Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wczoraj o północy w wyniku sprawnej akcji policyjnej, kierowanej przez komisarza kryminalnego Mühlhausa i pełnomocnika burmistrza dra Richarda Pyttlika, oddelegowanego przez burmistrza właśnie do nadzorowania tej sprawy, aresztowano uczestników seansu spirytystycznego, którzy – jak wynika z zapisków – byli członkami tajnego bractwa okultystycznego czczącego starogreckie bóstwa. Wśród aresztowanych znaleźli się wybitni przedstawiciele nauki, jak na przykład znany hetytolog z jednego z najstarszych i najbardziej sławnych niemieckich uniwersytetów. Zostali oni zatrzymani do wyjaśnienia, ale nieoficjalnie wiadomo, że zapiski Rossdeutschera, zawierające bełkotliwe i niejasne rozważania mitologiczne, nie mogą stanowić podstawy do ich oskarżenia.

Podczas owego seansu zdarzył się również nieszczęśliwy wypadek. Ułomna, jeżdżąca na wózku inwalidzkim, córka Rossdeutschera, dwudziestoletnia Louise, wykorzystywana przez ojca jako medium łączące członków bractwa ze światem zmarłych, uległa śmiertelnemu wypadkowi, spadając z wózka. Na widok śmierci swej ukochanej córki Rossdeutscher się zastrzelił.

Zakończyła się straszna sprawa kryminalna, zwana przez policjantów «sprawą czterech marynarzy». Osoby, które z pewnych powodów narażone były na śmierć z ręki wampira i z tegoż powodu zostały odizolowane przez policję, znalazły się na wolności. Miasto oddycha z ulgą. Tylko rodzi się pytanie: co się dzieje ze społeczeństwem, którego wybitny przedstawiciel, znany w świecie naukowym chirurg, oddaje się zabobonom, popychającym go do potwornych zbrodni? Zrozumiałe by było, gdyby oparcia w siłach nadprzyrodzonych szukał jakiś ekscentryczny arystokrata albo znękany przez szalejącą inflację sklepikarz, ale światły przedstawiciel nauki? Sic transit gloria mundi”.

U dołu strony zamieszczono duże zdjęcie młodej kobiety z podpisem „Erika Kiesewalter”, a pod nim tekst: „W nocy z 27 na 28 września zaginęła dwudziestotrzyletnia Erika Kiesewalter, aktorka i fordanserka z restauracji «Eldorado». Włosy naturalne ciemnorude, wzrost średni, szczupła budowa ciała. Znaków szczególnych brak. Ktokolwiek może przekazać istotną informację na temat miejsca pobytu zaginionej, proszony jest o kontakt z Prezydium Policji. Informacja umożliwiająca odnalezienie zaginionej Eriki Kiesewalter zostanie nagrodzona sumą piętnastu tysięcy marek”.

Wrocław, niedziela 28 września 1919 roku, godzina jedenasta rano

Mock wszedł na pierwsze piętro okazałej, wolno stojącej kamienicy koło Parku Południowego i zastukał energicznie do drzwi jedynego mieszkania na piętrze. Otworzył sam pan domu, doktor Cornelius Rühtgard. Ubrany był w bordowy szlafrok z aksamitnymi wyłogami i w brązowe kapcie z wytłaczanej skóry. Zza aksamitnych klap wyłaniał się czarny węzeł krawata.

– Wchodź, wchodź, Ebbo – otworzył szeroko drzwi. – Twój ojciec czuje się o wiele lepiej.

– Jest u ciebie? – zapytał Mock, wieszając melonik na wieszaku.

– Jest u mnie w szpitalu – odparł, odbierając laskę Mocka.

– Siostra powiedziała mi, że jest u ciebie. – Mock kierował się dobrze znanym mu korytarzem w stronę gabinetu doktora, gdzie po chwili obaj się znaleźli.

– No bo jest u mnie. – Rühtgard zajął miejsce za małym stolikiem do kawy i wskazał Mockowi miejsce po przeciwnej stronie. – U mnie w szpitalu.

– Możliwe, że tak powiedziała. – Mock obciął szczypczykami szpic cygara Hacifa, którym poczęstował go Rühtgard. – Chyba tak mówiła… Byłem tak zmęczony i zdruzgotany, że niczego dobrze nie percypowałem.

– Wiem, wszystko czytałem w „Breslauer Neueste Nachrichten”. – Rühtgard wstał. – To już koniec. Nie powinieneś być zdruzgotany. To już koniec. Nikt nie zaśpiewa więcej rzewnej ballady o wrocławskim wampirze. Zrobię ci kawy. Dzisiaj służba ma wolne. Christel też nie ma. Pojechała na wycieczkę zorganizowaną przez stowarzyszenie gimnastyczne „Frisch auf”. – Spojrzał uważnie na przyjaciela. – Powiedz mi, Ebbo, jak zginęła ta ułomna dziewczyna?

