Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Trzeba coś wymyślić. Skacząc nie dosięgnie platformy. Machinalnie, półleżąc na plecach masował prawą ręką rozbity łokieć i nagle wzrok jego padł na rzemienny pas przechodzący przez oba ramiona i przez pachwinę.

To szelki typowego spadochronu, w które wyposażony jest każdy skafander pilota. Począł gorączkowo rozpinać je. Nie było to wcale łatwe. Musiał najpierw rozluźnić kamizelkę ratunkową, odpiąć klamry i wykonując przeróżne ewolucje, przeciągnąć rzemienie. Napił się przy okazji kilka łyków słonogorzkiej wody, ale miał w ręce skórzany, zakończony dużą klamrą pas długości około dwu metrów. Podpłynął do boi. Kołysała się łagodnie na fali tuż przy nim. Platforma, otoczona barierką, wydawała się tak blisko. Ustawił klamrę pasa prostopadle i wyczekawszy na moment, kiedy boja w rozkołysie pochyliła się w jego stronę, rzucił. Z metalicznym trzaskiem klamra zniknęła za krawędzią platformy i kiedy ją pociągnął, z pluskiem opadła z powrotem. Rzucił raz jeszcze. Nic z tego. Po prostu na końcu pasa nie było haka, a sama klamra nie miała o co zaczepić się na tyle, by utrzymać ciężar jego ciała. Rzucał raz po raz, opływając dziesiątki razy boję. Na próżno. Spojrzał na zegarek. Była szesnasta trzydzieści. Więc już prawie od pięciu godzin usiłuje bezskutecznie dostać się na tę przeklętą beczkę. Poczuł głód. Sięgnął więc do hermetycznie zamkniętej kieszeni, umieszczonej od wewnętrznej strony, i palce jego natknęły się na niewielki hak spinający szleje kamizelki. Gorączkowo zaczął odrywać hak od tkaniny, głośno przeklinając solidne wykonanie kamizelki. Wreszcie trzymał w ręku upragniony kawałek zakrzywionego żelaza. Uwiązanie go do rzemienia było dziełem jednej chwili. Zapomniał o głodzie. Znów zaczął rzucać i wreszcie za którymś razem celnie rzucony hak zaczepił o reling. Szarpnięciem spróbował, czy hak wytrzyma, i zaczął powoli wspinać się do góry. Był młodym wysportowanym człowiekiem, ale gdy przewalił się przez barierkę, legł bez sił na wąskiej platformie. Nie wiedział, jak długo leżał tuląc policzek do chłodnego metalu. Był szczęśliwy, że udało mu się wejść na boję, choć ten fakt nie zmieniał w sposób zasadniczy jego bądź co bądź beznadziejnego położenia. Ocean uspokajał się powoli i coraz mniej kołysało. Wyciągnął rękę i wstał opierając się plecami o ścianę beczki. Poczuł na twarzy lekki, orzeźwiający wiatr i to przywróciło mu pełną świadomość. Bacznie przyjrzał się swemu schronieniu i postukał palcem w mokrą ścianę. Zastanowił się chwilkę i postukał ponownie. To, co początkowo wziął za metal, nie było wcale metalem. Na gładkiej powierzchni, schnącej teraz szybko, nie było śladu farby ochronnej, jaką zwykłe powleka się boje, nie było też ani śladu rdzy. Jak gdyby dziwną boję dopiero co ustawiono. Sprawiała wrażenie fabrycznie nowej i nie metalowej, ale odlanej czy też wytłoczonej z jakiegoś nie znanego mu tworzywa sztucznego. I jeszcze jedno. Fale oceanu nie docierały do wysokości platformy, a jednak górna część boi była wilgotna i dopiero teraz w podmuchach wiatru wysychała. Na stronie zawietrznej, co sprawdził obchodząc wąską galeryjką, była jeszcze zupełnie mokra, jakby niedawno wynurzyła się z głębin. Spojrzał baczniej i teraz dopiero spostrzegł na wysokości mniej więcej pasa szereg wypukłości, jakby małych, wielkości grochu, nitów o bardzo spłaszczonych główkach. Były dokładnie wpasowane, może stanowiły całość z gładką ścianą. Co czwarty lśnił lekko, jakby powleczony cieniutką warstewką szkła. Przykucnął przyglądając się bacznie jednemu z nich i opierając jednocześnie ręce na dwu sąsiednich, po obu stronach. Cichy zgrzyt sprawił, że wyprostował się raptownie i cofnął. Tuż przed nim gładka, bez najmniejszej rysy ścianka boi jakby rozpękła się, odsłaniając wąskie i niewysokie wejście do wnętrza. Stał bez ruchu niezdecydowany. Minuta, może dwie, i powoli oba boki wejścia przysunęły się do siebie, i znów miał przed sobą tylko ścianę bez najmniejszej rysy.

