Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Spojrzałem na Szymka. Jego odstające ucho przestało być okropnie czerwone i nawet jakby trochę powróciło do swoich pierwotnych rozmiarów. Pomiędzy nami siedział teraz woźny, a przez uchylone okno sekretariatu dochodziły leniwe dźwięki wrześniowego popołudnia, kroki przechodniów mieszały się z okrzykami dzieciarni, a słońce oświetlało czerwoną dachówkę budynku leżącego po drugiej strome ulicy. Wszystkie domy w naszej części Wrzeszcza miały tę czerwoną dachówkę, więc w takie popołudnie jak to, u schyłku lata, kiedy słońce ma szczególne właściwości, musiało to najciekawiej wyglądać z Bukowej Górki, pomyślałem skąd oprócz czerwonych, spadzistych dachów widać było lotnisko położone już za torami kolejowymi i zatokę z białym paskiem plaży. Ile razy staliśmy tam, na górze, nasze miasto wydawało się nam zupełnie inne niż to, w którym żyliśmy na co dzień. Wtedy nie wiedziałem dlaczego, a dzisiaj, kiedy nie ma już Bukowej Górki, ani Weisera, ani tamtego Jelitkowa, dzisiaj myślę, że z góry nie było po prostu widać brudnych, zaśmieconych podwórek, nie opróżnionych śmietników i całej brzydoty przedmieścia, której symbolem mógłby być szary i oblepiony kurzem sklep Cyrsona, w którym kupowaliśmy oranżadę w butelkach nazywanych przez dorosłych krachlami.

Zamiast panoramy z Bukowej Górki widziałem więc dach przeciwległego budynku, po którym promienie słońca ślizgały się coraz krótszymi zygzakami i uchylone okno na poddaszu, w którym wiatr wydymał łagodnie firankę. Zegar w sekretariacie wybił godzinę piątą i w chwile później usłyszałem dobrze mi znane dźwięki pianina, na którym nauczycielka muzyki akompaniowała popołudniowej próbie chóru. Najpierw była przygrywka, a zaraz potem z piętra zaczęły dobiegać coraz głośniejsze frazy historycznej pieśni masowej lub masowej pieśni, historycznej albo ludowej pieśni historii, nie pamiętam już, jak się to wtedy nazywało:,,O cześć wam panowie-ee magna-a-a-ci za na-szą nie-wo-lę kajda-a-ny o cze-e-eść wam ksią-żę-ta bisku-pi-i-i pra-ła-ci-i-i za kraj nasz krwią bra-tnią zbryz-ga-a-a-ny!". To był refren, powtarzany wielokrotnie, podobnie jak początek pieśni, równie podniosły i patetyczny -„Gdy na-a-ród do bo-o-ju wyru-szył z orę-żem pa-no-wie o czyn-szach ra-dzi-i-li". Nigdy nie mogłem zrozumieć, ani w czasie szkolnych akademii, ani w czasie lekcji śpiewu, gdzie pieśń tę musieliśmy śpiewać dziesiątki razy aż do znudzenia, co miały wspólnego kajdany i niewola z biskupami, albo, o jakie czynsze chodziło, gdy naród wyruszył do boju, to znaczy, co mają wspólnego czynsze z bojem. I w ogóle, za co tu było winić panów, skoro panów już dawno nie ma a jeśli są, to na pewno nie w naszym mieście i nie w naszym kraju. Tak, dzisiaj na szczęście nie muszę o tym myśleć, tylko melodia utkwiła mi w pamięci prawie, że doskonale i jeśli powraca do mnie jakimś dziwnym trafem, to nigdy w związku z prałatami, szkolną akademią lub panią od śpiewu, lecz razem ze światłem wrześniowego popołudnia, kiedy siedziałem w sekretariacie naszej szkoły, czekając na swoją kolejkę przesłuchania, razem z widokiem firanki poruszanej łagodnym podmuchem wiatru, razem z Weiserem i godziną piątą, którą właśnie wybił ścienny zegar łagodnym gongiem, przypominającym dzwonek proboszcza Dudaka używany w czasie Podniesienia.

Kiedy ucho Szymka stało się już całkiem normalne, drzwi gabinetu dyrektora otworzył M-ski, wypuszczając stamtąd Piotra i przyszła moja kolej. Szkolny zapach pastowanych podłóg, który pamiętam do dzisiaj, ciężki i oleisty jak wieczność, w dyrektorskim gabinecie mieszał się z tytoniowym dymem i wonią kawy, którą pili wszyscy trzej przesłuchujący nas mężczyźni. Tylko M-ski nie palił, skubiąc za to rękaw swojej koszuli.

