Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Stałem więc na cementowej podmurówce sklepu Cyrsona i patrząc w ciemnozielone szkło butelki, chciałem odgadnąć, jaka to będzie oranżada – żółta czy czerwona, gdy w kurzu ulicy zobaczyłem chłopaków ciągnących w stronę pruskich koszar. Na czele maszerował Piotr z prawdziwą piłką pod pachą i przypomniałem sobie, że dzisiaj mieliśmy właśnie wypróbować tę piłkę, którą Piotr dostał wczoraj od bogatego wujka. Skórzana piłka to nie byle co, do tej pory graliśmy gumową, która nie wytrzymywała dłużej niż miesiąc, a teraz, dzięki wujowi Piotra, mogliśmy poczuć się jak prawdziwi zawodnicy. Podeszli do mnie i już z daleka słyszałem ich krzyki – czerwona – żółta – czerwona – żółta – mówię ci, że czerwona – a właśnie że nie, bo żółta – i kiedy podważyłem kciukiem drut sprężyny i gdy podskoczył porcelanowy korek z gumową uszczelką, wszyscy wrzasnęli – czerwona, czerwona – i piliśmy czerwoną oranżadę, każdy po małym łyku, jak zawsze, gdy któremuś z nas udało się sprzedać butelki albo została reszta z pieniędzy na zakupy. Oni poszli na boisko, a ja musiałem zanieść matce włoszczyznę i kiedy już pędziłem po schodach w dół, wybiegając z klatki, zobaczyłem Weisera i Elkę idących chodnikiem w stronę Oliwy. Coś tknęło mnie, tak samo jak wtedy, tego dnia, gdy z Szymkiem i francuską lornetką śledziliśmy ich z wiaduktu obok lotniska i chociaż pod ręką nie miałem Szymka ani jego lornetki, postanowiłem iść za nimi. Nasza ulica, tak samo jak dzisiaj, biegła długim łukiem równolegle do oddalonej o jakieś dwieście metrów linii tramwajowej i dopiero koło muru zajezdni skręcała ostro w lewo, obok jednego z zerwanych mostów nie istniejącej linii kolejowej. W myślach podawałem piłkę na lewe skrzydło do Szymka, on pędził jak burza, kiwając obrońców na lewo i prawo, ale z oczu nie spuszczałem Weisera i Elki, którzy znikli na zakręcie za wykruszonym filarem akurat w czasie dośrodkowania i strzału. Przyspieszyłem kroku, żeby zdążyć na ewentualną dobitkę i żeby nie zgubić tych dwojga, ale zamiast dobitki był róg, a Weiser z Elką czekali na mnie właśnie za tym filarem. – Wcale nie musisz nas szpiegować – powiedziała Elka patrząc to na mnie, to znów na Weisera. – Jak chcesz, to chodź z nami, on się zgadza – i znowu przechyliła głowę w jego kierunku. Przystałem na to, choć Szymek w tym czasie rąbał pewnie następnego gola, wyobraziłem sobie jednak Weisera sam na sam z dzikim jaguarem bez prętów klatki albo całą nasza trójką pod lśniącym kadłubem Iła na skraju startowego pasa i dreszcz przeszedł mnie od takich przypuszczeń. Ale Weiser nigdy się nie powtarzał, przynajmniej wtedy, gdy mógł go oglądać któryś z nas. Możliwe, że z Elką było inaczej, nawet na pewno, tylko, że z Elką Weiser był cały czas, a z nami wtedy, kiedy zechciał. A tego dnia zechciał, nie wiem naturalnie, dlaczego, żebym poszedł razem z nim i Elką, chociaż nie było dzikich zwierząt ani huczącego samolotu. Było zwyczajne zwiedzanie różnych miejsc, z początku nawet trochę nudne, bo dla mnie nie wszystko, co wtedy Weiser mówił, a mówił właściwie tylko do Elki, nie wszystko to było do końca zrozumiałe i jasne. Na ulicy Polanki stanął przed jednym z tych starych domów, których mówiło się, że mieszkali tu bogaci Niemcy.

I taka była rozmowa pomiędzy nim a Elką:

– O, widzisz, a tu mieszkał kiedyś Schopenhauer i pod tymi kasztanami chodził jesienią na spacery.

– A kto to był Schopenhauer? – pyta Elka.

– To był wielki niemiecki filozof, bardzo sławny.

– Ojej, to ciekawe, ale czym zajmuje się właściwie filozof, no, co on robi, że jest taki sławny?

– Nie każdy filozof jest sławny tak jak on – odpowiada Weiser.

– Ale co robi taki filozof? – niecierpliwi się Elka. – Sławny czy nie, musi coś robić, tak?

– Filozof wszystko wie o życiu, rozumiesz? I wie, jakie to życie jest, to znaczy dobre czy złe. Wie także, dlaczego gwiazdy nie spadają na Ziemię, a rzeki płyną przed siebie. I jeśli chce, to pisze o tym w książkach, a ludzie mogą to czytać.

