– Nie wiem. – Marta nie może ukryć irytacji.
– Otóż nie płacę. Już wiesz. – Te słowa rozłażą się na wszystkie strony, zimne, niedobre.
Kobiety milkną.
Marta unosi się na łokciach i przygląda się śpiącej Iwonie. Prawą rękę Iwona zarzuciła wysoko nad głowę. W bladym brzasku świtu jej gęste rzęsy rzucają cień na policzki, niezmyty makijaż, włosy w nieładzie.
– Co się tak gapisz? – Na dźwięk głosu Iwony Marta podskakuje.
A więc nie spała. Marta się podnosi.
– Nie gapię się. Pozwól mi odejść.
Ręka i pomalowane paznokcie. Lakier francuski, ładny odcień. Maleńki zegareczek obok. Dłoń powoli pełznie w kierunku srebrnej tarczy przy poduszce.
– Przed czasem? Która godzina?
– Masz zegarek obok.
– Już prawie szósta. – Iwona odkłada zegarek na szafkę.
I wtedy Marcie wymyka się:
– Dzięki Bogu.
Iwona unosi brwi w odwiecznym odruchu zdumienia.
– Nie podobało ci się?
– Nie, dlaczego?
– Czy to znaczy, że znowu zaczynamy?
Marta wstaje i podchodzi do szafki. Bierze do ręki świecznik i zaczyna z niego wydłubywać resztki wosku.
– Chyba nie ma potrzeby.
– Nie udało się.
Marta to słyszy, ale wzbiera w niej lekka irytacja.
– Nie wiem, co miałoby się udać.
Idzie w kierunku kosza na śmieci. Zza pleców słyszy pytanie: – Nie możemy pogadać? Marta wydłubuje wosk łyżeczką. Kruszy się nad koszem jak płatki szronu. Głos Marty jest też jak szron.
– Pewnie już szósta.
– Nie możemy pogadać? – pyta jeszcze raz Iwona, jakby godzina nie była ważna, jakby nie była przedmiotem wcześniejszej umowy. Jest szósta. Szósta to szósta.
Marta nie odpowiada. Obchodzi łóżko, zdejmuje kilim, który w brzasku świtu nie jest wcale taki ładny. To nie jest jarzębina, to po prostu czerwone packi, a i liści nie ma. Stara wełna łatwo daje się zwinąć w rulon. Marta odstawia parawan na miejsce, przy zlewie. Odsłania stojak od kroplówki. Ściąga lniany obrus z metalowej szafki. Nawet kwiaty na białym blacie, z którego płatami zeszła farba, straciły swoją świeżość. Marta strzepuje serwetę nad zlewem.
– Wściekła jesteś? – Iwona obserwuje krzątaninę Marty z łóżka.
W Marcie wzbiera pretensja, energicznym ruchem składa i pakuje do torby serwetkę. Jeszcze tylko schować kieliszki, butelkę po szampanie, po coca-coli. Ważne, żeby nie dać się sprowokować.
– Widzę przecież, że jesteś wściekła.
– Już szósta. – Marta odwraca się w stronę łóżka i jednym ruchem ściąga z niego patchworkową kapę. Iwona uśmiecha się i wtedy Marta podejmuje decyzję.
– Owszem, jestem wściekła, że dałam się nabrać – mówi. – Na tę twoją grę.
Iwona wydyma wargi, nie spuszcza oczu z Marty.
– Przypominam, że za niezłą sumę.
Jeszcze dywanik. Niebieski. W izolatce szpitalnej nie może być żadnych dywaników.
– Owszem. To cię usprawiedliwia, prawda?
– Może to ciebie usprawiedliwia? – Ton Iwony jest głębszy. Już się tak głupio nie uśmiecha.
– Może. Dostałam pieniądze i wywiązałam się z umowy. Miałaś tak, jak chciałaś. Jak w domu. Ale czasem ten, kto płaci, jest bardziej upokorzony niż ten, kto bierze. I to jest właśnie taki przypadek.