– Więc ty, Heller, utrzymujesz – mówił do mnie ten w mundurze, bo tak się wtedy nazywałem – ty utrzymujesz, że Weisera i Elkę widzieliście po raz ostatni dwudziestego ósmego sierpnia, w dolince za starą strzelnicą, tak?

– Właściwie to tak – odpowiedziałem, nabierając pewności.

– Co to znaczy właściwie?!

– Bo potem już ich nie widzieliśmy z bliska.

– Czy to znaczy, że widzieliście ich jeszcze następnego dnia w jakiś inny sposób? Co to znaczy – nie z bliska?!!

– Nie, następnego dnia nie widzieliśmy ich już wcale.

M-ski poruszył się w swoim fotelu: – No to opowiedz nam dokładnie i po kolei, co zdarzyło się tego popołudnia, tylko niczego nie przekręcaj, bo przed nami i tak nic nie ukryjesz!

Mówiłem, starając się nie patrzeć w oczy M-skiemu; mówiłem wolno i spokojnie, pewny, że i tak nie wpadną na właściwy trop i że kręcić się będą w kółko, aż wreszcie dadzą nam spokój – Weiser kazał nam jak zawsze czekać obok modrzewiowego zagajnika, a kiedy zobaczył, że jesteśmy, przeszedł przez dolinkę i potem pomachał ręką na znak, że mamy się już położyć, zaraz potem ziemia zadrżała od eksplozji, a na głowy posypał się nam piasek, żwir i kawałki drewna.

– A potem?

– Potem podnieśliśmy głowy jak po każdym wybuchu i czekaliśmy, aż on da następny znak, to jest sygnał, że można już podejść do miejsca, gdzie założony był ładunek, ale takiego sygnału tym razem nie było. Nagle zobaczyliśmy, jak idą oboje, całkiem jak dorośli, pod rękę, to znaczy Weiser z Elką. Więc idą oboje, ale nie do nas, tylko na drugą stronę dolinki, tam gdzie rośnie stary dąb i ani razu nie odwracają się, tylko wspinają coraz wyżej, po stromym zboczu porośniętym bukami, wdrapują się na samą górę i nikną. A my stoimy teraz (bo zdążyliśmy już podejść do miejsca wybuchu) przy ogromnym leju i widzimy, że to nie było byle co, lej jest potężny jak po bombie lotniczej. Stoimy zatem i podziwiamy jego dzieło, badamy głębokość jamy, rozpiętość promienia i jak zawsze wąchamy w tym miejscu świeżą ziemię pełną oszalałych mrówek i rozerwanych dżdżownic i nagle ktoś krzyczy pokazując na wzgórze – popatrzcie tam – i widzimy Weisera z Elką. Widzimy, jak są na szczycie wzgórza i nikną za drzewami, ale my nie gonimy za nimi, i tak właśnie – mówiłem -widzieliśmy ich ostatni raz z daleka, w dolince za strzelnicą, a potem zaczęły się na drugi dzień poszukiwania i znaleziono w piwnicach nieczynnej cegielni magazyn Weisera, o którym nawet my nie wiedzieliśmy, że jest, bo Weiser był zazdrosny o takie tajemnice. Nie wiedzieliśmy nic o puszkach z trotylem, rozbrojonych niewypałach, amunicji strzelniczej, bo nigdy nie pytaliśmy go, skąd bierze materiał cło swoich min, a zresztą nawet gdybyśmy go zapytali, to czy ktoś taki jak on powiedziałby chociaż słowo? Nie, tylko Elką mogła wiedzieć o tym magazynie, a jeśli był jeszcze jakiś inny, o czym też oczywiście pojęcia nie mieliśmy, jeśli był jeszcze drugi magazyn, to Jedyną osobą, której Weiser mógłby powierzyć tajemnicę, była właśnie Elka i może dlatego zabrał ją ze sobą.

Tamci słuchali tego, co mówiłem z pozorną obojętnością. Dyrektor poluźnił krawat, który teraz przypominał kompres na gardło, jaki zakłada się przy anginie, mężczyzna w mundurze siorbał resztę kawy ze szklanki w blaszanym koszyczku, a M-ski bębnił palcami w lśniący blat biurka i nie patrzył wcale na mnie, tylko gdzieś wyżej, na ścianę.

– To wszystko już wiemy – krzyknął nagle M-ski – bez waszej pomocy, tylko dlaczego któryś z was kłamie albo kłamiecie wszyscy razem i każdy z osobna?

– Tak – przerwał mu dyrektor – jeden z twoich kolegów zeznał, że dzień później bawiliście się jeszcze razem nad Strzyżą, za zerwanym mostem, więc oni spędzili całą noc poza domem i wy wiedzieliście o tym i wiedzieliście też, gdzie ich szukać!!!

