– No, jedziemy! – powtórzył mąż, bo siedziałam nadal przy stole, tępo wpatrzona w zlatujące mu okulary. – Na co czekasz?
– Dokąd? – spytałam tonem najgłębszego w świecie protestu i oburzenia.
– Jak to dokąd? Do Ziemiańskiego! Kto to jest Ziemiański, Chryste Panie…?!
– Nie chcę – powiedziałam stanowczo. – Jedź sobie sam.
Mąż już był w drzwiach. Zatrzymał się gwałtownie i odwrócił.
– Zwariowałaś? Uważasz, że będę z tym latał po mieście i szukał taksówki? I co, z szablonem potem też mam latać? Cóż to za nowe fochy?
Ze zdenerwowania trochę straciłam głowę i podniosłam się z krzesła. Mąż ruszył po schodach na górę. Powoli zaczęłam iść za nim, nie mając pojęcia, co zrobić, bo przypomniałam sobie, że pan Palanowski coś tam jednak na ten temat mówił. W stadle państwa Maciejaków na gruncie prywatnym szaleje wojna, na gruncie urzędowym natomiast trwa pokój. Kultywowana między nimi wspólnota interesów zmusza mnie teraz do współpracy, powinnam go zawieźć do tego Ziemiańskiego, który najwidoczniej produkuje szablony z wzorów, jak mogę jednakże go zawieźć, skoro nie mam pojęcia, gdzie to jest! Gdybym chociaż wiedziała, w którą stronę należy ruszyć sprzed domu…! Mąż stał już na ostatnim stopniu schodów.
– Pospiesz się – powiedział niecierpliwie. – Trzeba zdążyć przed szóstą.
Oparłam się o poręcz na dole.
– To będzie za długo trwało – oświadczyłam trochę niepewnie. – Ja teraz nie mam czasu.
– Co to znaczy, nie masz czasu, wiedziałaś, że trzeba będzie zawieźć, nie po to go kończyłaś, żeby leżał!…
– Ochoty też nie mam…
Męża na chwilę zamurowało. Patrzył na mnie bezradnie, na twarzy ukazał mu się wyraz przerażenia, zleciały mu okulary, poprawił je, po czym nagle wpadł w furię.
– Nie będziesz mi tu wywracała wszystkiego do góry nogami! – wrzasnął. – Wiedziałem, że się wygłupiasz, ale nic z tego! Wsiadasz do samochodu i jedziemy natychmiast, pół godziny ci to zajmie, Czerniakowska nie leży na końcu świata! Wszystko zniosę, ale tego nie!!!
Machnął rękami, zaczepił rulonem o poręcz i o mało nie zleciał ze schodów. Zaniepokoiłam się, że zleci na mnie. Ryczał coś dalej, ale już nie słuchałam, bo dowiedziałam się najważniejszego. Wiem, dokąd mam jechać, ponadto wszystko się zgadza, prywatnie wojna a służbowo pokój, muszę go zawieźć posłusznie, po drodze ewentualnie plując jadem i nienawiścią. Możliwe, że Ziemiański ma jakiś szyld…
Nagle przypomniałam sobie, że przecież powinnam wiedzieć, gdzie to jest, bo już kiedyś tam byłam. W czasach kiedy robiłam podobne wzory, parę lat temu, zostałam jeden raz dowieziona do faceta, produkującego szablony z matryc, żeby coś tam u niego poprawić na rysunku. Oczywiście, że było to na Czerniakowie. Obok znajdował się warsztat wulkanizacyjny i w oczach został mi na zawsze widok jakiegoś elegancko ubranego osobnika, który usiłował podnieść koło, zamiast je toczyć. Udało mu się w końcu i niósł to koło w objęciach, okropnie stękając. Czegoś takiego się nie zapomina.
– Zamknij się – powiedziałam, przechodząc obok męża. – Przecież jadę.
Nim dojechałam na Czerniaków, pojęłam przyczyny, dla których samochodu używa Basieńka. Gdzieś w połowie Chełmskiej siedzący dotychczas spokojnie mąż nagle złapał się kurczowo za tablicę rozdzielczą i dziwnie zasyczał. Zdziwiłam się, bo na jezdni nic się nie działo, nie robiłam nic niezwykłego, jechałam normalnie bez żadnych przeszkód. Mąż dziko wytrzeszczył oczy, co dało się dostrzec nawet przez okulary.