– Wszystko? – pyta z niedowierzaniem Elka.

– Wszystko – odpowiada Weiser. – O śmierci też filozof wie bardzo dużo.

– O śmierci?

– No, jak się umiera – kończy Weiser – bo filozof musi o tym myśleć, nawet, kiedy chodzi na spacery pod kasztanami.

I kiedy byliśmy już dalej, obok następnego domu, który wyglądał trochę jak dwór, cofnięty od ulicy ze trzydzieści metrów w stronę lasu i kiedy mijałem prowadzącą do niego lipową aleję obok wywalonej bramy, Elka zapytała jeszcze:

– A ty jesteś filozofem, tak?

– Nie – odpowiedział Weiser – dlaczego miałbym być?

– To skąd wiesz to wszystko – dodała szybko.

– Wiem od dziadka – wyjaśnił równie prędko. – Mój dziadek jest największym na świecie filozofem, ale nie pisze książek.

Tak, zdaje się, skończył tę odpowiedź Weiser, niczego chyba nie ominąłem, niczego, co dzisiaj dla mnie byłoby istotne, ale gdy przypominam sobie tę odpowiedź, to czuję takie same ciarki biegające po plecach jak te, kiedy Ił podnosił czerwoną sukienkę Elki w krzakach żarnowca albo, kiedy Weiser poskromił czarną panterę lub, kiedy w piwnicy nieczynnej cegielni zrobił to, od czego włosy stawały nam na głowie. Nie wiedziałem, czy dziadek Weisera oprócz szycia na maszynie zajmował się jeszcze czymkolwiek, a w szczególności filozofią. Więc jak to było?

W oliwskiej katedrze Weiser pokazał nam gotyckie

sklepienia i wielkie organy, objaśniając, do czego służą aniołom mosiężne trąby, trochę podobne do szabel, bo wykrzywione i długie. A kiedy stanęliśmy na mostku w parku, żeby popatrzeć, jak odbijają się w umykającej spod naszych stóp wodzie wieże katedry, obok starego spichlerza, Elka zapytała go, czy okoń, który pomykał między wodorostami, może coś powiedzieć. Było to głupie pytanie, akurat w stylu Elki, bo niby dlaczego okoń miałby coś mówić, na każdej prawie lekcji przyrody M-ski tłumaczył, że mamy siedzieć cicho jak ryby, a jeśli już nawet, to do kogo ten okoń połyskujący w słońcu miałby mówić – do nas, czy też cło swoich rybich krewnych – tak pomyślałem wówczas, ale Weiser odpowiadał z całą powagą. Opowiadał właściwie, a nie odpowiadał, i znów było o dziadku, największym filozofie, który przed wojną wcale nie zajmował się krawiectwem, tylko jeździł po wsiach jako wędrowny szklarz i gdy zarobił już dużo pieniędzy, to szedł w góry i rozmawiał tam ze wszystkim, co stworzył Bóg – ptakiem, kamieniem, wodą, rybą, obłokiem, drzewem i kwiatem. Tak było według słów Weisera, a ja stałem oparty o sękatą poręcz mostu rozdziawiając, jak się to mówi, gębę, stałem i spoglądałem na niego, to znowu na widniejące za wieżami katedry stoki Pachołka, bo przecież nigdy wcześniej nie byłem w prawdziwych górach i jeśli Weiser mówił, że jego dziadek w tych górach spędzał nieraz pół roku, to dla mnie było tak, jakbym widział pana Weisera pośród bukowych drzew na tej właśnie górze, z uchem przytkniętym do ziemi albo strumienia, bez drucianych okularów i centymetra przewieszonego przez szyję. Tak. Dzisiaj niczego nie jestem pewny, być może, Weiser zmyślił tę historię z dziadkiem od początku do końca, ale nawet, jeśli zełgał w sobie tylko wiadomym celu, to obraz ten, obraz pana Weisera z uchem przytkniętym do ziemi na wzgórzu Pachołek, za katedrą jest jednym z najpiękniejszych, jakie darowało mi życie.

A później dwójką pojechaliśmy do Wrzeszcza i Weiser wysiadł specjalnie po to, żeby pokazać Elce jeszcze jeden dom, tym razem nie filozofa, ale Schichaua, który przed wojną, kiedy ta część miasta nazywała się Langfuhr, był właścicielem stoczni i musiał mieć pewnie strasznie dużo pieniędzy, bo dom był rzeczywiście ogromny, miał kilka wejść i okrągłych wieżyczek, które Elce podobały się najbardziej. – Zupełnie jak w bajce – śmiała się do Weisera, pokazując palcem wieżyczkę z oknem. – Tam chciałabym mieszkać pilnowana przez smoki, a ty byś przyszedł i uwolnił mnie z rąk złego czarnoksiężnika, albo nie, ty byś najlepiej był Merlinem i męczył mnie okropnie, zamieniał w żabę albo ropuchę, albo w pająka, a ja bym strasznie płakała i nikt by mnie nie uwolnił – i Elka paplała swoje trzy po trzy, Weiser nie mówił nic, a ja zastanawiałem się, dlaczego taki Schichau i jemu podobni bogacze budowali takie dziwne domy. Na co im były te niepraktyczne wieżyczki, te zawijasy, esy-floresy, te szpiczaste zakończone dachy, balkoniki i galeryjki i pomyślałem wtedy, że to pewnie z nudów, bo kiedy M-ski na lekcjach przyrody opowiadał nam o wyzysku i walce klasowej, to właśnie tak wyrażał się o bogaczach, że z nudów robili najgorsze rzeczy, strzelali do robotników, zabierali im żony i córki i w ogóle byli zdegenerowani i niemoralni, bo nic nie mieli do roboty. Na szczęście nie musze dzisiaj przypominać, co M-ski uważał za dobre i moralne, ale wtedy wyobraziłem sobie Schichaua, jak siedzi w swoim gabinecie, gruby, tłusty, zlany potem, pali cygaro, a za oknem Jaśkową Doliną, bo tak się ta ulica domów z wieżyczkami niewinnie nazywa, za oknem, więc maszerują nasi ojcowie i śpiewają „Gdy naród do boju wyruszył z orężem", a pan Schichau podnosi palcami grubymi jak serdelki słuchawkę złotego telefonu i wzywa policje, bo on, pan Schichau ma już dosyć wrzasków za oknem swojej willi i czas z tym zrobić porządek. Nasi ojcowie nigdy wprawdzie nie maszerowali przed domem pana Schichaua Jaśkową Doliną i nie śpiewali „Gdy naród do boju", ale w siedemdziesiątym roku szli obok komitetu partii i śpiewali „Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód". A Piotr wyszedł na ulice zobaczyć, co się dzieje i dostał kulą w głowę. Ale to inna historia, całkiem już z Weiserem nie związana.

Spod domu Schichaua wróciliśmy na przystanek tramwajowy i Weiser zawiózł nas do Gdańska. Do dzisiaj zastanawiam się, czy taką marszrutę mieli zaplanowaną, czy też zmienił coś ze względu na moją obecność? A może w ogóle nie było żadnej marszruty, żadnego planu i po prostu Weiser włóczył się tego dnia z Elką tak sobie, żeby jej coś pokazać, dla zabicia czasu? Nie wierzę w to za bardzo, nie mam jednakże sensownej odpowiedzi. Podobnie nie wiem, skąd Weiser czerpał swoje wiadomości, które zwłaszcza wtedy wydawały mi się przerażająco głębokie. Bo kiedy pokazywał nam budynek Poczty Polskiej, to nie mogłem wyjść z podziwu, skąd on to wszystko wie. – O, tutaj stała niemiecka pancerka – pokazywał ręką. – A tutaj atakowali żołnierze miotaczami ognia, a tam dalej stały ckm-y, a stąd, w tym miejscu z dachu zleciał niemiecki żołnierz trafiony przez pocztowca w głowę, a tędy ich wyprowadzali – i mówił to wszystko bardzo swobodnie, jakby tu był na miejscu i widział własnymi oczami pancerkę, miotacze ognia i ckm-y. A kiedy byliśmy na Długim Targu, opowiedział nam, w którym miejscu, stał Parteigenosse Gauleiter Forster, kiedy obwieszczał przyłączenie naszego miasta do Tysiącletniej Rzeszy. Tego przecież nie mógł dowiedzieć się od dziadka ani z żadnego podręcznika historii, bo historycy, nawet najbardziej skrupulatni, nie zajmują się takimi sprawami. I żaden z nich słowem nie wspomina, w jakim miejscu Fryderyk Wielki polując w oliwskich lasach zatrzymał się dla odpoczynku. Już wtedy, siedząc w sekretariacie szkoły, wiedziałem, że Weiser ze szczególnym upodobaniem tropił niemieckie ślady, ale co było tego przyczyną, nie mogłem dociec ani wtedy, ani teraz, gdy przypominam sobie jego zbiór znaczków albo skład broni w nieczynnej cegielni i wybuchy w dolince za strzelnicą. Bo zardzewiały schmeiser, który podarował nam na brętowskim cmentarzu, kiedy Szymek miał rozpoczynać egzekucję i którego nie mogliśmy odżałować po ucieczce wariata w żółtym szlafroku, ten schmeiser to był pożałowania godny odpadek z jego kolekcji, jak okazało się później, kiedy wytropiliśmy Weisera i Elkę w ich kryjówce.

10
{"b":"87866","o":1}