Zbocze przeszło niebawem w szeroki, płaski taras skalny. Gdziekolwiek warstewka gleby nie uległa rozmyciu i rozwianiu, płożyły się rośliny o zdrewniałych łodygach grubych jak ręka, długości kilkudziesięciu metrów. Tu i ówdzie oplatały pojedyncze kamienie, skrywając je pod anemicznym błękitem szablastych liści. Gdzie indziej wiły się nagie, podobne do czarnych uśpionych węży.
Allan potknął się o taką naziemną lianę i upadł na oba kolana.
Rysunek 10. Przykład zmiany wielkości tarczy Proximy widzianej z powierzchni Temy (średnica pozorna: w periastronie — 26°, w apastronie — 4°)
— Smok, wracaj! — zawołał, kiedy pies zaczął biec naprzód z głośnym szczekaniem.
Obaj biolodzy zauważyli teraz spore zwierzę, które przed nimi zerwało się w górę.
— Co za pech! — wykrzyknął Allan. — Gdybyśmy podeszli dziesięć metrów bliżej, toby znalazło się w zasięgu paralizatora.
— Dopiero wtedy byłby prawdziwy pech — odparł Renę. — Leżałoby nieruchomo w odrętwieniu, szare jak skała, a my przeszlibyśmy ślepi o krok od niego.
— Zrobiłeś chociaż kilka zdjęć? — zagadnął po chwili.
— Owszem. Ale wolałbym złowić samo zwierzę. O, chyba usiadło tam. Renę uważnie patrzył przez lornetkę.
— Może to kamień? Ale spróbujmy podejść piechotą.
— Istotnie — potwierdził skwapliwie Allan. — Aparatów plecowych możemy tu używać tylko w ostateczności. Nie wolno mącić spokoju mieszkańcom tych ostępów.
Zoolog nie oponował. Mimo zmęczenia chciał unikać hałasu, jeszcze licząc na spotkanie z Temidami. Ruszyli wolno naprzód.
Roślinność stawała się rzadsza, w zagłębieniach nagich skal coraz częściej zalegały kałuże, miejscami nawet niewielkie bajorka.
— Niedawno spadł tu obfity deszcz — zauważył Renę.
Allan zastanowił się, ^
— Ale przecież idziemy zgodnie z kierunkiem ruchu chmur. Więc czemu o sto metrów za nami jest sucho?
Niby głos w dyskusji, krople zaszemrały po kamieniach. Obaj poczuli na twarzach zimny prysznic, który ustał za chwilę.
Zjawisko powtarzało się. Deszcz padał krótkimi falami, nie odpowiadającymi następstwu przelatywania obłoków. Nawet przy rozpogodzonym niebie krótkie ulewy bądź spryskiwały uczonych, bądź szumiały po pobliskich skałach.
U podnóża właściwego szczytu coraz częściej, w strugach deszczu pojawiały się śniegowe płatki. Raz nawet biała kurzawa na chwilę przesłoniła widoczność.
Przez lornetkę stwierdzili, że porywy wichru zdmuchują z najwyższego skalnego grzebienia kłęby białego puchu. Gdy wiatr przeganiał je na nizinę, topniały w dolnych, cieplejszych warstwach atmosfery.
Renę i Allan doszli do podnóża dość stromo wznoszących się skał. Z występu ponad nimi zerwały się ukośnie dwa zwierzaki o błoniastych skrzydłach. Chwilami niknęły w tumanach śniegu, to znów, mimo rosnącej odległości, rysowały się wyraziście na białym tle. Jeden z nich zniknął w dole tuż przed szczytem. Drugi, zapewne przerażony szczekaniem psa, wzbił się w górę, aż przewrócony na grzbiet przez wichurę, bezwolnie koziołkował wysoko pod chmurami.
— Czy decydujemy się na wspinaczkę? — zapytał Allan po chwili. — Koniecznie chciałbym zdobyć tego skrzydłaka, który przycupnął na skale. Dla Zoe — dodał jakby zawstydzony.
Renę uśmiechnął się.
— Idź. Spotkamy się przy stole biesiadnym z Temidami. Botanik szeroko otworzył oczy.
— No, na uczcie przymierza. Jeszcze nie pojmujesz?
— Przestań wreszcie żartować — obruszył się Allan.
Zoolog wskazał ręką kłąb dymu wydzielającego się zza skały w dolinie.
— Oto masz Temidów. Zasłonięci od wiatru, konsumują tego błoniastego lotnika, na którego polujesz z takim trudem. A mówiąc poważnie, trzeba zbadać naturę tego zjawiska.
Allan spojrzał Renemu w oczy.
— Któż by rozpalił ogień, jeśli nie ONI? Nie możesz iść sam. Mało ci tamtej przygody?
Zoolog klepnął go przyjaźnie po ramieniu.