– Zabiłem ją. – Mock zapatrzył się w szumiący kasztan za oknem, który szczodrze obdarzał ziemię swymi żółtymi liśćmi. – Niechcący. – Szumiał wiatr, fruwały żółte liście, nad morzem pewnie sztorm i wyje wicher, myślał. – Uderzyłem ją, kiedy mnie zaatakowała. Odgryzła sobie język i udusiła się własną krwią. Czy jest to możliwe, Corni?

– Oczywiście. – Rühtgard zapomniał o kawie, otworzył kredens i wyjął z niego karafkę Edelbranntwein i dwa małe kieliszki. – To będzie w twoim stanie lepsze niż kawa i ciastko – nalał wprawnym ruchem. – Oczywiście, że jest to możliwe. Utopiła się we własnej krwi. Gdyby człowiekowi otworzyć usta i wlać tam naraz szklankę wody, zachłyśnie się i może się utopić w tej ilości. A krwi po odgryzieniu języka z pewnością jest więcej niż jedna szklanka.

– Zabiłem ją. – Mock poczuł pieczenie pod powiekami.

– I zabiłem jeszcze jedną kobietę, choć nie bezpośrednio. – Przesunął palcem po powiekach i poczuł pod nimi piasek niewyspania. – Kobietę, którą pokochałem… Była dziwką i fordanserką… Byłem z nią trzy tygodnie w Darłówku…

– To ta Kiesewalter? – zapytał Rühtgard, sięgając po gazetę.

Jego twarz wyrażała straszne napięcie. Mock odniósł wrażenie, że patrzy na niego skamieniała maska bólu. Pochylił się ku Mockowi i chwycił go za bicepsy. Palce miał tak mocne jak wtedy, gdy podnosił połamanego Mocka z królewieckiej ulicy.

– Co się stało, Corni? – Mock odstawił niewypity kieliszek.

– Bracie – wykrztusił Rühtgard. – Jak mi ciebie żal… Przecież ta dziewczyna – zerwał się z fotela i trzasnął dłonią w fotografię zamieszczoną na pierwszej stronie „Breslauer Neueste Nachrichten” – to twoje marzenie, to dziewczyna z twoich snów, to twoja nieistniejąca pielęgniarka z Królewca…

Mock wstał i przetarł wierzchem dłoni mokre czoło. Gabinet doktora Rühtgarda wydłużył się i zmniejszył. Okno stawało się dalekim, jasnym punktem. Obrazy na ścianach wykrzywiały się romboidalnie, głowa Rühtgarda zapadała się w ramiona. Mock wstał i zataczając się, wpadł do łazienki, sąsiadującej z gabinetem, potknął się i runął na podłogę, uderzając czołem o porcelanowy brzeg muszli klozetowej. Uderzenie było tak silne, że łzy napłynęły mu do oczu. Zamknął je. Czuł, jak pulsuje mu na czole ciepły guz. Otworzył oczy i czekał, aż rozpłynie się zasłona z łez. Proporcje wróciły. W drzwiach stał Rühtgard, a jego głowa była normalnych rozmiarów. Mock ukląkł i wyjął mauzera z marynarki. Sprawdził, czy jest nabity, i wycedził przez zęby:

– Albo zabiję siebie, albo tego skurwysyna, który miał jej pilnować…

– Poczekaj chwilę. – Rühtgard chwycił jego przeguby w swe żelazne palce. – Nikogo nie zabijaj. Siadaj tam na kanapie i wszystko mi spokojnie opowiedz… Znajdziemy jakieś wyjście, zobaczysz… Przecież ta dziewczyna tylko zaginęła, może jeszcze żyje…

Zaciągnął Mocka siłą na sofę stojącą w gabinecie. Obity aksamitem mebel był zbyt krótki, by Mock mógł na nim swobodnie spoczywać. Rühtgard ułożył zatem głowę przyjaciela na wysokiej poduszce, a jego nogi wsparł na przeciwległym oparciu. Zdjął mu buty i przyłożył do guza zimny nóż, który zwykle służył do rozcinania listów.

– Niczego ci nie powiem. – Zabiegi pielęgnacyjne Rühtgarda sprawiły Mockowi wyraźną ulgę. – Nie mogę o tym mówić, Corni… Nie mogę…

– Człowieku, nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo pomaga rozmowa z osobą, która z tobą współczuje… – doktor był bardzo poważny. Jego szpakowata, równo przystrzyżona broda jeżyła się przyjaźnie, a binokle rzucały mądre błyski. – Posłuchaj mnie, znam dobrą terapię, która skutkuje wtedy, gdy pacjent jest zablokowany, gdy nie chce albo nie może do końca zaufać psychologowi…

– Ty nie jesteś psychologiem, Rühtgard. – Mock poczuł przypływ senności. – A ja nie jestem twoim pacjentem… Jak dotąd nie złapałem syfa…

– Ale jesteś moim przyjacielem. – Teraz Rühtgard był wyraźnie zablokowany i minęło kilkanaście sekund, zanim wyrzucił z siebie: – Jedynym zresztą, jakiego miałem i mam…

54
{"b":"269457","o":1}