— Ej! To chyba Tatarzy u was mieszkają?
— Wszystko jedno! A waćpanna moją jesteś z woli rodziców i po sercu.
— Po sercu, to jeszcze nie wiem.
— Niechbyś nie była, to bym się nożem pchnął!
— Śmiejący się to waćpan mówisz... ależ my to jeszcze w czeladnej!... Proszę do komnat. Po długiej drodze pewnie się i wieczerza przygodzi — proszę!
Tu Oleńka zwróciła się do panny Kulwiecówny:
— Ciotuchna pójdzie z nami?
Młody chorąży spojrzał bystro:
— Ciotuchna? — spytał. — Jaka ciotuchna?
— Moja, panna Kulwiecówna.
— A to i moja — odparł zabierając się do rąk całowania. — Dla Boga! Toż ja mam w chorągwi towarzysza, który się zwie Kulwiec-Hippocentaurus. Czy nie krewniak, proszę?
— To z tych samych! — odrzekła dygając stara panna.
— Dobry chłop, ale wicher jak i ja! — dodał Kmicic.
Tymczasem wyrostek ukazał się ze światłem, więc przeszli do sieni, gdzie pan Andrzej szubę z siebie zrzucił, a potem na drugą stronę, do komnat gościnnych.
Zaraz po ich odejściu prządki zbiły się w ciasną gromadkę i nuż jedna przez drugą gadać a uwagi czynić. Strojny młodzian podobał się im bardzo, więc i nie szczędziły mu słów, wzajemnie się w pochwałach przesadzając.
— Łuna od niego bije — mówiła jedna. — Kiedy wszedł, myślałam, że królewicz.
— A oczy ma jak ryś, aż nimi kłuje — odrzekła druga. — Takiemu się nie przeciw!
— Najgorzej się przeciwiać! — odpowiedziała trzecia.
— Panną jak wrzecionem okręcił! Ale już to znać, że mu się udała bardzo, bo i komuż by się ona nie udała?
— Ale i on nie gorszy, nie bój się! Żeby ci się taki zdarzył, poszłabyś i do Orszy, choć to podobno na końcu świata.
— Szczęśliwa panna!
— Bogatym zawsze lepiej na świecie. Ej, ej! Złotoż to, nie rycerz!
— Mówiły pacunelki, że i ten rotmistrz, któren jest w Pacunelach u starego Pakosza, piękny kawaler.
— Nie widziałam ja go, ale gdzie jemu do pana Kmicica! Już takiego chyba na świecie nie ma!
— Padłas! — zawołał nagle Żmudzin, któremu znów się coś w żarnach popsuło.
— A nie pójdziesz, ty kudłaty, ze swoimi wymysłami! Dajże już spokój, bo się i dosłyszeć nie można!... Tak, tak! Trudno lepszego niż pan Kmicic na całym świecie znaleźć! Pewnie i w Kiejdanach takiego nie ma!
— Taki to się i przyśni!
— Niechby się choć przyśnił...
W taki to sposób rozprawiały ze sobą szlachcianki w czeladnej. Tymczasem nakrywano co duchu w izbie stołowej, a w gościnnej siedziała panna Aleksandra sam na sam z Kmicicem, bo ciotka Kulwiecówna poszła krzątać się wedle wieczerzy.
Pan Andrzej nie zdejmował wzroku z Oleńki i oczy iskrzyły mu się coraz bardziej, na koniec rzekł:
— Są ludzie, którym majętność nad wszystko milsza, inni za zdobyczą na wojnie gonią, inni się w koniach kochają, ale ja bym waćpanny za żadne skarby nie oddał! Dalibóg, im więcej patrzę, tym większa ochota do żeniaczki, żeby choć i jutro! Już tę brew to chyba waćpanna korkiem przypalonym malujesz?
— Słyszałam, że tak płoche czynią, ale jam nie taka.
— A oczy jakoby z nieba! Od konfuzji słów mnie brakuje.
— Nie bardzoś waćpan skonfundowany, gdy tak obcesem na mnie nastajesz, aż mnie i dziwno.
— To też obyczaj nasz smoleński: do niewiast czy w ogień śmiało iść. Musisz, królowo, do tego przywyknąć, bo tak zawsze będzie.
— Musisz waćpan odwyknąć, bo nie może tak być.
— Może się i poddam, niech mnie usieką! Wierz, waćpanna, nie wierz, a rad bym ci nieba przychylić! Dla ciebie, mój królu, gotówem się i obyczajów innych uczyć, bo wiem to do siebie, żem żołnierz prostak i w obozie więcej bywałem niźli na pokojach dworskich.
— Ejże, nic to nie szkodzi, bo i mój dziaduś żołnierzem był, ale dziękuję za dobrą chęć! — odrzekła Oleńka i oczy jej spojrzały tak słodko na pana Andrzeja, że mu od razu serce jak wosk stopniało i odrzekł:
— Waćpanna mnie na nitce będziesz wodzić!
— Oj, niepodobny waćpan do takich, których na nitce wodzą! Najtrudniej to z niestatecznymi.
Kmicic ukazał białe jakoby wilcze zęby w uśmiechu.