Spakowana torba jest już przy drzwiach. Marta wyjmuje z szafy pielęgniarski czepek i fartuch, i staje przed umywalką. Lustro jest stare, ale ona wprawnym ruchem poprawia włosy, wciąga fartuch i wkłada czepek. Czerwony pasek ożywia jej zmęczoną twarz. Z tyłu godzi w nią podniesiony głos Iwony:
– A cóż ty wiesz o mnie, żeby wydawać sądy? Nie wiesz nic!
Marta gwałtownie się odwraca.
– Oto pierwsza prawda dzisiejszego dnia. Masz rację. Nic. Nic nie wiem, i dlatego mogę z czystym sumieniem powiedzieć: koniec mojego dyżuru. Wierz mi, to były najciężej zarobione pieniądze w moim życiu. – Marta sięga na krzesło, bierze białą powłoczkę i białą poszwę. Znak szpitalnej pralni jest prawie niewidoczny. Podchodzi do łóżka. – Przepraszam, muszę przebrać pościel.
Iwona posłusznie się odsuwa, a Marta wprawnym ruchem składa kolorowy patchwork w kostkę.
– Nie przypominam sobie, żebym cię specjalnie zmuszała do ich zarobienia, siostro. Ale dwadzieścia tysięcy to niezła suma za dwanaście godzin, o ile orientuję się w tutejszych cenach.
– I owszem. Masz tę swoją nędzną satysfakcję. – Głos Marty jest jadowity. – Może liczysz na to, że się obrażę? Powiem, że mam je…
– …w dupie? – W kpiącym głosie Iwony jest nadzieja, że oto ona zniży się do jej poziomu. Nie.
– …gdzieś! Że mam je gdzieś! Ale ja tego nie powiem. Poproszę czek, zgodnie z umową.
Iwona podnosi się w kierunku szafki, w której szuflada się zacina, wyjmuje długopis i książeczkę czekową. Opiera się na łokciu.
– Proszę bardzo, siostro.
Marcie trzęsą się ze zdenerwowania ręce.
– Dziękuję bardzo. – Brzmi to tak obraźliwie, że Iwona kurczy się na łóżku.
– Przyjdziesz jeszcze do mnie na płatny dyżur, siostro?
Marta jest gotowa do wyjścia. Jej dyżur się skończył. Próbuje upchnąć dywanik do torby, która jest duża i pełna, jak po podróży. Kilim na pewno nie wejdzie. Marta czuje, jak policzki zaczynają ją piec.
– Samo zło! Oto, czym jesteś! Duszę się w jednym pokoju z tobą. – Marta już nie panuje nad swoją wściekłością. – Duszę się, bo tak wielkie jest twoje pieprzone ego, nawet w takiej chwili!
– A w jakiejże to chwili ono jest tak wielkie?
Zawsze ten sam kpiarski ton. Boże, trzeba nad sobą zapanować. Jeśli wyjmie się butelki i dywanik schowa na sam spód, to może się wszystko zmieści. Ale się nie mieści. Butelka po szampanie toczy się pod zlew. Marta podnosi się z kolan i odwraca do Iwony. Ona nie ma prawa się śmiać! Trzeba jej to uświadomić.
– Bądź zadowolona, że masz forsę i możesz sobie kupować czyjąś obecność – mówi Marta. – Moją obecność! I opowiadać te głupie sentymentalne historyjki, od których ma się zmienić świat. Ale on się od tego nie zmieni! Tylko za pieniądze! Bo gdyby było inaczej, kazałabym ci się zamknąć po pierwszym zdaniu! To jest jedyna prawda o tobie, ot co! – Marta rozpędza się, jej słowa nabierają kształtu słów Iwony: – Moja siostra się zsikała… teraz to bym jej powiedziała… Moi rodzice umierali beze mnie… Tak mi było ciężko ruszyć dupę i przyjechać do mamusi i tatusia! Taką ciężką dupę miałam, że nie mogłam przyjechać! A co mnie obchodzi pani życiorys! Trzeba było sobie zamówić księdza i spowiadać się! Cała parafia robiłaby w majtki z radości za to! – Marta macha czekiem. – I kupić sobie rozgrzeszenie! Bo ja ci go nie dam! Ale wtedy nie byłoby tej przyjemności, prawda? – Głos Marty opada w profesjonalny ton grzecznej panny z okienka na poczcie. – A więc do widzenia i jeszcze raz serdecznie dziękuję za pieniążki.
Bierze torbę do ręki i tuż przy drzwiach dogania ją zdanie, w którym nie ma prośby.
– Chciałabym, żebyś przyszła wieczorem.
Klamka już naciśnięta, drzwi już otwarte, ale Marta nie może tak odejść. Jeszcze raz odwraca się i jej słowa są o wiele za ostre.
– Ale ja nie chcę. Kupisz moje chcenie? Wymień cenę, to się będę zastanawiać! A na dzisiaj koniec przedstawienia!
Trzask drzwi i oto Iwona zostaje sama w separatce. Opada na łóżko – biała poduszka, jasne włosy, zmęczona twarz. Przymyka oczy. Drzwi otwierają się, w oczach Iwony pojawia się nadzieja, ale Marta podchodzi do zlewu, podnosi butelkę po szampanie i wychodzi, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
Iwona chwilę leży wyciągnięta jak struna, a potem odwraca się w kierunku okna, naciąga na siebie kołdrę i zwija się w kłębek. Za oknem rozległy kasztan zakwita pierwszymi promieniami słońca.
Marta delikatnym ruchem dotyka ramienia Iwony. Biały fartuch, czepek, w dłoni termometr.
– Proszę. I chciałam przeprosić za tamto… Jednak umowa to umowa. Nie miałam prawa się złościć, skoro się zgodziłam.
Iwona przeciera oczy, bierze termometr i wkłada go sobie pod pachę.
– Miałam nadzieję, że jesteśmy zaprzyjaźnione.
Marta uklepuje poduszkę, Iwona lekko podnosi się w łóżku.
– Przecież tak naprawdę wcale się nie znamy. – W głosie Marty pobrzmiewa smutek.
Iwona przeczesuje ręką włosy, Marta zgarnia kubek po wczorajszej kawie, trzeba będzie zwrócić uwagę kuchenkowej, żeby zabierała brudne naczynia.
Iwona przypatruje się krzątaninie Marty.
– Przyjechał Saranowicz?
– Nie, coś mu się przedłużyło… – Pod palcami Marty i strumieniem wody puszcza w końcu ten ciemny pasek po kawie w kubku. Marta odstawia czysty kubek na szafkę koło łóżka.
– Coś? To musi być zadowolony…
Marta jest zażenowana. Trzeba jeszcze prześcielić łóżko, potem nie będzie czasu. Przesuwa delikatnie Iwonę.
– Podnieś pupę… Powoli, o tak, to minie… Na razie tak jest, bo… Lekarz mówi, że masz leżeć, możesz być osłabiona po ostatnich lekach, to takie częste pogorszenie związane ze zmianą na lepsze, takie przesilenie. Daj termometr… – Wyciąga rękę, ich dłonie znowu spotykają się na moment, dłoń Marty ucieka, Iwona niezgrabnie próbuje się podnieść. – Nie, nie wstawaj! – mówi Marta ostrzegawczo, i trzeba zaznaczyć jeszcze, jaka temperatura.
– Muszę do łazienki…
– Mowy nie ma! – głos Marty jest zdecydowany.
– Proszę, siostro. Zawieź mnie do łazienki, nie chcę basenu.
Iwona prosi! Marcie robi się przykro. Musi się jakoś wytłumaczyć. Iwonie nie wolno wstawać.
– Lekarz mnie zabije.
– Ale ja bardzo proszę…
A więc jest jednak furtka. Głos Iwony nabiera cieplejszych tonów. Gdzie ona nauczyła się tak prosić?
Marta wychodzi i po chwili wózek jest przy łóżku. Iwona wolno się podnosi, a ona przytrzymuje ją, schyla się, kładzie jej nogę na czarnej gumie skrzydełek wózka.
– Najpierw tę, powolutku, nie, nie opieraj się tak o łóżko, oprzyj się o mnie, nie bój się, będzie ci łatwiej… Dobrze, teraz tę nogę, o tak, a potem… Odpocznij chwilę… Potem dobrze, drugą. Gdybyś miała trzecią, to teraz byłaby trzecia, ale nie mamy trzeciej nogi. Wspaniale. Połóż tutaj, na tym, zimna ta podłoga, nie, nie pomagaj mi…