— To pan Zagłoba! Jak Boga kocham, pan Zagłoba.
Uśmiech rozjaśnił twarz Jana Skrzetuskiego.
— On! Nie kto inny! — rzekł — i pod buńczukiem! Już się na hetmana kreował. Poznałbym go po tej fantazji wszędzie... Ten człowiek takim umrze, jakim się urodził.
— Niechże mu Pan Bóg da zdrowie! — rzekł Oskierko. Po czym złożył ręce koło ust i począł wołać:
— Mości Kowalski! To krewniak przyjeżdża do cię w odwiedziny!
Ale pan Roch nie słyszał, bo właśnie oganiał swoich dragonów. I trzeba mu było oddać tę sprawiedliwość, że lubo garść miał ludzi, a tam cała chorągiew na niego waliła, przecie się nie zmieszał ani serca nie stracił. Wysunął dragonów we dwa szeregi przed wóz, a tamci rozciągnęli się tymczasem i poczęli go zajeżdżać tatarską modą, półksiężycem, z obu stron pola. Lecz widocznie chcieli naprzód paktować, bo poczęli machać chorągwią i krzyczeć:
— Stój! Stój!
— Naprzód! Stępą! — zakrzyknął pan Roch.
— Poddaj się! — wołano z drogi.
— Ognia! — zakomenderował w odpowiedzi Kowalski.
Zapadło głuche milczenie: ani jeden dragon nie wystrzelił.
Pan Roch oniemiał również na chwilę; następnie rzucił się jakby wściekły na własnych dragonów.
— Ognia, psiawiary! — ryknął straszliwym głosem i jednym zamachem pięści zwalił z konia najbliższego żołnierza.
Inni poczęli się cofać przed wściekłością męża, ale żaden nie usłuchał komendy. Nagle rozsypali się, jak spłoszone stado kuropatw, w mgnieniu oka.
— Tych żołnierzy kazałbym jednak rozstrzelać! — mruknął Mirski.
Tymczasem Kowalski, widząc, że właśni ludzie opuścili go, zwrócił konia ku atakującym szeregom.
— Tam mi śmierć! — zakrzyknął okropnym głosem.
I skoczył ku nim jak piorun.
Ale nim przebiegł połowę drogi, w szeregach Zagłoby huknął wystrzał z garłacza; siekance zaszumiały na gościńcu, koń pana Rocha zarył nozdrzami w kurzawę i padł przywalając jeźdźca.
W tej samej chwili jakiś żołnierz z chorągwi Wołodyjowskiego wysunął się błyskawicą naprzód i ucapił za kark podnoszącego się z ziemi oficera.
— To Józwa Butrym! — zawołał Wołodyjowski. — Józwa Beznogi!
Pan Roch chwycił z kolei Józwę za połę i poła została mu w ręku; po czym jęli się wodzić jak dwa sczepione jastrzębie, bo obadwaj olbrzymią obdarzeni byli siłą. Strzemię Butrymowi pękło, a sam zleciał na ziemię i przewrócił się, ale pana Rocha nie puścił, i obaj utworzyli jakoby jedną kulę, która przewracała się na gościńcu.
Nadbiegli inni. Ze dwadzieścia rąk chwyciło pana Kowalskiego, który targał się i szarpał jak niedźwiedź w matni; rzucał ludźmi jak odyniec psami, podnosił się znów i nie dawał za wygraną. Chciał zginąć, a tymczasem naokół słyszał dziesiątki głosów powtarzających słowa: „Żywcem! Żywcem!”.
Wreszcie siły go opuściły i omdlał.
Tymczasem pan Zagłoba już był przy wozie, a raczej na wozie, i chwytał w objęcia Skrzetuskich, małego rycerza, pana Mirskiego, pana Stankiewicza i Oskierkę, przy czym wołał zdyszanym głosem:
— Ha! Przydał się na coś Zagłoba! Damy teraz Radziwiłłowi dzięgielu! Mości panowie, wolni jesteśmy i ludzi mamy! Zaraz ruszymy dobra mu pustoszyć! A co! Udał się fortel?... Nie tym, to innym sposobem byłbym się wydostał i waćpanów także!... Całkiem mnie zatkało, że tchu nie mogę złapać! Na radziwiłłowskie dobra, mości panowie, na radziwiłłowskie dobra! Jeszcze wszystkiego o nim nie wiecie, co ja wiem!...
Dalsze wybuchy zostały przerwane przez ludzi laudańskich, którzy biegli jeden przez drugiego witać swego pułkownika. Butrymi, Gościewicze Dymni, Domaszewicze, Stakjanowie, Gasztowtowie — cisnęli się naokoło wozu, a potężne gardziele ryczały nieustannie:
— Vivat! Vivat!
— Mości panowie! — rzekł mały rycerz, gdy uciszyło się nieco — towarzysze najmilsi! Dziękuję wam za afekt!... Straszna to rzecz, że musimy hetmanowi posłuszeństwo wypowiadać i rękę nań podnosić, ale gdy zdrada jawna, nie może być inaczej! Nie odstąpim ojczyzny i pana naszego miłościwego... Vivat Joannes Casimirus rex!...
