Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Woźny był już z nami, drzwi do gabinetu zostały zamknięte, a ja – kiedy przypominam sobie dzisiaj te scenę, myślę że był to najpiękniejszy szept sceniczny, jaki kiedykolwiek słyszałem. Jedno tylko jest zastanawiające – dlaczego tym razem po wodę wysłano woźnego, nie zaś któregoś z nas? Pozostawieni bez stróża, nawet przy otwartych drzwiach gabinetu, mogliśmy ustalić, co potrzeba bez trudu i co do tego tamci nie mogli mieć wątpliwości. Chcieli za wszelką cenę zakończyć śledztwo? Może była to intryga M-skiego?

O M-skim myślałem w każdym razie przez cały czas długiej przerwy, gdy oni pili herbatę, a my siedzieliśmy w sekretariacie na składanych krzesłach, które okropnie gniotły w siedzenie.

M-ski miał teraz trudne zadanie, nie ulegało wątpliwości, że zrozumiał, o co chodzi. Niepostrzeżenie gra pomiędzy nami zamieniła się w grę moją i M-skiego i chociaż nigdy nie powiedziałem chłopakom o moim pierwszym w życiu szantażu, to gra ciągnęła się później przez całe lata po skończeniu szkoły i po śmierci Piotra też nie została zakończona, a nawet – jak myślę dzisiaj – trwać może do teraz w całkiem innym miejscu i czasie. Kiedy skończyłem szkołę, M-ski uczył jeszcze przyrody i nadal pozostawał zastępcą dyrektora do spraw wychowawczych. Później, po siedemdziesiątym roku, gdy dwaj mężowie stanu podpisali ów układ, o którym gazety w Niemczech i Polsce pisały, że jest historyczny, kiedy wielu łudzi wyjeżdżało na stałe do kraju Georga Wilhelma Friedricha Hegla, dowiedziałem się, że M-ski był pośród nich. Wtedy wzruszyłem ramionami, lecz – jak się okazało – niesłusznie. Bo w czasie mojej wizyty u Elki, o której napisałem, że była również grą – tylko o Weisera, w czasie tej wizyty, pod sam jej koniec M-ski znowu pojawił się niespodziewanie, jakby nic nie mogło wydarzyć się bez niego.

Z dużego pokoju na parterze, gdzie leżała Elka, udałem się do sypialni. Moje ręce przestały być skrzydłami Iła-14, pozostałe zaś członki w niczym nie przypominały jego srebrzystego kadłuba unoszącego czerwoną sukienkę. Obok łóżka stał mały, przenośny telewizor. Włączyłem go i nie zwracając uwagi na program wkładałem pidżamę Horsta, całkiem zrezygnowany. A wtedy na ekranie ujrzałem twarz M-skiego, uśmiechniętą i pełną, która odpowiadała na pytania reportera.

– Dlaczego tak późno zdecydował się pan na powrót do ojczyzny? – pytał dziennikarz.

– Och, to nie takie proste – odpowiadała twarz – ogólnie określiłbym to jako przyczyny polityczne.

– Czym zajmował się pan w Polsce?

– Badaniami naukowymi – mówiła twarz – aż konieczności uczyłem też w szkole.

– Dlaczego z konieczności?

– Bo moje badania, w których podkreślałem wyjątkowość flory i fauny – marszczyła się twarz -lasów otaczających Gdańsk, te badania nie znajdowały żadnego rozgłosu ani uznania.

– Czy po przyjeździe opublikował pan wyniki swoich prac naukowych?

– Niestety – twarz objawiała oznaki pewnego zniecierpliwienia – maszynopis został mi skonfiskowany na granicy.

– Dlaczego?

– Obawiam się, że również z przyczyn politycznych – odpowiedziała bez zająknienia twarz.

– A czym zajmuje się pan obecnie?

– Obecnie – twarz namyślała się przez chwilę – obecnie wykładam w szkole ogrodniczej przedmioty zawodowe.

– Czy kontynuuje pan teraz bez przeszkód pracę naukową?

– O tak – twarz uśmiechnęła się jak na reklamie coca-coli – bez żadnych przeszkód!

– I jakie badania prowadzi pan, jeśli można spytać?

– Prowadzę obserwację – twarz przybrała poważną minę – ginących gatunków motyli w Górnej Bawarii.

– Czy wyniki pańskich badań zostaną opublikowane?

– Tak – odpowiedziała twarz – niedługo!

Już zamierzałem wyłączyć telewizor i zamknąć twarz, przynajmniej na tę noc, gdy na ekranie ukazała się sylwetka kanclerza, pana Willy Brandta. Przemawiał w Bundestagu polemizując z tezami partii zielonych. – Nie wie pan nawet – powiedziałem głośno, bo nikogo nie było w pokoju – nie wie pan nawet, panie kanclerzu, jakiego oni teraz mają sojusznika!

I wyłączyłem telewizor, w obawie, aby z ekranu nie wyskoczyła nagle twarz, ta sama, co przed laty, z wąsami domalowanymi przez Weisera.

Odkrycie to przybiło mnie do reszty – i jak wspomniałem – następnego dnia byłem na powrót w Monachium u mego stryja, który miał piękny dom, trawnik i samochód, i nic ponad to. Zastanawiałem się, dlaczego pani o wyglądzie domowej gospodyni biła M-skiego po twarzy i nawet dzisiaj obraz ten budzi we mnie mieszane uczucia, bo jeśli M-ski latem chwyta ginące motyle w Dolnej czy Górnej Bawarii, na pewno umawia się tam z jakąś bawarską gospodynią i tak samo jak nad Strzyżą stoi nad górskim potokiem, który zagłusza plaskające uderzenia krzepkiej Niemki.

Co było dalej? Tak, uwierzyliśmy Weiserowi w jego bajeczkę. Jeśli nie chciał być wodzem ani piratem, to dlaczego nie miałby być artystą występującym w cyrku? Mój sen – jak rozumowałem wówczas – potwierdzał tylko takie przypuszczenia, Weiser jak nikt inny wydawał się urodzony do poskramiania dzikich zwierząt. Tylko po co były mu potrzebne pirotechniczne efekty i cały arsenał zgromadzony w piwnicy nieczynnej cegielni? Tego nie mogłem zrozumieć, bo jedno z drugim niewiele miało wspólnego. Wierzyłem więc, ale nie do końca, ufałem, ale nie w pełni i nie zwierzając się z moich wątpliwości nikomu, przychodziłem na kolejne wybuchy w dolince za strzelnicą. Po każdej takiej wyprawie dziura w nodze zaczynała znów ropieć, matka krzyczała na mnie okropnie i jeszcze bardziej pilnowała mnie, żebym nigdzie nie wychodził. O poszczególnych eksplozjach nie będę mówił po raz drugi. Były takie, jak opisałem. Nic więcej nie mogę na ich temat wyznać, bo niczego nie zataiłem i niczego chyba nie pominąłem. A Weiser? Oprócz wybuchów uczył Szymka i Piotra strzelania jak poprzednio – albo w piwnicy cegielni, albo w dolince. Okropnie nudziłem się w domu, wiedząc że oni mają niezłą zabawę. Bałem się jednak wychodzić, nie ze względu na matkę, tylko z obawy, że nadwerężona tym noga nie pozwoli mi wymknąć się na następny wybuch, o którym wiedziałem zawsze dzień wcześniej od Szymka lub Piotra. Minęło sporo czasu i któregoś dnia zobaczyłem na niebie pierwsze obłoki. Ich wysokie, rozciągnięte pióra nie zapowiadały wprawdzie zmiany pogody, lecz mogłem teraz ślęczeć w oknie z brodą podpartą rękoma i śledzić powolne przemiany kształtów na niebieskim jak akwamaryna sklepieniu. Wiadomości przynoszone przez Szymka i Piotra były zwyczajne – w zatoce zupa rybna rozrzedziła się trochę i na piasku nie zalegały cuchnące kupy gnijącej padliny, ale o kąpieli nie było co marzyć. Śmiałek, który zanurzył w wodzie koniec nogi, cofał ją natychmiast z obrzydzeniem. Masowo padały też mewy i pracownicy oczyszczania znosili martwe kadłuby na wielkie stosy, które z daleka wyglądały jak górki śniegu. Wywożono je razem z rybami za miasto i palono na wspólnym wysypisku. Rybacy z Jelitkowa wystąpili do władz o odszkodowania, ale nikt nie potrafił powiedzieć nic pewnego., W Brętowie pojawił się za to ponownie Żółtoskrzydły i jak opowiadali ludzie – przeparadował któregoś razu w naszym zardzewiałym hełmie obok domów, wzbudzając powszechny niepokój. Ale nie złapano go. W każdym razie nie sypiał już w naszej krypcie, więc miał jakąś inną kryjówkę. A w ogóle w dolinie po drugiej stronie nasypu, zaraz za cmentarzem, pojawili się ludzie z tyczkami, mierzyli ziemię i ogradzali teren pod ogródki, działkowe zwojami kolczastego drutu. Tam, gdzie teren był już ogrodzony, przychodzili inni ludzie i z desek, starych sklejek i papy klecili szopy i małe domki i bardzo nie lubili, gdy ktoś obcy kręcił się w pobliżu. Może dlatego, że w tych szopach chowali szpadle, motyki i grabie, a może dlatego, że byli po prostu źli i nieuprzejmi od urodzenia, o czym przekonany był Piotr. W Gdańsku, na Długim Targu puszczono historyczny tramwaj zaprzężony w dwa konie, a bilet na jeden przejazd kosztował okrągłych pięćdziesiąt groszy. Jechali tym tramwajem, ale bez Elki i Weisera, którzy tego dnia znikli gdzieś bez wieści. Pytałem, gdzie mogli pójść – na lotnisko czy do cegielni, ale poza tym, że Elka miała rano ze sobą ten sam instrument, na którym grała Weiserowi do tańca, nic nie mogli powiedzieć. Szymek domyślał się, że Weiser przygotowywał jakiś nowy numer i pewnie niedługo nam go zaprezentuje. Dzisiaj wiem, że Weiser nie przygotowywał żadnego nowego numeru, bo przecież nigdy nie zamierzał zostać artystą areny. Wtedy mogliśmy w to wierzyć i spokojnie podziwiać jego arsenał albo jak Piotr i Szymek tego dnia – jeździć po Długim Targu historycznym tramwajem za okrągłych pięćdziesiąt groszy od jednego kursu. Poza tym ze studni Neptuna nie sikała ani jedna kropla wody, a pan Korotek dostał mandat, bo przez skrzyżowanie, gdzie założyli niedawno pierwsze w mieście światła, przeszedł jak zawsze po swojemu – na skos. Na dodatek zwymyślał milicjantów od smarkaczy i mało co nie zabrali go na komisariat. Czy jeszcze coś? Tak, na sąsiedniej ulicy, która nazywała się Karłowicza instalowano elektryczne lampy, a stare gazowe latarnie miały iść na złom. Bar “Liliput" został zamknięty na całe trzy dni po ostatniej bójce murarzy z żołnierzami, którzy wyskakiwali na jednego z pobliskich koszar bez przepustki. Nowe kino miało nazywać się „Znicz" i obiecywano, że będzie tam panoramiczny ekran, jakiego nie mieli w „Tramwajarzu", obok zajezdni, w pobliżu naszej szkoły.

Weiser ani razu nie odwiedził mnie, kiedy przesiadywałem w domu, gdy zaś przychodziłem na jego wybuchy, słowem nie wracał do dziury w nodze i tego, co się wtedy stało. Czas płynął mi wolno i spokojnie, jak wszystkim w naszej dzielnicy podczas upalnego lata, gdy kurz czerwca, pył lipca i brud sierpnia ani razu nie spłynęły z liści kroplami wciąż upragnionego deszczu Z braku innego zajęcia rysowałem na kartkach zeszytu, co tylko przyszło mi do głowy. Raz był to Żółtoskrzydły stojący na dachu kamienicy na Starym Mieście. Tuż za jego plecami wyrastały smukłe sosny, a nad miastem i głowami zgromadzonych na chodniku ludzi przelatywały samoloty, całymi kluczami jak żurawie. Innym razem kartkę zeszytu wypełnił Weiser przelatujący nad zatoką na czarnej panterze, rybacy padali na kolana, a ich żony chowały głowy ze strachu. Był też pan Korotek toczący przez podwórko ogromną jak beczka flaszkę wódki, z której umykały myszy prosto na pobliski śmietnik. M-skiego narysowałem razem z proboszczem Dudakiem, któremu dorobiłem motyle skrzydła i umieściłem w siatce przyrodnika jako kolejny eksponat. Była też jedna panorama albo lepiej – widok ogólny – znad wzgórz w kierunku lotniska pomykał samolot w kształcie kadzielnicy, my wszyscy byliśmy w środku, a nad miastem, zatoką i cmentarzem zamiast słońca świeciło wielkie, trójkątne oko, wysyłające promienie we wszystkich kierunkach. Matka nie lubiła, kiedy siedziałem zgarbiony nad kartką, bo zamiast kwiatów czy drzew widziała na moich obrazkach same maszkary. Tak przynajmniej je nazywała, przerywając moje zajęcie, bo znów czekały ziemniaki albo makaron.

32
{"b":"87866","o":1}