– Wolniej! – zazgrzytał chrypliwie. – Po co ty tak pędzisz, wolniej!
Spojrzałam na szybkościomierz w obawie, że mam jakieś omamy i tracę poczucie rzeczywistości; co w istniejącej sytuacji byłoby ze wszech miar możliwe, albo może samochód oszalał i sam jedzie. Na szybkościomierzu było 65, spojrzałam zatem znów na męża, niepewna, o co mu chodzi. Zwolniłam do sześćdziesięciu, ale nie pomogło, nadal siedział trzymając się kurczowo i posykując. Przy zakręcie w prawo z szybkością 15 kilometrów na godzinę zamknął oczy i jęknął co najmniej tak, jakbym brała ten zakręt poślizgiem tuż nad skrajem przepaści. Jasne się stało, że cierpi na jakąś samochodofobię i każda szybkość wydaje mu się szaleńcza. Zdumiewające było tylko to, że wpadł w panikę na Chełmskiej, gdzie jechałam równo, niezbyt szybko i bez przeszkód, a nie wpadł w nią na Belwederskiej, gdzie docisnęłam nieco, wyprzedziłam dwa autobusy, volkswagena i fiata, przed skrzyżowaniem weszłam na dziewięćdziesiąt, przyhamowałam w ostatniej chwili i skręciłam w lewo tuż przed nosem lecącego z Wilanowa mercedesa. Na Chełmskiej zwolniłam, ponieważ przypomniałam sobie, że się boję Służby Ruchu.
Jechałam powoli, z natężeniem wypatrując z daleka szyldu wulkanizacji. Za mną jechała taksówka marki warszawa, którą usiłowałam przepuścić, żeby nie plątać się jej przed nosem, bez skutku jednak, taksówka wiozła bowiem jakiegoś pijanego faceta. Co jakiś czas zatrzymywała się i wyraźnie było widoczne, jak kierowca stara się wydobyć z pasażera informacje o celu podróży. Wyglądało na to, że pijak mieszka albo w kilku miejscach równocześnie, albo nigdzie. Byłam w podobnej sytuacji, to znaczy również nie wiedziałam, dokąd jadę, i w końcu musiałam podjąć nowe szykany.
– Którędy życzysz sobie jechać? – spytałam jadowicie. Mąż nagle jakby oprzytomniał i przestał się bać.
– Wszystko jedno. Którędy chcesz.
– Ja w ogolę nie chcę. To ty chcesz. Proszę, którą drogą?
Popatrzył na mnie dziwnie, popukał się palcem w czoło westchnął i uczynił gest brodą.
– W lewo. I na prawo. Nie wiem, jak tu można znaleźć inną drogę, jest tylko jedna…
Warsztat wulkanizacyjny pojawił się przede mną, Ziemiański powinien być obok. Mignęło mi w głowie nagłe odkrycie, nareszcie zrozumiałam, skąd bierze się niepojęte powodzenie idiotycznej imprezy i ślepota męża, który nie poznaje własnej żony. Ta Basieńka rzeczywiście przyzwyczaiła go do wszelkich bredni i wygłupów i zastępować ją można w dowolny sposób, byle tylko zachować zewnętrzne podobieństwo. Rzeczywiście, nic go z mojej strony nie zdziwi…
Zatrzymałam się, mąż sięgnął do tyłu po rulon i wysiadł, każąc mi zaczekać. Wszedł na podwórze, przed którym akurat stałam, co wskazywało, że podjechałam dokładnie pod Ziemiańskiego, sama o tym nie wiedząc. Taksówka z pijakiem w środku wyprzedziła mnie wreszcie i zatrzymała się o kilkadziesiąt metrów dalej. Pijak zaczął wysiadać. Zatoczył się, zwalił na maskę, z wyraźnym wysiłkiem odwrócił i oparty tyłem o samochód rozejrzał się dookoła, czyniąc jakieś zamaszyste gesty. Następnie, nie odrywając się od karoserii, przeturlał się z powrotem ku drzwiom i zaczął wsiadać do środka. Widać było, jak kierowca usiłuje go do tego zniechęcić.