— Vivat Joannes Casimirus rex! — powtórzyło trzysta głosów.
— Dobra radziwiłłowskie zajechać! — krzyczał Zagłoba. — Spiżarnie i piwnice mu wypłukać!
— Koni nam! — zawołał mały rycerz.
Skoczono po konie.
Tymczasem Zagłoba rzekł:
— Panie Michale! Hetmaniłem tym ludziom w zastępstwie twoim i przyznaję im chętnie, że mężnie sobie poczynali... Ale gdyś teraz wolny, zdaję władzę w twoje ręce.
— Niechże wasza miłość komendę bierze, jako godnością najstarszy — rzekł pan Michał zwracając się do Mirskiego.
— Ani myślę! A mnie co po tym! — odrzekł stary pułkownik.
— To jegomość pan Stankiewicz...
— Ja mam swoją chorągiew i cudzej nie będę brał! Ostań waszmość przy komendzie; ceremonia sieczka, satysfakcja owies! Znasz ty ludzi, ludzie ciebie, i najlepiej przy tobie będą stawali.
— Uczyń tak, Michale, uczyń, boć to i niełakoma rzecz! — mówił Jan Skrzetuski,
— Niechże i tak będzie.
To rzekłszy pan Michał wziął buławę z rąk Zagłoby, uszykował w mig chorągiew do pochodu i ruszył wraz z towarzyszami na jej czele.
— A gdzie pójdziemy? — pytał Zagłoba.
— Żeby tak waściom prawdę powiedzieć, to sam nie wiem, bom jeszcze o tym nie pomyślał — odparł pan Michał.
— Warto się nad tym naradzić, co nam czynić przystoi — rzekł Mirski — i musimy bezzwłocznie do rady przystąpić. Jeno pierwej niech mi wolno będzie złożyć jegomości panu Zagłobie w imieniu wszystkich podziękę, że nas nie zapomniał i in rebus angustis tak skutecznie ratował.
— A co? — rzekł z dumą Zagłoba podnosząc głowę i zakręcając wąsa. — Beze mnie bylibyście w Birżach!... Justycja nakazuje przyznać, że kto czego nie wymyśli, to Zagłoba wymyśli... Panie Michale, nie w takich to bywaliśmy opałach! Pamiętasz, jakom cię ratował, gdyśmy to z Halszką przed Tatarami uciekali, co?
Pan Michał mógłby był odpowiedzieć, że wówczas nie pan Zagłoba jego, ale on pana Zagłobę ratował, wszelako milczał i począł tylko wąsikami ruszać. Stary zaś szlachcic mówił dalej:
— Nie potrzeba dziękować, bo co wam dziś, to mnie jutro, i pewnie nie opuścicie mnie też w potrzebie. Tak jestem rad, że was wolnych widzę, jakobym najwalniejszą wiktorię odniósł. Pokazuje się, że nie zestarzała się jeszcze zbyt ani głowa, ani ręka.
— Toś tedy waćpan zaraz do Upity trafił? — pytał pan Michał.
— A gdzie miałem trafić? Do Kiejdan? Wilkowi w gardło leźć? Jużci, że do Upity, i możecie mi wierzyć, żem szkapy nie żałował, a dobra była bestia! Wczoraj rano już byłem w Upicie, a w południe ruszyliśmy ku Birżom, w tę stronę, w której spodziewałem się ichmościów spotkać.
— A że to ludzie moi tak od razu waćpanu uwierzyli? — mówił pan Michał. — Bo cię nie znali, z wyjątkiem dwóch czy trzech, którzy cię u mnie widzieli?
— Co prawda, nie miałem z tym najmniejszej trudności, bo naprzód, miałem twój pierścień, panie Michale, a po wtóre, ludzie właśnie tylko co się byli dowiedzieli o waszym aresztowaniu i o zdradzie hetmana. Zastałem deputację do nich od chorągwi pana Mirskiego i pana Stankiewicza, żeby się do kupy przeciw hetmanowi, zdrajcy, zbierali. Jakem im tedy oznajmił, że was do Birż wiozą, jakoby kto w mrowisko kij wsadził. Konie były na potrawach, posłali zaraz pachołków, by je sprowadzić, i w południe ruszyliśmy już w drogę. Oczywiście objąłem komendę, bo mi się to należało.
— A skądżeś ojciec buńczuka wziął? — pytał Jan Skrzetuski. — Myśleliśmy z daleka, że to hetman.
— Co? Pewnie, żem nie gorzej wyglądał! Skądem buńczuka wziął? Oto razem z deputacjami od opornych chorągwi przyjechał i od hetmana pan Szczyt z rozkazem do laudańskich, by do Kiejdan szli, i z buńczukiem dla większej powagi rozkazu. Kazałem go zaraz aresztować, a buńczuk nad sobą nosić, żeby Szwedów na ten przypadek omylić.
— Dalibóg, jak wszystko mądrze obmyślił! — zawołał Oskierko.
— Jako Salomon! — dodał Stankiewicz.
Pan Zagłoba rósł jak na drożdżach.