— Porządny z ciebie chłopak. Warto jednak, abyśmy chwilowo się rozstali.
— Przecież mogę zrezygnować z mojego zwierzaka!
— Naszym celem jest zgromadzenie jak największego plonu odkryć — odparł Renę. — Nadto oddasz mi przysługę zabierając Smoka, który może wypłoszyć nawet najrozumniejszych gospodarzy planety.
WĘDRUJĄCE GŁOWY
Dopiero teraz, podczas wspinaczki po litej czarnej skale, zoolog przyjrzał się uważniej białym kłębom, które porywał wiatr. Ta jasna, chwilami półprzeźroczysta mgiełka wzbijająca się stale z tego samego miejsca, mogła nie być dymem.
Raczej przypomina parę — pomyślał Renę. — Trudno jednak przypuścić, aby z tamtej strony ktoś grzał wielki kocioł.
Zastanowiło go, dlaczego zbocze pozbawione było jakiejkolwiek roślinności, bodaj najprymitywniejszego mchu. Jednocześnie spostrzegł, że skała wykazuje ślady drążenia przez wodę. Szczeliny były wyraźnie mokre.
Gejzer — przebiegło uczonemu przez myśl. Należało jak najprędzej oddalić się, by nie trafić pod wrzący natrysk.
Okrążywszy skałę Renę mógł sprawdzić słuszność swego przewidywania. Po przeciwnej stronie w spore wgłębienie wtuliło się niespokojne jeziorko spowite obłokami pary. Chwilami docierał do jego uszu ledwo dosłyszalny podziemny pomruk, a w ślad za nim głośniejsze bulgotanie.
Gdybym znał cykl wybuchów… — pomyślał uczony. — Bez tego niebezpiecznie było podchodzić do gejzeru. Nawet teraz znajdował się za blisko. Woda musiała tu strzelać okazałymi fontannami, skoro przelatywała nad wierzchołkiem skały wydźwigniętym sześćdziesiąt metrów wyżej.
Nagle podziemny szum spotężniał, a bulgotanie ustało. Przeświadczony, że kapryśny żywioł czai się do gorącego skoku. Renę odbiegł niemal na odległość rzutu kamieniem. Tu znów pilnie wyczekiwał. Znudzony monotonią, nastawił kamerę, by utrwalić ukazanie się fontanny, i przymocował aparat do skalnego występu.
Obszar poniżej miał osobliwy wygląd. U stóp góry rozciągała się olbrzymia szara łysina pozbawiona widocznych oznak życia. Co dziwniejsze, nie była to ani skalna płyta, ani pole piargów, lecz gleba o wszelkich pozorach urodzajności.
Znalazłszy się na dole. Renę doznał dziwnego wrażenia. Każdy krok po podłożu równym jak stół sprawiał trudność niby zdobywanie stromej ściany. Naraz pojął, że brakuje mu tchu. Przy silniejszych podmuchach wiatru uczucie to ustępowało, lecz po chwili było jeszcze gorzej.
Czyżby uszkodzenie oksyhemu? — zatroskał się.
Aparat jednak działał. Za to maleńki analizator wskazywał zaledwie nikły ślad tlenu w atmosferze. Była ona prawie wyłącznie dwutlenkiem węgla.
Konstrukcja oksyhemu nie przewidywała tego wyskoku przyrody, gdyż dostosowano ją do rzeczywistego składu temiańskiej atmosfery. Toteż zoolog musiał wycofać się na skałę.
Nie groziło mu wprawdzie poważne niebezpieczeństwo, gdyż mógł użyć plecowego wirolotu, ale chciał za wszelką cenę uniknąć hałasu.
Szedł naprzód powoli, oddychając z wysiłkiem. Dopiero u stóp zbocza z trudem przebiegł pod górę kilka kroków i przystanął. Przewidywania jego okazały się słuszne: już na tej małej wysokości otaczało go zwykłe temiańskie powietrze. Gdy jednak, osłabiony, zapragnął usiąść, powtórnie uczuł lekką duszność.
Granica warstwy dwutlenku węgla nie była tu tak ostra jak w Psiej Grocie koło Neapolu. Tam ściele się on warstwą półmetrowej grubości i może udusić niewielkiego pieska, pozostając niewyczuwalny dla idącego człowieka.
Renę wspiął się jeszcze wyżej, by odpocząć w postawie półleżącej, z nogami opartymi o występ skalny podobny do ściętego pnia. Nagle wzbudził jego czujność odgłos bulgotania połączonego z ostrym szumem. Spojrzał za siebie, w górę, i gwałtownie zerwał się na nogi.
Z gorącego jeziorka wytrysnął słup wody. U nasady gładki jak wypolerowana kolumna, w górze rozszerzał się wachlarzowato, otoczony białym parującym kłębem, który przesłonił wypogodzone niebo.