Biora ich z ziemi policejskie slugi
I niosa chowac; martwych, rannych spolem
Jeden mial zebra zlamane, a drugi
Byl wpol harmatnym przejechany kolem;
Wnetrznosci ze krwia wypadly mu z brzucha,
Trzykroc okropnie spod harmaty krzyknal,
Lecz major wola: "Milcz, bo car nas slucha";
Zolnierz tak sluchac majora przywyknal,
Ze zeby zacial; nakryto co zywo
Rannego plaszczem, bo gdy car przypadkiem
Z rana jest takiej naglej smierci swiadkiem
I widzi na czczo skrwawione miesiwo
Dworzanie czuja w nim zmiane humoru,
Zly, opryskliwy powraca do dworu,
Tam go czekaja z sniadaniem nakrylem,
A jesc nie moze miesa z apetytem.
Ostatni ranny wszystkich bardzo zdziwil:
Grozono, bito, prozna grozba, kara,
Jeneralowi nawet sie sprzeciwil,
I jeczal glosno - klal samego cara.
Ludzie niezwyklym przerazeni krzykiem
Zbiegli sie nad tym parad meczennikiem.
Mowia, ze jechal z dowodcy rozkazem,
Wtem kon mu stanal jak gdyby zaklety,
A z tylu wlecial caly szwadron razem;
Zlamano konia, i zolnierz zepchniety
Lezal pod jazda plynaca korytem;
Ale od ludzi litosciwsze konie:
Skakal przez niego szwadron po szwadronie,
Jeden kon tylko trafil wen kopytem
I zlamal ramie; kosc na wpol rozpadla
Przedarla mundur i ostrzem sterczala
Z zielonej sukni, strasznie, trupio biala,
I twarz zolnierza rownie jak kosc zbladla;
Lecz sil nie stracil: wznosil druga reke
To ku niebiosom, to widzow gromady
Zdawal sie wzywac i mimo swa meke
Dawal im glosno, dlugo jakies rady.
Jakie? nikt nie wie, nie mowia przed nikim.
Bojac sie szpiegow sluchacze uciekli
I tyle tylko pytajacym rzekli,
Ze ranny mowil zlym ruskim jezykiem;
Kiedy niekiedy slychac bylo w gwarze:
"Car, cara, caru" - cos mowil o carze.
Chodzily wiesci, ze zolnierz zdeptany
Byl mlodym chlopcem, rekrutem, Litwinem,
Wielkiego rodu, ksiecia, grata synem;
Ze ze szkol gwaltem w rekruty oddany,
I ze dowodzca, nie lubiac Polaka,
Dal mu umyslnie dzikiego rumaka,
Mowiac: "Niech skreci szyje Lach sobaka".
Kto byl, nie wiedza, i po tym zdarzeniu
Nikt nie poslyszal o jego imieniu;
Ach! kiedys tego imienia, o carze,
Beda szukali po twoim sumnieniu.
Diabel je posrod tysiacow ukaze,
Ktores ty w minach podziemnych osadzil,
Wrzucil pod konie, myslac, zes je zgladzil.
Nazajutrz z dala za placem slyszano
Psa gluche wycie - czerni sie cos w sniegu;
Przybiegli ludzie, trupa wygrzebano;
On po paradzie zostal na noclegu.
Trup na pol chlopski, na poly wojskowy,
Z glowa strzyzona, ale z broda dluga,
Mial czapke z futrem i plaszcz mundurowy,
I byl zapewne oficerskim sluga.
Siedzial na wielkim futrze swego pana,
Tu zostawiony, tu rozkazu czekal,
I zmarzl, i sniegu juz mial za kolana.
Tu go pies wierny znalazl i oszczekal.
Zmarznal, a w futro nie okryl sie cieple;
Jedna zrenica sniegiem zasypana,
Lecz drugie oko otwarte, choc skrzeple,
Na plac obrocil: czekal stamtad pana!
Pan kazal siedziec i sluga usiadzie,
Kazal nie ruszac z miejsca, on nie ruszy,
I nie powstanie - az na strasznym sadzie;
I dotad wierny panu, choc bez duszy,
Bo dotad reka trzyma panska szube
Pilnujac, zeby jej nie ukradziono;
Druga chcial reke ogrzac, ukryc w lono,
Lecz juz nie weszly pod plaszcz palce grube.
I pan go dotad nie szukal, nie pytal!
Czy malo dbaly, czy nadto ostrozny
Zgaduja, ze to oficer podrozny;
Ze do stolicy niedawno zawital,
Nie z powinnosci chodzil na parady,
Lecz by pokazac swieze epolety
Moze z przegladow poszedl na obiady,
Moze na niego mrugnely kobiety,
Moze gdzie wstapil do kolegi gracza
I nad kartami - zapomnial brodacza;
Moze sie wyrzekl i futra, i slugi,
By nie rozglosic, ze mial szube z soba;
Ze nie mogl zimna wytrzymac jak drugi,
Gdy je car carska wytrzymal osoba;
Boby mowiono: jezdzi nieformalnie
Na przeglad z szuba! - mysli liberalnie.
