Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Czyli jeszcze w przestrzeni stwierdziliście występowanie życia na tej planecie? Wygodne.

— Więcej, odkryliśmy działalność istot rozumnych.

— W jaki sposób?

— Promieniowanie tego globu jest świadomie modulowane.

— Całego globu?

— Tak.

— Niemożliwe1

— Raczej nieprawdopodobne. Co nie zmienia faktu, że cywilizacja tej planety stworzyła jedyną w swoim rodzaju stację sygnalizacyjną, wprzęgając w mechanizm modulujący promieniowanie biosferę całego globu, żywą materię wszystkich mikroorganizmów, roślin i zwierząt. Nie istnieje bardziej uniwersalny sposób przesłania informacji o swoim istnieniu niż włączenie systemów znaków, poddających się matematycznej analizie, w puls promieniowania, które już samo w sobie jest emisją życia.

— Więc oni — Rudier spojrzał w stronę miasta — od wielu, może od tysięcy lat usiłują nawiązać łączność z istotami rozumnymi z innych światów? Dlaczego więc ja, będący tak blisko, przez osiem lat nie mogłem dobić się kontaktu, bodaj śladu zainteresowania z ich strony?

— Nawet nie widziałeś ich nigdy? Nie wiesz, gdzie mogą być?

— W tym rzecz, że nie mogę ich znaleźć, wbrew podświadomemu przekonaniu, iż nie mogli odejść stąd, ot tak sobie, zostawiając wszystko. Wiem na pewno, że jeszcze jakieś sto, dwieście lat temu ulice tych miast tętniły życiem. Oni byli tu i nagle gdzieś zniknęli. Ale nie w przestrzeni, tego jestem pewien. Oni nigdy nie wyszli poza atmosferę planety. Nie znalazłem nigdzie znaków świadczących o ich wyobrażeniu tego, co jest poza nieprzenikliwym płaszczem atmosfery, jakby wszechświat nie istniał dla nich. Kierunek rozwoju tej cywilizacji jest jakiś dziwny, fascynujący, a zarazem obcy człowiekowi. Nie zdołałem zrozumieć symboliki ich nauki i kultury, gdybym choć potrafił przeniknąć we wnętrza budowli ich miast…

— Dlaczego nie mają wejść?

— Nie wiem. Może, kiedy orni zniknęli, wszystkie otwory zabliźnił ten przeklęty żywy kamień?

— Dziwny świat.

— Zobaczycie jeszcze, jak bardzo dziwny — powiedział Rudier. — Nie ma tu wiatrów, gdyż nie ma nocy, pór dnia, wahań temperatury. Przecież planeta krąży wokół czerwonego karła, nie dającego światła ni ciepła. Szkarłatna luminescencja sączy się nieprzerwanie z niskiego pułapu obłoków, które przesłaniają niebo szczelną powłoką, a ciepło wydziela tu sama ziemia. Lecz z chmur nie pada deszcz, nigdzie nie płyną rzeki. Rośliny wyrastają tu z nagiego kamienia, jak gdyby były jego częścią, a zwierzęcą padlinę czarna skała wchłania prędzej, nim tlen powietrza dokona jej rozkładu. Gdybym mógł zajrzeć w głąb ziemi, przeniknąć ściany… Po co zbudowali miasta bez bram…

— Spróbujemy razem, Rudier.

— Może wam się poszczęści. Ale musicie się spieszyć. Ten kamień… on się rozpada, kruszeje z każdym rokiem, z każdym dniem.

W zupełnej ciszy lekki szmer jakby nieśmiałego tchnienia wiatru poruszył powietrze i znów wrócił spokój.

— To dziwne, Rudier. Ten głos, odebrany przez nas z odległości kilku parseków…

— Co z nimi?

— Widzisz, ten modulowany przez rozumne istoty sygnał biosfery całego globu też osłabł wyraźnie. Prowadziliśmy obserwacje i stwierdziliśmy, że wygasa od kilku lat.

— Co?

Rudier z lękiem obejrzał się na spiętrzony za jego plecami głuchy i posępny masyw muru.

— Więc to… koniec — powiedział. — Kiedy będziecie tutaj?

— Już jesteśmy.

Odwrócił się gwałtownie i postąpił krok do przodu. W niemym geście wyciągnął dłoń. Pośród pasm mlecznego różu, który rozścielało nieruchome morze traw, stały trzy wysokie postacie, jakby nagie w opinającym ciała lśnieniu żywego srebra. Chciał dojrzeć twarze tych ludzi, lecz z niecierpliwego wzruszenia zaszkliły mu się oczy i w szkarłatnym zarzewiu nieba nie mógł rozróżnić ich rysów.

Gwiazdy znowu odnalazły swoje miejsca, rozpięły w przestrzeni zawój Mlecznej Drogi. Sięgając ich chciwym spojrzeniem, czuł się jakby bliżej domu pod błękitnym niebem, bliżej tego miejsca, które gwiazdy usiłowały zgubić w swym mrowiu. A przecież nie zmalał szmat wiodącej tam drogi, wobec dziesiątków świetlnych lat nic nie znaczył ten pierwszy krok spod okapu szkarłatnych obłoków, które teraz snuły się w dole, wyginając nalany purpurą owal globu.

— Słyszysz nas, Budier? To głos stamtąd.

— Słyszę. Czekałem cały czas.

Leży nieruchomo na dnie gigantycznej czaszy, po brzegi wypełnionej perspektywą kosmicznej przestrzeni.

— Szczęście, że nie ma tu wiatrów… kruszeje wszystko.

— Co z wami?

— Przenikamy w ich świat. To ostatnia szansa kontaktu.

— Idziecie wszyscy trzej?

— Tylko Orst i Paldan. Wystarczy dwóch.

Rudier obraca się w ognisku kryształowej sfery, każdym ruchem, każdą myślą przemieszczając wypustki srebrzystej przędzy, która napiętymi strunami nanizuje elementy przestrzennej konstrukcji. Nie czuje własnego ciała, jest w jednej chwili wszędzie, jak wypreparowany z czaszki mózg włóknami neurytów sięga najdalszych zakamarków kosmicznego statku, w obwodach niewidzialnych maszyn znajduje nieomylność matematycznych abstrakcji, ulegając jednocześnie ludzkim niepewnościom. Mógłby nie pytać o nic. Układ zawiera jedną świadomość, lecz to coś, co ma na imię Rudier, broni się jeszcze, usiłuje zachować odrębność w kręgu mechanizmów przeistoczonych w zmysły, zachować miraż świata, którego już nie ma, i lęk przed rzeczywistością obnażoną w świadomości Układu.

Próbuje zmienić tok myśli. Rozpinając coraz to nowe spirale anten, w paraboloidy czujników zagarnia szept gwiazd. Elektronowe źrenice błądzą wzdłuż galaktycznego równika, daremnie poszukują drugiego źródła głosu podobnego do wołania, jakie przywiodło tutaj ten statek. Przybył, lecz zbyt późno, aby powstrzymać zmierzch szkarłatnej planety, więc odleci równie niespodzianie. Zniknie po przedłużeniu trajektorii określonej przez miejsce obecnego postoju i przez to drugie — nie będące nawet mityczną Ziemią, lecz Strefą Układu.

— Nic, Rudier?

— Nic Szukam dalej.

Ci trzej, którzy są w dole, niedługo wrócą i odlecą wraz ze statkiem — przed siebie: oni nie cofają się nigdy. W hierarchii społecznej ich cywilizacji są oddziałem dalekosiężnego zwiadu, torującym drogę kolejnej fali kolonizacji przestrzeni. Tego wymaga dynamika kosmicznej ekspansji. W mechanizmie Układu obowiązuje odśrodkowa interferencja działań z jednym czynnikiem zabezpieczającym zwrotne sprzężenie, jakim jest dwustronny obieg informacji. Dla nich nie ma odwrotu — są forpocztą zwiadu. Potem przychodzą inni, lecz kosmiczny zwiad jest już krok dalej, krok mierzony dziesiątkami lat mozolnego biegu światła. I nic, że ślepy traf postawi na ich drodze kogoś takiego jak on, Rudier. Oddadzą mu komórkę swego statku, autonomiczną cząstkę, samą w sobie będącą całym statkiem: niech łamiąc prawa czasoprzestrzeni, prześcigając światło, zaniesie go w miejsce, skąd kiedyś wyszedł on sam i ich ojcowie.

Rudier czeka, kołując w przestrzeni. Rozpostarty na dziesiątki kilometrów każdym atomem ciała — statku wchłania promieniowanie gwiazd, przeczesuje ostatnią piędź nieba w nadziei przechwycenia promieniowania niosącego choć jeden, jedyny „kwant życia”. To wszystko, co może dla nich zrobić — odszukać następny cel ich nieskończonej wędrówki. Lecz niebo milczy. W wołaniu cefeid, pulsarów, w zapadniach czarnych gwiazd zaginął szept znamionujący życie. Przecież i oni szukali przez wiele lat, nim znaleźli jedno wysychające źródło. Dlaczego jemu miałoby sprzyjać szczęście?

Przepływający dołem ocean szkarłatu jakby poszarzał.

— Orst i Paldan poddali się transformacji. — Poznaje głos Nezera, tego, który został. — Jeśli chcesz: patrz.

Rudier boi się, lecz pragnienie ostatecznego zrozumienia świata, który zabrał mu tyle lat życia, przezwyciężyło lęk i wyobcowany ze zmysłów wzrok zapada się w dół, na wskroś przenikając grząski obwał chmur, i znowu sięga powierzchni planety przez źrenice człowieka, który stoi przed kamienną ścianą.

81
{"b":"247845","o":1}