Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pokrótce przypomnę tę już bardzo znaną historię. Zaraza porostów niszczyła je pośrednio. Chodziło o zainfekowanie współżyjących z nimi bakterii Rodes decretorius, które przywykliśmy nazywać beczułkami. Symbioza tych organizmów jest tak ścisła, że w przypadku braku „beczułek” porosty zieleniały, a następnie więdły i ginęły — w laboratorium po kilku dniach, a w przyrodzie z nastaniem nocnego chłodu. Oddziaływanie tych drobnoustrojów na wszelkie rośliny za pośrednictwem wydzielanych enzymów jest wielokierunkowe, lecz w efekcie końcowym sprowadza się do jednego: zapewnienia im mrozoodporności.

Zaraza porostów przerzuciła się na mchy i mogła zagrozić całej florze. W tym ekspansywnym stadium, budzącym najgorsze obawy, ustała zupełnie nagle. Chcąc uniknąć nieporozumień, wyjaśnię, co w całym tym procesie określiliśmy mianem „cudu”. W tym celu muszę powiedzieć, co działo się normalnie, czyli zgodnie z mechanizmami komórkowych przekształceń — zarówno chorobowych, jak genetycznych. Osobno trzeba rozpatrzyć dwa niezależne procesy: najpierw wybuchu zarazy, a potem jej ustąpienia.

Podobnie jak „beczułki” współżyją z roślinami, stałym symbiontem tych bakterii był — od chwili ich powstania — bakteriofag TE-112. W sposób, jakiego jeszcze nie poznaliśmy dokładnie, stymulował on znaczną część ich oddziaływań na florę, umożliwiających jej przetrwanie w nowych warunkach środowiskowych: po zmianie orbity Temy. Pod naporem nieznanego czynnika związanego z nami bądź z naszą techniką, jakiś pojedynczy TE-112 uległ bardzo radykalnej mutacji. Tą drogą powstał nowy ”p.tunek bakteriofaga, oznaczony przeze mnie jako TY-112. Choć był on rzeczywistym i jedynym sprawcą zarazy porostów, dokonywał tego w sposób szczególny: ani drogą wytwarzania toksyn, ani bezpośredniego niszczenia komórki bakteryjnej — a tylko przez wypieranie swego poprzednika. Ale, mówiąc trywialnie, bez tamtego sym-bionta „beczułki” były diabła warte, gdyż przestały zapewniać roślinom mrozoodporność.

W świetle tych wyjaśnień, „zaraza” nie jest najwłaściwszym określeniem, lecz będę go używał, bo wiemy, o co chodzi. Szerzyła się tak szybko, że los roślin, a przez to i całego życia na Temie, stanął pod znakiem zapytania. Aż nagle, w pełni rozpaczliwych moich usiłowań, by znaleźć antidotum mogące zahamować niszczycielski proces, stwierdziłem ze zdumieniem, że to już zaszło, całkiem nagle, bez mego udziału.

Ten odwrót zagrożenia wydarzył się dzięki kolejnej mutacji, jakiej tym razem uległ najmłodszy twór na planecie, TY-112. Powstałego zeń nowego bakteriofaga — także tym razem odrębny gatunek — nazwałem TS-112, potocznie zaś sanatoriusem. Oddziaływał on na „beczułki” bardziej przewrotnie niż jego poprzednik. Tu nie chodziło już o wypieranie innego bakteriofaga, lecz wprowadzenie trwałej, dziedzicznej zmiany w genomie[40]„beczułek”. Stała się rzecz, której nie potrafimy zrozumieć: sanatorius nie tylko cofnął zagrożenie „beczułek” przez swego poprzednika, lecz ulepszył ich funkcjonowanie — przenosząc mrozoodporność tych bakterii z pośrednictwa bakteriofaga na ich aparat chromosomalny! Tym samym uniezależniał je od symbionta, bez którego nie mogły pełnić dobroczynnej roli wobec roślin.

Bardzo istotny jest sposób rozprzestrzeniania się tego zbawczego procesu. Sprawa dotyczy tak zwanej dziedziczności infekcyjnej, odkrytej już w dwudziestym wieku. Nazwa pochodzi stąd, że jest to szczególny sposób przekazywania czynników genetycznych z jednego organizmu do drugiego, przypominający przenoszenie zarazków bądź pasożytów. Dziedziczność infekcyjna może się spełniać w jednym z kilku poznanych wariantów. Ten, który uśmierzył zarazę porostów, nazywamy transdukcją.

Przypomnę, że zasadniczą rolą sanatoriusa było wzbogacenie „beczułek” o gen mrozoodporności. A proces transdukcji polegał tu na tym, że wniknąwszy do tej bakterii i namnożywszy się wewnątrz niej, salvator porywał ten właśnie fragment jej genomu, warunkujący mrozoodporność przenoszoną na roślinę. Przytwierdzony do DNA bakteriofaga, fragment ten wnikał w kolejną „beczułkę”, uwolniony tam i z kolei wcielony do jej genomu. Na pierwszy rzut oka wygląda, że zysk równoważy tu stratę, gdyż genom odebrany jednej bakterii zostaje użyczony następnej. Tak jednak nie jest. Nieustanną migrację sanatoriusów przez organizmy „beczułek” możemy przyrównać do przepływu wody, na tyle ciągłego, że nie starczy czasu na wyschnięcie jej.