O biedny chlopie! heroizm, smierc taka,
Jest psu zasluga, czlowiekowi grzechem.
Jak cie nagrodza? pan powie z usmiechem,
Zes byl do zgonu wierny - jak sobaka.
O biedny chlopie! za coz mi lza plynie
I serce bije, myslac o twym czynie:
Ach, zal mi ciebie, biedny Slowianinie!
Biedny narodzie! zal mi twojej doli,
Jeden znasz tylko heroizm - niewoli.
DZIEN PRZED POWODZIA PETERSBURSKA 1824
OLESZKIEWICZ
Gdy sie najtezszym mrozem niebo zarzy,
Nagle zsinialo, plamami czernieje,
Podobne zmarzlej nieboszczyka twarzy,
Ktora sie w izbie przed piecem rozgrzeje,
Ale nabrawszy ciepla, a nie zycia,
Zamiast oddechu zionie para gnicia.
Wiatr zawial cieply. - Owe slupy dymow,
Ow gmach powietrzny jak miasto olbrzymow,
Niknac pod niebem jak czarow widziadlo,
Runelo w gruzy i na ziemie spadlo:
I dym rzekami po ulicach plynal,
Zmieszany z para ciepla i wilgotna;
Snieg zaczal topniec - i nim wieczor minal,
Oblewal bruki rzeka Stygu blotna.
Sanki uciekly, kocze i landary
Zerwano z plozow; grzmia po bruku kola;
Lecz posrod mroku i dymu, i pary
Oko pojazdow rozroznic nie zdola;
Widac je tylko po latarek blyskach,
Jako plomyki bledne na bagniskach.
Szli owi mlodzi podrozni nad brzegiem
Ogromnej Newy; lubia isc o zmroku,
Bo czynownikow unikna widoku
I w pustym miejscu nie zejda sie z szpiegiem.
Szli obcym z soba gadajac jezykiem;
Czasem piesn jakas obca z cicha nuca,
Czasami stana i oczy obroca,
Czy kto nie slucha? - nie zeszli sie z nikim.
Nucac bladzili nad Newy korytem,
Ktore sie ciagnie jak alpejska sciana,
Az sie wstrzymali, gdzie miedzy granitem
Ku rzece droga spada wyrabana.
Stamtad, na dole, ujrzeli z daleka
Nad brzegiem wody z latarka czlowieka:
Nie szpieg, bo tylko sledzil czegos w wodzie,
Ani przewoznik, ktoz plywa po lodzie?
Nie jest rybakiem, bo nic nie mial w reku
Oprocz latarki i papierow peku.
Podeszli blizej, on nie zwrocil oka,
Wyciagal powroz, ktory w wode zwisal,
Wyciagnal, wezly zliczyl i zapisal;
Zdawal sie mierzyc, jak woda gleboka.
Odblask latarki odbity od lodu
Oblewa jego ksiegi tajemnicze
I pochylone nad swieca oblicze
Zolte jak oblok nad sloncem zachodu:
Oblicze piekne, szlachetne, surowe.
Okiem tak pilnie w swojej ksiedze czytal,
Ze slyszac obcych kroki i rozmowe
Tuz ponad soba, kto sa, nie zapytal,
I tylko z reki lekkiego skinienia
Widac, ze prosi, wymaga milczenia.
Cos tak dziwnego bylo w reki ruchu,
Ze choc podrozni tuz nad nim staneli,
Patrzac i szepcac, i smiejac sie w duchu,
Umilkli wszyscy, przerwac mu nie smieli.
Jeden w twarz spojrzal i poznal, i krzyknal:
"To on!" - i ktoz on? - Polak, jest malarzem,
Lecz go wlasciwiej nazywac guslarzem,
Bo dawno od farb i pedzla odwyknal,
Biblija tylko i kabale bada,
I mowia nawet, ze z duchami gada.
Malarz tymczasem wstal, pisma swe zlozyl
I rzekl, jak gdyby rozmawiajac z soba:
"Kto jutra dozyl, wielkich cudow dozyl;
Bedzie to druga, nie ostatnia proba;
Pan wstrzasnie szczeble asurskiego tronu,
Pan wstrzasnie grunty miasta Babilonu;
Lecz trzecia widziec. Panie! nie daj czasu!"
Rzekl i podroznych zostawil u wody,
A sam z latarka z wolna szedl przez schody
I zniknal wkrotce za parkan terasu.