— Jak to? — rzekł. — Małoż to ojcowie nałamali na mnie rózeg w konwencie, abym do statku przyszedł i różne piękne maksymy spamiętał, przewodniczki żywota...
— A którążeś najlepiej spamiętał?
— „Kiedy kochasz, padaj do nóg” — ot tak!
To rzekłszy, pan Kmicic już był na kolanach, panienka zaś wołała, chowając nogi pod stołek:
— Dla Boga! Tego w konwencie nie uczyli! Daj waćpan spokój, bo się rozgniewam... i ciotka zaraz przyjdzie...
On zaś, klęcząc ciągle, podniósł głowę w górę i w oczy jej patrzył.
— A niech i cała chorągiew ciotek nadciągnie, nie zaprę się ochoty!
— Wstańże waćpan.
— Już wstaję.
— Siadaj waćpan.
— Już siedzę.
— Zdrajca z waćpana, Judasz!
— A nieprawda, bo jak całuję, to szczerze!... Chcesz się przekonać?
— Ani się waćpan waż!
Panna Aleksandra śmiała się jednak, a od niego aż łuna biła młodości i wesołości. Nozdrza mu latały jak młodemu źrebcowi szlachetnej krwi.
— Aj! Aj! — mówił. — Co to za oczki, jakie liczko! Ratujcież mnie, wszyscy święci, bo nie usiedzę!
— Nie trzeba wszystkich świętych wzywać. Siedziałeś waćpan cztery lata, aniś tu zajrzał, to siedź i teraz!
— Ba! Znałem jeno konterfekt. Każę tego malarza w smołę, a potem w pierze wsadzić i po rynku w Upicie biczem pędzać. Już powiem wszystko szczerze: chcesz waćpanna, to przebacz! — Nie, to szyję utnij! Myślałem sobie tedy na ów konterfekt poglądając: gładka gadzina, bo gładka, ale gładkich nie brak na świecie — mam czas! Ojciec nieboszczyk napędzał, żeby to jechać, a ja zawsze jedno: Mam czas! Żeniaczka nie przepadnie! Panny na wojnę nie chodzą i nie giną. Nie przeciwiłem się ze wszystkim woli ojcowskiej, Bóg mi świadek, ale chciałem wpierw wojny zażyć, jakoż na własnej skórze praktykowałem. Teraz dopiero poznaję, żem był głupi, bo mogłem i żeniaty na wojnę iść, a tu mnie delicje czekały. Chwała Bogu, że całkiem mnie nie usiekli. Pozwól waćpanna rączki ucałować.
— Lepiej nie pozwolę.
— Tedy nie będę pytał. U nas w Orszańskiem mówią: „Proś, a nie dają, to sam weź!”
Tu pan Andrzej przypił się do rączki panienki i całować ją począł, a panienka nie wzbraniała zanadto, żeby nieżyczliwości nie okazać.
Wtem weszła panna Kulwiecówna i widząc, co się dzieje, podniosła oczy do góry. Nie zdała jej się ta konfidencja, ale nie śmiała strofować, natomiast zaprosiła na wieczerzę.
Poszli tedy oboje, wziąwszy się pod ręce jakby rodzeństwo, do jadalnej izby, w której stał stół nakryty, a na nim wszelkich potraw obficie, zwłaszcza wędlin wybornych, i omszały gąsiorek wina moc dającego. Dobrze było ze sobą młodym, raźno i wesoło. Panna już była po wieczerzy, więc tylko pan Kmicic zasiadł i jeść począł z tą samą żywością, z jaką przedtem rozmawiał.
Oleńka spoglądała nań z boku, rada, że je i pije, potem zaś, gdy nasycił pierwszy głód, zaczęła znów wypytywać:
— To waćpan nie spod Orszy jedziesz?
— Bo ja wiem skąd?!... Dziś tu bywałem, jutro tam! Takem pod nieprzyjaciela podchodził jako wilk pod owce i co tam można było urwać, tom urywał.
— A żeś się to waćpan ważył takiej potędze oponować, przed którą sam hetman wielki musiał ustąpić?
— Żem się ważył? Jam na wszystko gotów, taka już we mnie natura!
— Mówił to i nieboszczyk dziaduś... Szczęście, żeś waćpan nie zginął.
— Ej! Nakrywali mnie tam czapką i ręką jako ptaka w gnieździe, ale co nakryli, tom uskoczył i gdzie indziej ukąsił. Naprzykrzyłem się tak, że jest cena na moją głowę... Wyborny ten półgęsek!
— W imię Ojca i Syna! — zawołała z nieudanym przerażeniem Oleńka, spoglądając jednocześnie z uwielbieniem na tego młodziana, który razem mówił o cenie na swą głowę i o półgęsku.
— Chybaś miał waćpan potęgę wielką do obrony?
— Miałem dwieście swoich dragoników, bardzo przednich, ale mi się w miesiąc wykruszyli. Potem z wolentarzami chodziłem, których zbierałem, gdziem mógł, nie przebredzając. Dobrzy pachołkowie do bitwy, ale łotry nad łotrami! Ci, co nie poginęli, prędzej później pójdą wronom na frykasy...