Przykucnął przed błyszczącym punktem. Nic. Oparł obie ręce o punkty sąsiednie i znów ściana rozsunęła się, ukazując wejście. Ostrożnie przytrzymał rękoma obie krawędzie i wetknął głowę do środka. Wewnątrz boja była zupełnie pusta. Czysta, o zielonkawym odcieniu podłoga i taki sam jak na zewnątrz rząd wypukłych nitów z co czwartym błyszczącym. Nie miał wyboru. Schyliwszy głowę, bokiem przecisnął się do wnętrza. Ledwie dał krok do przodu, gdy wejście za nim zamknęło się i u góry rozbłysło łagodne światło, zalewając wnętrze ciepłym blaskiem pogodnego dnia. Nie dostrzegł źródła światła. Po prostu padało z góry, jakby znikąd. W pewnym momencie poczuł dziwną lekkość i natychmiast zorientował się, co to oznacza. Był przecież pilotem. To było uczucie spadania… Boja tonęła. Tonęła z szybkością szybkobieżnej windy. Znieruchomiał z przestrachu. Pozornie nic się nie zmieniło. Wciąż świeciło łagodne światło, ale całym sobą czuł coraz szybsze opadanie. Trwało to długą chwilę. Nagle uczucie opadania znikło i ściana naprzeciw niego rozsunęła się, ukazując jasno oświetlony obszerny tunel. Tym razem nie wahał się. Nie miał nic do stracenia. Pewnym krokiem Wszedł do tunelu i wyprostował się, bacznie lustrując otoczenie. Za nim, z cichym, ledwie słyszalnym mlaśnięciem zamknęła się szara, nieprzeźroczysta ściana. Korytarz był krótki, miał trzy, cztery metry i kończył się kolorową mgłą, w której kłębiły się złote błyski jak gdyby bezgłośnych wyładowań elektrycznych. Podszedł ostrożnie bliżej. Długą chwilę przypatrywał się bacznie, wreszcie powoli dotknął ręką kłębiącej się mgły. Dłoń nie napotkała żadnego oporu. Wsunął rękę głębiej. Weszła jak w dym, niknąc z oczu. Zdecydowanie dał krok do przodu. Przez krótką chwilę uczuł lekki zawrót głowy, coś jakby ciepły powiew, i wszystko wróciło do normy. Stał w ogromnej sali zalanej jasnym blaskiem płynącym znikąd. Pośrodku wklęsłej jak miska podłogi wznosiło się niewysokie podium, na którym jaśniały srebrnym blaskiem jakieś łagodnie zaokrąglone kształty ni to bań, ni to wypukłych, obrosłych ciemnymi guzami oparć foteli. Jeżeli były to fotele, to chyba tylko dla Pigmejów. Z trudem zmieściłby się w którymkolwiek z nich, mimo że nie zaliczał się do ludzi rosłych. Wręcz przeciwnie. Jego niski wzrost był nieustającym tematem żartów i docinków kolegów z Bazy. Wolno, rozglądając się dookoła, z zapartym tchem zbliżał się do środka. Był już może dwa, trzy metry od podium, gdy stanął jak wryty. Przy bocznej ścianie bani czy też fotelika coś się poruszyło. Poczuł krople potu na czole, a ręka instynktownie odszukała w wewnętrznej kieszeni bluzy znajomy kształt służbowego pistoletu. Dotknięcie zimnej stali przywróciło mu przytomność i dodało odwagi. Nie myślał o niczym. Nie analizował. Był tylko tym wszystkim wstrząśnięty i oszołomiony. Nie dobywając broni, lecz nie wyjmując ręki z kieszeni, zrobił dwa kroki do przodu. Znów ten ruch koło fotela. Teraz zobaczył. Tuż koło jednej z bań stał na kilku jakby pajęczych nóżkach okrągły jak piłka przedmiot, z którego wysuwało się właśnie w jego kierunku kilkanaście pręcików. Jeszcze jeden krok do przodu i przypominająca jeża piłka uniosła sią w górą na swych pajęczych niby — nogach. Jednocześnie dał się słyszeć ostry syk. Wyrwał pistolet z kieszeni i wtedy jakby huragan zakłębiło się wokół niego. Jakaś potworna siła zgniotła mu barki. Pistolet wypadł ze zdrętwiałej nagle ręki, a on pchnięty mocnym, choć łagodnym podmuchem poleciał ogromnym łukiem aż pod ścianą sali. Upadł plecami do podłogi, w ostatnim ułamku sekundy jakby wyhamowany i delikatnie ułożony. Zerwał się natychmiast. Zaczynał się teraz bać, a jednocześnie narastała w nim jakaś głucha determinacja. Jego pistolet, odbijający wyraźnie czernią oksydowanej stali od jasnego tła podłogi, leżał tam, gdzie wytrąciła mu go z ręki nieznana silą. Szybkim i zdecydowanym krokiem podszedł i schylił się po broń. Aż krzyknął ze zdumienia i bólu. Palce zamiast chłodnej rękojeści napotkały na wysokości jakichś dwudziestu centymetrów od pistoletu twardą, choć absolutnie niewidzialną przeszkodę. Przejechał szybko dłonią po niewidzialnym przedmiocie i wyprostował się zdumiony niezmiernie. Jego służbowy pistolet spoczywał jakby wtopiony w bryłę lodu czy szkła. Był więc pozbawiony jedynej broni, ale miast zaniepokoić się tym, poczuł przypływ zupełnie nieuzasadnionego optymizmu. Owszem. Coś czy ktoś pozbawił go broni, ale jednocześnie nie zrobił mu nic złego. A przecież równie dobrze nie tylko pistolet, ale i on sam mógł w tej chwili spoczywać wtopiony w odpowiedniej wielkości sześcian szkła. Nie. Stanowczo nic mu tu nie groziło. Przynajmniej do chwili, kiedy sam specjalnie lub nieświadomie zagrozi uszkodzeniem jakiegoś istotnego mechanizmu. Nie tak dawno się o tym przekonał. Gdy tylko dobył pistoletu, natychmiast zadziałały jakieś siły. Najgorsze jednak było to, że on, pilot pierwszej klasy, nie mógł się w tym wszystkim połapać. Ostatni rok spędził w Bazie Doświadczalnej, gdzie dla potrzeb lotnictwa wypróbowywano najnowocześniejsze urządzenia, jakie wytworzył intelekt ludzki. To jednak, co napotkał, było obce. Nie tylko zresztą obce. Stopniem niezawodności i automatyzacji przewyższało wszystko, z czym zetknął się kiedykolwiek, i to było właśnie najbardziej niezrozumiałe. Nawet gdyby miejsce, do którego przypadkiem się dostał, było bazą jakiegoś obcego mocarstwa, to i tak coś tu nie grało. Po pierwsze sam był przedstawicielem jednego z przodujących w technice i wynalazczości mocarstw, a po drugie nawet inni nie byli w stanie wynaleźć, a tym bardziej wyprodukować czegoś, o czym bodaj słuchy nie dotarłyby do nich. Nie! Tu wszystko było obce i niezrozumiałe. Spokojnie już teraz zaczął rozglądać się wokół. Podłoga od środkowego podium łagodnym łukiem podchodziła do góry, kończąc się raptownym uskokiem pionowych ścian. Naprzeciw niego, po drugiej stronie, jaśniał duży prostokąt, jakby podświetlony od spodu. Sprawiało to wrażenie okna w podłodze, okna wychodzącego na jasno oświetloną przestrzeń. Powoli okrążył podium, obserwując tego niby — jeża na pajęczych nogach. Znowu drgnął, lekko uniósł się ku górze i skierował grzbietowe pręciki w jego stronę. I znów cichy syk wydobywający się nie wiadomo skąd. Tym razem nie zareagował na tę (nie wiedział, czy wrogą, czy przyjacielską) demonstrację. Minął podium i skierował się ku jasnej plamie w podłodze. Niestety to nie było okno. Plama w kształcie prostokąta była nieprzeźroczysta, choć bił od niej lekki, przyjemny seledynowy blask. Końcem buta dotknął opalizującej powierzchni. Była twarda i gładka jak reszta podłogi. Bezceremonialnie wszedł na jasną plamę i tupnął nogą. W tej samej chwili bez jakichkolwiek oznak cały prostokąt wraz z nim ruszył w dół. Gładko, bez najmniejszych wstrząsów, błyskawicznie jak upadek. Mignęła mu przed twarzą ciemna krecha podłogi i nie zdążył nawet krzyknąć, gdy płyta zatrzymała się. Miękko, bez śladu szarpnięcia, jakby nie podlegała prawu grawitacji. Nad głową, na wysokości trzech metrów, miał jednolitą matową płytę sufitu. Absolutnie żadnego śladu, że właśnie stamtąd przed sekundami spłynął. Stał w sali jeszcze obszerniejszej niż poprzednia, lecz w odróżnieniu od tamtej bardzo słabo oświetlonej i pełnej jakichś nie dających się zidentyfikować w półmroku przedmiotów. Za ciemno tu. Ledwie myśl ta przemknęła mu przez głowę, salę zalało jasne, słoneczne światło. Nie szukał jego źródła. Zaczynał się przyzwyczajać do tego, że w tych dziwnych, podwodnych pomieszczeniach (bo nie miał wątpliwości, że znajduje się głęboko pod powierzchnią oceanu) światło istniało, choć nie wiadomo było, skąd się bierze. Zdziwiła go tylko szybka realizacja jego pragnień, nie wyrażonych zresztą głosem. Przyszedł mu na myśl dziwny eksperyment. Tak dziwny i nieprawdopodobny, że aż roześmiał się w głos. Spróbujemy! „Za jasno” — pomyślał. I w tej sekundzie światło ściemniało dostrzegalnie, choć nie zgasło. Tego już było trochę za wiele jak na niego. Cóż u diabła? Pilot — kosmonauta czy Alicja w Krainie Czarów? Wszystko to zaczęło niepokojąco wyglądać na halucynacje.

62
{"b":"247845","o":1}