli bez nieprzyjemności chodzić tą ulicą do t e j szkoły, za ich czasów tam były pola i stawy, i nikt nie chodził, nie czyhał, nie pluł na plecy. Ale teraz były czasy chacharów ze Sztajnki, obecnie zwanej ulicą Cmentarną, to były ich czasy, bo przecież nie moje; nigdy nikomu nie powiem „za moich czasów”, bo żaden czas nie był mój, nawet kiedy go miałem.
Oboje próbowali mi sprawiać przyjemność, kiedy się w nich otwierały pojemniczki z żalem, ze wzruszeniem, którego nie mogli przewidzieć ani też opanować; oboje wzruszali się nade mną z różnych przyczyn, w różny sposób i z różną częstotliwością. Stary K. wzruszał się rzadziej, lecz i racjonalniej, na przykład kiedy byłem chory. O dziwo, nie mówił wtedy nic o zdechlactwie, przypominał sobie bowiem, jak to rocznym będąc dzieckiem, zapłonąłem płucnie i był szpital i kroplówki, i krwi przetaczanie. Poza chwilami wzruszeń stary K. traktował tę transfuzję jako dowód, że płynie we mnie krew bandycka, mawiał:
– Ja się ciebie nie muszę nawet wyrzekać, bo w tobie nie ma mojej krwi, wszystko ci przeto czyli z jakiegoś bandziora, tylko jego krew masz i matki, w sam raz, żeby wylądować w popraw czaku.
Trzeba przyznać, że to brzmiało dość wiarygodnie, matka wypytywana przeze mnie o tam- tego dawcę mówiła:
– Kto to wie, tam chodzili głównie pijacy krew oddawać, bo za to dostawali pieniądze.
Pieniądze i czekoladę, żeby uzupełnić magnez, a w tych czasach z czekoladą było jeszcze gorzej niż dzisiaj. Wujek Herbert ten-co-zmarł też chodził cały czas z krwią; jak już nie miał za co pić, to trzeźwiał i szedł tam skacowany, a potem prosto do monopolowego, tą krew już potem miał coraz słabszą, już mu pobierać nie chcieli, ten wujek Herbert wiesz- który, byłeś na pogrzebie, aha, ciebie nie było…
Nigdy więc specjalnie nie czułem żalu, kiedy ta krew podejrzanego pochodzenia ze mnie wypływała, może dlatego tak łatwo mój nos się poddawał, po lekkim trzepnięciu wystawiał zakrwawioną białą flagę. Stary K. co prawda szybko pojął tę przypadłość i kiedy bił, nos omijał z dala, ale na ulicy chłopaki, nie tak znów często dający mi centralnie w ryj, dość się peszyli tymi krwotokami, uciekali przestraszeni do domów, zamykali się w pokojach i oczekiwali na dzwonek do drzwi, przekonani, że przyjdzie po nich milicjant, że usłyszą w przedpokoju nerwową rozmowę ojca z matką i łomotanie do drzwi:
„Łotwierej, ty huncwocie, ty morderco!” Bo kiedy już w ryj dostałem, jedyną bronią moją był krwotok, należało go jak najbardziej uatrakcyjnić, padając bez życia na ziemię i krwią własną się zalewając albo też słaniając się z głową pochyloną (wtedy szybciej ciekło), ze zgrozą szeptać do oprawcy:
– Jeee, przebiłeś mi tętnicę nosową, zaraz się wykrwawię, a ty zgnijesz w więzieniu…
I wtedy dopiero należało paść bez ducha. Nie żal mi było się z krwią rozstawać; myślałem, że lepiej, bym jej miał jak najmniej, to musiała być zła krew, kiedy miałem jej zbyt dużo w żyłach, pewnie buzowała i sprowadzała mnie na złą drogę, na której końcu zawsze stał stary K. z pejczem. Kiedy więc czułem, że się tej krwi zbiera zbyt dużo, dłubałem w nosie niedelikatnie i pozwalałem jej lecieć, spływać po wargach, po brodzie; uważałem, żeby nie nakapać na dywan ani nie poplamić sobie koszulki, a kiedy krwawy wąs mi już zaczynał krzepnąć, kiedy czułem, że i po szyi mi cieknie, kładłem się i wołałem mamę.