– Nie ma żartów, chłopcze – włączył się mundurowy – jeśli rozerwał ich niewypał, będziecie odpowiadać za współudział w przestępstwie, a w poprawczaku nauczą was rozumu!!!

– Nad Strzyżą bawiliśmy się dzień wcześniej, a nie dzień później – powiedziałem, czując, jak pierwsze kłamstwo, które wypuszczam na ich użytek, przychodzi mi z łatwością. – Koledze musiało się coś pomylić.

I teraz oni krzyczeli jeden przez drugiego, grozili, stawiali pytania, mówili, że nie wyjdziemy stąd, dopóki sprawa się nie wyjaśni, że nasi rodzice są już powiadomieni o toczącym się śledztwie, że nie dostaniemy nic do jedzenia ani do picia i będziemy tu tkwić, aż wyjawimy całą prawdę. Przekonywali mnie, że są gotowi siedzieć tu z nami do rana albo jeszcze dłużej, a jeśli ktoś znajdzie ten drugi magazyn (po którym zresztą spodziewali się czegoś znacznie gorszego) i zdarzy się jakieś nieszczęście, to my będziemy i za to odpowiadać, lepiej więc przyznać się od razu. Wiedziałem dobrze, że niczego nie zrozumieją i dlatego powtórzyłem to samo, co przed chwilą. M-ski wstał z fotela, podszedł do mnie marszowym krokiem, jakby to była pierwszomajowa manifestacja, chwycił mój zadarty nos w dwa palce i zapytał, czy w dolince widziałem Weisera rze-czy-wiś-cie po raz ostatni. Odpowiedziałem twierdząco, czując, jak powoli mój nos spłaszcza się w jego tłustych paluchach. Ale to nie było zwyczajne wyciskanie słonia, które M-ski stosował na lekcjach przyrody. Dzisiaj, kiedy przypominam sobie ten moment, nazwałbym to wyciskaniem słonia ze specjalną śrubą, bo najpierw musiałem unieść się lekko do góry, a potem coraz wyżej stawałem na palcach, na samych czubkach palców, dziwiąc się, że jeszcze nie wiszę w powietrzu. Tymczasem ręka M-skiego przesuwała punkt ciężkości mojego ciała raz w lewo, raz w prawo, tak, że musiałem na ułamek sekundy stawać całą stopą na podłodze, żeby nadążyć za jego dłonią i wtedy nos bolał okropnie i robił się jeszcze bardziej zadarty niż przez wszystkie lata od urodzenia, a M-ski powtarzał swoje pytanie wolno, sylabizując każdy wyraz – czy rze-czy-wiś-cie po raz os-tat-ni? Wreszcie puścił mnie wolno, a ja zatoczyłem się pod ścianę i musiałem wytrzeć rękawem krew, bo nos miałem zawsze delikatny i mało odporny na stłuczenia.

W gabinecie zarządzono przerwę, siedzieliśmy więc znów razem we trójkę, na składanych krzesłach w sekretariacie, a mnie wydawało się, że słyszę chóralnie skandowany wierszyk pod adresem Weisera, kiedy to w dzień odebrania świadectw z religii, zanim frunęła jego kraciasta koszula i zanim Elka wystąpiła w jego obronie, ktoś, niekoniecznie z przodu, krzyknął – „Weiser Dawidek nie chodzi na religię!" – a ktoś inny przerobił to zaraz na – „Dawid, Dawidek, Weiser jest Żydek!". I pomyślałem zaraz, że gdyby nie Elka to nigdy przecież nie doszłoby do naszej znajomości z Weiserem, bo wtedy tam, obok parafii Ojców Zmartwychwstańców spuścilibyśmy mu buły i na tym pewnie skończyłoby się, zwyczajnie i banalnie. Weiser unikałby naszego towarzystwa i nigdy przez myśl by nam nie przeszło, żeby podglądać nasze zabawy na brętowskim cmentarzu i żeby podarować nam stary, zardzewiały automat wyprodukowany przez firmę Schmeiser w roku czterdziestym trzecim, a lato tego roku nie różniłoby się od innych wakacji ani wcześniej, ani później. Tak, gdy Elka rzuciła się wówczas z pazurami, żeby bronić Weisera, musiała mieć jakieś przeczucie, jestem o tym przekonany do dzisiaj, zwłaszcza, że nigdy nie mieszała się do naszych bójek i porachunków, w których bywaliśmy okrutni, bardziej niż sami dorośli. A wtedy rzuciła się, jakby Weiser był jej młodszym bratem i efekt takiego posunięcia był zaskakujący – puściliśmy ich bez sprzeciwu, wcale nie ze strachu przed jej pazurami.

4
{"b":"87866","o":1}