Do tego miejsca, jedyny dziw to wzbogacenie genomu mikroorganizmu przez bakteriofaga. Ale tu można byłoby jeszcze podejrzewać, iż mamy do czynienia ze zjawiskiem naturalnym, którego dotąd nie odkryliśmy. Nie sposób natomiast tego powiedzieć o metodzie rozprzestrzeniania się sanatoriusów. Przed stwierdzeniem transdukcji wyglądało na to, że mutacji uległy wszystkie naraz TY-112, co nie znajdowało jakiegokolwiek wytłumaczenia. Myliłem się. Ale to, czego ostatecznie udało mi się dowieść, jest równie szokujące: jedna i ta sama mutacja musiała dokonać się równocześnie w wielu miejscach, wśród mnóstwa poszczególnych bakteriofagów. To właśnie nazwaliśmy cudem — jako zjawisko absolutnie wykluczone na drodze naturalnej.

Uzyskawszy ten niezbity dowód rozumnej ingerencji w żywotne sprawy Temy, i to ingerencji dziejącej się na naszych oczach, chcieliśmy ustalić zakres tego patronatu w przeszłości. W tym nowym obrazie Pięciokąty spadły do roli tylko jednego, najbardziej widowiskowego rozdziału w eposie ratowania społeczności Temidów wraz z całą biosferą.

W jakim momencie zaczęła się liczyć nowa historia Temy? Kiedy dokonano tego zasadniczego kroku zapewniającego biosferze temiańskiej przetrwanie i rozwój? Słowem: kiedy położono fundamenty życia w nowej epoce? Ab urbe condita…

Sprawa wróciła do punktu wyjściowego: zmiany orbity Temy. Jest już dziś pewne, że był to skutek przemyślanych działań astroinżynieryjnych, choć istnieją duże różnice zdań co do tego, w jakim stopniu efekt końcowy pokrywał się z zamierzonym.

Ogromna ekscentryczność elipsy, po jakiej krąży dziś Tema, budzi wiele zastrzeżeń. Dla biosfery znacznie korzystniejszy byłby tor prawie kołowy w takiej odległości od Proximy, by na znacznych przestrzeniach promieniowanie gwiazdy ogrzewało glob podobnie jak w strefie dawnych osad Temidów. Hans wysunął hipotezę, że orbita Temy została dobrana w ten sposób, by w peria-stronie wulkany wtłaczały do atmosfery optymalne ilości dwutlenku węgla — dotateczne dla wzmożenia efektu cieplarnianego, a niegroźne z punktu widzenia aparatu oddechowego zwierząt. Ast zaprzecza tej koncepcji. Jej zdaniem, umieszczenie planety na najdogodniejszym torze ustaliłoby klimat nie wymagający dodatkowych korektur.

Przesuwanie globów daje kulturze planetarnej świadectwo wysokiego stopnia rozwoju, nawet jeśli przy tej okazji popełni ona jakiś błąd w sztuce. Jednak to, co stało się potem, mówi jeszcze dobitniej o geniuszu tej cywilizacji, a nadto stawia ją na piedestale wysokiej moralności. Są to te wszystkie działania, raz pełne rozmachu, to znów niezwykle subtelnych metod — które w konkretnej sytuacji po zmianie orbity Temy pozwoliły uratować jej biosferę niemal w całości. Imponuje nam ten ich tryumf i staramy się zgłębić go w szczegółach.

Wyobraźnia zawodzi, kiedy myślimy o tym, co działo się 1980 lat temu i później. Świat, bardzo ustabilizowany pod względem klimatycznym, nagle stanął na głowie. Zniknął stały terminator, nie było już półkuli wiecznej nocy ani wiecznego dnia. Strefa życia, dotąd oparta na mocnych podstawach nieustającego światła i ciepła, rozszerzyła się prawie na całą planetę — lecz w jak tragicznie zmienionych warunkach!

Zdajemy sobie sprawę, że i to jest tylko czystym teoretyzowaniem. Mówimy, w gruncie rzeczy bezpodstawnie, o oziębieniu się klimatu Temy w związku z ekscentrycznością jej nowej orbity. Ale porównanie to odnosimy do klimatu globu z dawnych czasów, kiedy Proxima była gwiazdą znacznie gorętszą, a Tema krążyła dziesięciokrotnie dalej od niej aniżeli dziś. Spytajmy więc, w jakiej fazie przygasania gwiazdy dokonano przesunięcia orbity Temy. Jeśli Proxima świeciła jeszcze pełnym blaskiem, to na nowym torze woda musiałaby wrzeć — nawet w apastronie. Zakładając odwrotną sytuację: że gwiazda już wtedy ochłodła do stanu dziesiejszego — na dawnej-orbicie atmosfera Temy uległaby skropleniu. Oczywiście w obu przypadkach biosfera zginęłaby z kretesem.

106
{"b":"247840","o":1}