Mama zaraz jezusowała, wypytywała, biegła po spongostan, mokry ręcznik i siadała przy mnie, ocierała, zmieniała tampony, aż przeszło; to było całkiem przyjemne, czuć, jak się oczyszczam ze złej krwi, i widzieć, że matka się wzrusza nade mną, a nawet widzieć, że jak gdyby się wzruszał stary K. Przychodził do domu i pytał:
– Co, znowu mu leci?
Pochylał się nade mną z uwagą.
– Leż, nawet jak ci już przestało, to leż.
Zalecał matce: – Trzeba w końcu z jakimś lekarzem to załatwić, nie może tak być z tym nosem.
A potem przychodziła ciotka, siostra starego K., i kiedy już rodziców nie było w pokoju, mrugała porozumiewawczo i pytała:
– Dłubałeś znów w nosie, przyznaj się?
A potem, podobnie jak to miał w zwyczaju jej brat, sięgała po przysłowia:
– Pamiętaj: palec nie górnik, nos nie kopalnia albo; – Nie dłub w nosie, boś nie prosię.
Musieli mieć te przysłowia we krwi…
Kiedy zaś stary K. wzruszył się na dobre (a na dobre zazwyczaj wzruszał się zupełnie bez przyczyny, w każdym razie mnie nic wtedy nie dolegało, po prostu zdarzało mu się popadać w zadumę), przychodził ze łzami w oczach i przytulał nas bez słowa, matkę, potem mnie, milczał i ściskał, aż zaczynało mi brakować tchu, mówiłem mu: „Tata, nie tak mocno”, i wtedy się zawstydzał, puszczał i schodził na dół do swojej pracowni; wracał dopiero, kiedy już spaliśmy. Podobne stany zdarzały mu się również przed wyjazdem: stary K. wyjeżdżał nieregularnie, acz dość często w plener, rzadko zaś, ale dość regularnie wzywany był na poligon, jako porucznik rezerwy. Stary K. ubolewał nad moją słabością fizyczną, kiedy wracałem z podwórka posiniaczony lub też naznaczony nosem marnotrawnym, zżymał się:
– Co, znowuś się dał pobić? Synek, synek, twój ojciec jest oficerem, ma pod sobą batalion, a tyś jest oferma batalionowa.
Kiedy więc wzruszony stary K. jechał na poligon, wiedziałem, że po powrocie będzie mi chciał sprawić przyjemność, wystarczy, że witając go, zapytam:
– A co mi przywiozłeś?
– No jak to, to ty nie pytasz ojca, jak się czuje, co przeżył, tylko czy ci coś przywiózł?
Ale to było tylko przekomarzanie, gdybym nie zapytał, czekałby, aż to zrobię, pytałem więc od razu, żeby usłyszeć:
– No pewnie, że ci przywiozłem, ale za karę, żeś tak bezczelnie o to zapytał, nie dostaniesz tego, póki nie zasłużysz.
Chodziło mu o to, żebym „był grzeczny” przez dłuższy czas, musiałem więc podlizywać się tak umiejętnie, żebyśmy tylko my dwaj wiedzieli, że to podlizywanie; nie mogłem przedobrzyć, zwłaszcza przed gośćmi, goście bezwiednie stawali się jurorami mojej grzeczności, jeśli żegnając się z rodzicami w przedpokoju, chwalili mnie:
– Ten wasz mały jakoś tak wydoroślał w zachowaniu, taki zrównoważony, nie to co nasz to była to najwyższa nota, wtedy zadowolony stary K. mówił:
– No no, powoli zaczynasz zasługiwać na prezent, na razie zasłużyłeś na to, żeby się dowiedzieć, co ci przywiozłem, otóż wiedz, młodzieńcze, że ojciec przywiózł ci z poligonu prawdziwe petardy…
Teraz należało wyrazić zachwyt:
– Hura! Petardy! ale nie przesadzać ze spontanicznością, nie wykonywać zbyt gwałtownych podskoków ani też innych, broń Boże, nieskoordynowanych ruchów; stary K. nie znosił braku koordynacji, postanowił nauczyć mnie prawidłowej, dostojnej postawy, powtarzał mi, żebym zawsze pamiętał o spokoju i wyprężeniu, w skrócie „spo-wypr”, kiedy więc zdradzałem się ze zbytnią radością lub też zbytnio się zdradzałem z radością, marszczył brew i przypominał: