– Nie wasza sprawa – odpowiedziała Elka – przyszliście nas badać?
– No dobra – pojednawczo odezwał się Piotr – jak nie, to nie, ale co tutaj robicie? Przecież tu nie ma nawet uklejek!
Elka spojrzała na Weisera, który stał teraz w potoku do połowy łydek i przypatrywał się wodzie spadającej z cementowego progu.
– Nic nie robimy – odpowiedział za nią i po chwili wahania dodał – właściwie nic nie robimy, tylko przygotowania.
Badał naszą ciekawość, wiedzieliśmy, że nie należy w takim momencie pytać, bo zaraz powie resztę.
– Przygotowania do specjalnego wybuchu – wyjaśnił. – Ale najpierw trzeba wszystko obliczyć i porachować.
Spojrzałem w górę rzeczki, skąd wśród leszczyn i olch spływała tutaj niewielkimi meandrami i zaraz, w tej samej chwili zrozumiałem, o co mu chodzi. To był rzeczywiście niezwykły pomysł – gdyby w tunelu pod nasypem podłożyć ładunek, wówczas eksplozja musiałaby zasypać jego wąski przekrój zwałami ziemi z kolejowego nasypu i w miejscu przepustu zrobiłaby się wysoka na siedem-osiem metrów tama, a tu gdzie teraz staliśmy w wodzie i wyżej w górę strumienia byłoby normalne jezioro, aż do pierwszych drzew.
– Genialne! – wyszeptał Szymek. – Cudowne. – Jemu też spodobał się pomysł zagrodzenia strumieniowi biegu. – Tu będzie można pływać – pokazał ręką na łąkę od strony rębiechowskiej szosy – wszystko zaleje woda!
– Tak – potwierdził Weiser – wszystko zaleje woda, ale trzeba obliczyć masę ziemi i siłę eksplozji.
Tylko Piotrowi nie podobał się pomysł Weisera. Mówił, że po tamtej stronie wału jest przecież staw i można od biedy spróbować kąpieli. Ale nie daliśmy mu dojść do słowa, a zresztą staw był paskudnie zarośnięty i zamulony i aż obrzydzenie brało na samą myśl o wejściu do czegoś takiego.
– Trzeba wejść do tunelu – powiedział Weiser – i zmierzyć dokładnie jego długość. Kto na ochotnika?
Skoczyłem pierwszy.
– Dobrze – mówił teraz do mnie – tylko licz dokładnie kroki i uważaj na dno.
Tunel nie był wysoki, jego betonowy wlot sięgał mi do wysokości oczu w najwyższym miejscu symetrycznie sklepionego półkola. Przykucnąłem patrząc w ciemną dziurę. Oho – krzyk wrócił echem – zupełnie jak w piwnicy icy icy icy… Ruszyłem przed siebie lekko przygarbiony, rękami podpierając się wilgotnych i oślizłych ścian – jedenaście, dwanaście, trzynaście. Szedłem ostrożnie stawiając stopy, pod którymi wyczuwałem zgniłe rośliny, naniesiony latami muł i kawałki cegieł – dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy. Czułem, jak obejmuje mnie wilgoć pachnąca stęchlizną, bagnem i zbutwiałym drewnem, czułem w nozdrzach jej dojmujący zapach, chłodny i przenikający – trzydzieści jeden, trzydzieści dwa, trzydzieści trzy. Zapach trochę podobny do tego, jaki wyczuwało się w krypcie na brętowskim cmentarzu i w piwnicy nieczynnej cegielni, ale nie przerażał mnie wcale, tak samo jak metry sześcienne ziemi nad moją głową nie budziły we mnie lęku, bo na końcu tunelu i obejmującej mnie ciemności – czterdzieści dwa, czterdzieści trzy, czterdzieści cztery – na końcu ciemnego rękawa widziałem jasny, coraz większy punkt wylotu i coraz więcej światła miałem przed sobą, aż skończył się chłód – pięćdziesiąt dziewięć, sześćdziesiąt, sześćdziesiąt jeden – i stałem teraz oblany gorącymi promieniami oślepiającej jasności, mrużyłem oczy i prostowałem kark,, bo byłem już po drugiej stronie.
– Cztery minuty – usłyszałem głos Piotra – okrągłe cztery minuty, nie da się szybciej? – Stał obok wylotu tunelu, prosto pod słońce i nie mogłem od razu spojrzeć w jego twarz.
– No jasne – odpowiedziałem – że można szybciej, ale nie chciałem się pomylić!
Weszliśmy po stromym zboczu nasypu do góry i wtedy "Piotr pokazał ręką na szpital czubków widoczny stąd w oddali za kopułami drzew…
– Myślisz, że on tam jest? – zapytał.
– Tak – odpowiedziałem – na pewno tam jest, bo wtedy go nie zabili.
Pamiętam, że kiedy mieliśmy schodzić w dół, po tamtej stronie nasypu, który wyglądał jak opuszczona droga, zahaczyłem nogą o coś wystającego z ziemi. Był to obrośnięty trawą, kolejowy podkład. Na dole wszyscy moczyli nogi w wodzie i tylko Weiser stał na brzegu. W dłoni trzymał patyk i zobaczyłem, jak rysuje na ziemi, tam gdzie trawa była rzadsza.
– Co to jest – spytałem, ale Elka szybko powiedziała, żeby mu nie przeszkadzać.
Weiser znad kwadratu, podzielonego na równe kratki, do których coś wpisywał, mazał i znowu wpisywał, zapytał, ile było kroków.
– Sześćdziesiąt jeden – podałem, a wtedy on raz jeszcze coś dopisał i zmazał, jakby to była tabliczka mnożenia albo liczydło.
– Chodź tutaj – zawołała mnie Elka – nie widzisz, że jest zajęty?
Podszedłem do nich, ale zdążyłem policzyć wszystkie kratki kwadratu – było ich trzydzieści sześć, po sześć w każdym boku. Piotr mówił teraz, że jeśli wybuch się uda, woda zaleje łąkę i po jakimś czasie z braku odpływu podejdzie do drogi.
– Co wtedy? – zapytałem, ale Elka nie martwiła się tym wcale.
– Przyjadą strażacy, wojsko i zrobią odpływ albo nowy tunel, a my zdążymy się wcześniej wykąpać – tłumaczyła, jakby chodziło o wycieczkę do Jelitkowa – i już tu nas nie będzie.
– Albo przyjdziemy razem z innymi popatrzyć – wymyślił Szymek – nikt się nie dowie, czyja to sprawka.
– A gdyby górą jechał pociąg – dodał Piotr – dopiero byłaby awantura!
Weiser zmazał nogą swój kwadrat.
– Już mam – powiedział głośno – wszystko jasne!
– To kiedy? – zapytałem niecierpliwie.
– Muszę sprawdzić, gdzie najlepiej zakładać ładunki, nie ma tam szkieł? – zwrócił się do mnie i zrozumiałem, że teraz zechce wejść do tunelu.
– Nie ma – odpowiedziałem – czy mogę iść z tobą?
– Zostań.
Elka podeszła do niego.
– Ja też chcę zobaczyć – i już podchodzili do sklepienia wlotu pochylając głowy, nikli w ciemnym korytarzu jak ja przed chwilą, podczas gdy Piotr popędził po zboczu do góry, żeby czekać na nich po tamtej stronie. Stałem oparty dłońmi o betonowe sklepienie i widziałem pochylona sylwetkę Elki, która szła za Weiserem, słyszałem ich coraz słabsze głosy i oddalający się chlupot zmieszany z szumem płynącej wody, aż wreszcie ujrzałem niewyraźny zarys postaci tam, gdzie na końcu widniała jasna plama światła, w której kontur rozmył się zupełnie i zniknął. Ile to mogło trwać? Nie myślę o przejściu na drugą stronę, pytam ile mogło upłynąć, czasu, zanim usłyszałem nad głową okrzyk Piotra: – Co jest, gdzie się oni podziali? – Szymek twierdził, że dobrych osiem do dziesięciu minut, ale ani wtedy, ani tym bardziej dzisiaj, kiedy to piszę, nie mogę powiedzieć, jak długo to trwało. Piotr czekał po tamtej stronie, czekał i liczył, liczył i czekał, aż znudziło mu się czekać i zajrzał do wylotu tunelu. Nie zobaczył ich i pomyślał, że pewnie zawrócili, bo znaleźli już dobre miejsce do podłożenia ładunków. Więc jeszcze raz przez nasyp pobiegł na naszą stronę, ale zobaczył mnie stojącego u wlotu i Szymka brodzącego w wodzie i nikogo więcej. Myślałem, że żartuje, kiedy powiedział: – Nie wychodzili tamtędy – a on przypuszczał że ja nabieram go i straszę, ale w chwilę później wiedzieliśmy już, że to nie był żart jego ani mój, tylko Weisera. – Niemożliwe – powiedziałem – tam nie ma żadnego ustępu, żadnego zagłębienia z boku, gdzie mogliby się schować. – Ale nie było ich ani z tej, ani z tamtej strony nasypu. Przez godzinę brodziliśmy z Szymkiem w tunelu, opukując każdy kamień, każdą rysę, cegłę i kawałek cementu. – Weiser – krzyczałem – Weiser, to jest za mądry kawał, gdzie jesteście – ale oprócz szumu wody i dudniącego echa nic nam nie odpowiadało. Siedzieliśmy nad Strzyżą do wieczora po obu stronach tunelu, a Piotr czuwał u góry, na szczycie nasypu – wszystko bez rezultatu. Wracaliśmy ze spuszczonymi głowami, bo chociaż każdy z nas myślał, że nie stało się nic złego i że oni najdalej jutro rano zjawia, się w szkole na uroczystej akademii rozpoczęcia roku, chociaż wierzyliśmy w to bezsprzecznie, to mimo tego było w tym zniknięciu coś nienormalnego, jakby Weiser, umówiwszy się z nami zagrał na nosie, czego przecież nigdy nie robił od czasu pierwszego spotkania. Kiedy został za nami brętowski cmentarz – bo szliśmy nasypem – i kiedy ze szczytu Bukowej Górki widzieliśmy dachy naszej dzielnicy, a dalej płytę lotniska i zatokę, z północy, od strony morza powiał wyraźnie pierwszy w tym roku, chłodny i orzeźwiający podmuch wiatru. Przy domach, gdzie kończył się las, poczułem duże jak winogrona, ciężkie krople deszczu. Padały na ziemię i natychmiast wsiąkały, ale za nimi, coraz szybciej leciały następne, po chwili zaś ulica, miasto i cały świat tonął w szarych strugach deszczu.
Tak, tu właśnie kończy się opowiadanie. Wszystkie myśli wokół Weisera bardzo mnie niepokoją, tak bardzo, że nie będę ich rozwijał dalej, chociaż zachowam je w pamięci i sercu. Ale pozostał Piotr. Dla niego zawinąłem zapisane kartki w szary papier i wsadziłem w szczelinę cementowej płyty.
– To ty? – zapytał.
– To ja – odpowiedziałem.
– Po co przyszedłeś dzisiaj, przecież to nie Zaduszki?
– Tak, Piotrze, lecz przyniosłem coś dla ciebie. Przeczytaj, a ja przyjdę jutro albo za dwa dni i porozmawiamy.
Nie odpowiedział. Znaczyło to, że wyraża zgodę.
Sam nie wiem, jak się to dzieje – zamiast jechać autobusem, idę na to spotkanie piechotą. Najpierw mijam Bukową Górkę, gdzie wytyczone alejki w niczym nie przypominają tamtego czasu. Po lewej ręce powinienem mijać brętowski cmentarz. To już tu. Na wielkim placu nie ma nagrobków z gotyckimi literami. Drzewa wycięto. Buldożer zaraz obok ceglanego kościółka spycha na kupę zwały kamieni i potrzaskanych płyt. Kopie fundament pod nowy, dużo większy kościół. Dół jest głęboki na kilka metrów i ma rozmiary średniego boiska. Idę dalej. Tam, gdzie znajdowała się pusta krypta, stoi czteropiętrowy dom z trzema klatkami schodowymi. Pierwsi lokatorzy zawieszają firanki i czyszczą okna po malarzach, chociaż zimno. Stoję teraz na kolejowym nasypie. Tam, gdzie za ścianą lasu widać było wzgórza okalające strzelnicę, widzę teraz jeszcze nie otynkowane wieżowce. Jeden, drugi, trzeci i jeszcze jeden za nimi. Nawierzchnia nasypu jest gorsza – rozjeździły ją ciężarówki i samochody działkowców. Idę dalej nasypem, aż do rębiechowskiej szosy. Ale nie wygląda jak szosa. Jest zwykłą ulicą z chodnikami, latarniami i znów dużo samochodów. Jestem zmęczony, zupełnie jak stary człowiek. Żałuję, że nie pojechałem autobusem. A może – myślę sobie – dobrze było popatrzyć. Bo Piotr zaczyna rozmowę od tego, co dzieje się w mieście. Każe opowiadać sobie wszystkie szczegóły bardzo dokładnie. Więc jeszcze raz rzucę okiem na to wszystko i pójdę na jego cmentarz. Nie zastanawiam się dalej, idę ulicą w dół, a potem w prawo do góry i jestem, gdzie miałem trafić. W prawo od bramy cmentarza skręca się do szpitala czubków. Gdybym poszedł tamtędy i minął zakratowane pawilony otoczone starym parkiem, mógłbym dojść do miejsca, gdzie po raz ostatni widziałem Weisera. Ale nie po to zrobiłem taki szmat drogi. Na razie muszę porozmawiać z Piotrem. Siadam na zimnej płycie i poprawiam szalik.