Przyglądałam się scenie z zainteresowaniem, rozważając równocześnie, czy nie należałoby zostawić tu męża i uciec, jeśli bowiem jedno polecenie spełniłam posłusznie i dokładnie, drugiemu zapewne powinnam się przeciwstawić. Zanim zdążyłam podjąć decyzję, mąż wrócił.
– Podrzuć mnie teraz do domu – mruknął.
Pijak wsiadł do taksówki, omal nie wyrywając drzwiczek z zawiasów. Kierowca robił wrażenie zrezygnowanego. Zawrócił wcześniej niż ja, ale wyprzedziłam go zaraz za pierwszym skrzyżowaniem, po czym volvo pokazało, co potrafi. Byłam zdania, że niechęć do męża muszę jakoś zaprezentować. Ku mojemu zdumieniu siedział spokojnie, przyjmując szaleńcze wybryki samochodu z najdoskonalszą obojętnością i dopiero na Belwederskiej uświadomił sobie widocznie, co się dzieje, bo z nagła wpadł w panikę zgoła niebotyczną. Do domu dojechał ze ściśle zamkniętymi oczami.
Po trzech dniach uspokoiłam się ostatecznie i zaczęłam oddychać lżej. Wszystko szło zgodnie z przewidywaniami. W szufladzie stołu w warsztacie znalazłam mnóstwo rysunków i szkiców Basieńki, wśród nich zaś trzy spięte razem i zakreślone ołówkiem, niewątpliwie owe wybrane. Przypięłam do deski nowy arkusz astralonu i zaczęłam nowy wzór, któremu zachłannie przyglądał się debil za oknem. Mąż nie przysparzał kłopotów, zachowywał się normalnie, jak mąż, unikał mnie równie starannie jak ja jego i prawie go nie widywałam. Wróciłam do równowagi i odzyskałam nieco trzeźwości intelektu.
Po czym zaczęłam się dziwić.
Ogłupiony najpierw oryginalnym romansem pana Palanowskiego, potem zaś paniką i zdenerwowaniem umysł wznowił wreszcie działalność. Coś mi tu zaczęło nie pasować.
Udawanie Basieńki przychodziło z podejrzaną łatwością. Gdyby mąż widywał mnie tylko od czasu do czasu na ulicy, w kieckach, które zna i wie, że do mnie należą, nawet gdyby widywał mnie z bliska, pomyłka byłaby zrozumiała. Wyglądałam absolutnie jak Basieńka, codziennie przed wyjściem z pokoju porównywałam twarz w lustrze z twarzą na jej fotografii, trzymając się ściśle wskazówek charakteryzatora. Ale w końcu twarz to nie wszystko, człowiek posiada rozmaite indywidualne cechy…
Dziwiąc się, jakim sposobem on nie rozpoznaje kantu, równocześnie miałam wrażenie, że to wcale nie jest to, czemu powinnam się dziwić, i w ogóle nie o to chodzi. O coś innego. Coś tu jest takiego, czego nie umiem rozszyfrować, a co sprawia, że wszystko razem wydaje się nienormalne i nie w porządku…
Zmywałam po sobie w kuchni, starannie omijając naczynia użyte przez męża, kiedy nagle wetknął głowę w drzwi.
– Gdzie żelazko? – spytał obojętnie.
Nóż i widelec wyleciały mi z ręki. Znów to samo…! Nie miałam najbledszego pojęcia, gdzie może być żelazko, tak samo. jak do tej pory nie odkryłam miejsca ukrycia przyborów krawieckich. Poczułam, że na nowo ogarnia mnie popłoch. W żywe kamienie przeklęłam Basieńkę za idiotyczny pomysł pochowania wszystkiego i przed nim, i przede mną.
– Tam, gdzie powinno być – powiedziałam z irytacją. – A jak nie, to gdzie indziej. Masz oczy i możesz sobie sam poszukać.
Mąż spojrzał ponuro, zawahał się, chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Wzruszył ramionami i wycofał głowę.
Dokończyłam zmywania i przystąpiłam do szukania żelazka. Co, u diabła, Basieńka mogła z nim zrobić? Może również wyrzuciła je za okno, tak jak talerze, i teraz leży gdzieś tam w ogródku, rdzewiejąc…? Cokolwiek z nim uczyniła, powinnam to wiedzieć, ponieważ Basieńka to ja.