Przy ruletce widywałam sceny wstrząsające finansowo.
Raz jeden taki grał w dzikim szale, jeszcze na stare pieniądze. Gotówkę wyrywał z kieszeni i obstawiał wprawdzie nie wszystko, ale za to drogo. Przegrywał koncertowo, za każdym obrotem kulki pozbywał się całości otrzymanych żetonów i tracił trzydzieści milionów. Jakąś taką miał normę, trzydzieści milionów za jednym zamachem, specjalnie policzyłam ze zwyczajnej ciekawości. Nie grałam na tym stole, spojrzałam przypadkowo, przechodząc, i zatrzymałam się, patrząc, co z tego wyniknie.
Sto osiemdziesiąt milionów stracił w moich oczach i wyraźnie było widoczne, że los go nie lubi. Zaczął go lubić czy nie, pojęcia nie mam, bo znudziła mi się ta zabawa i poszłam dalej, zająć się własnymi sprawami.
I odwrotnie. Grałam przy jednym stole delikatnie, przeważnie przegrywając, razem ze mną zaś grało, między innymi, dwóch Japończyków. Nie trzymali się określonych numerów, stawiali różnie najwyższe stawki i przychodziło im wszystko. Za każdym obrotem kulki wygrywali po trzydzieści pięć starych milionów, odwrotnie niż tamten pechowiec. Poniechali gry i odeszli natychmiast po pierwszej przegranej.
Osobiście przy ruletce doznałam cudu kilkakrotnie.
Zawsze grywam na zero. Racjonalnych przyczyn brakuje, grywam, bo lubię i tak mi się podoba. Sześć razy (liczę starannie) przytrafiła mi się identyczna sytuacja, która wyglądała następująco:
Po jakimś tam czasie zabawy zrobiłam się przegrana, opamiętanie nastąpiło, możliwe, że nawet miałam pieniądze, ale postanowiłam nie tracić ich więcej, a możliwe, że mi ich całkiem zabrakło. Przede mną leżały ostatnie żetony w ilości sztuk sześć. Co niby można zrobić z sześcioma żetonami? A, niech je diabli wezmą, zgarnęłam wszystkie i postawiłam na samotne zero.
No i zero wyszło.
Ja zaś z tego interesu wyszłam wygrana. Ochłonąwszy bowiem po wstrząsie, część wypłaty wzięłam nie w żetonach do gry, tylko w żetonach pieniężnych, grubszych, za które też można grać, ale trzeba przedtem upaść na głowę. Te pieniężne zdecydowałam się zaoszczędzić i, acz kusiło, już ich nie tknęłam. Sama się sobie dziwię.
Taka niezwykłość spotkała mnie, jak już zostało powiedziane, sześć razy w życiu.
Stoły ruletki są także różne z punktu widzenia chodzących numerów, o ile tak dziwnie można powiedzieć. Na ludzki język przekładając, na jednych to zero wychodzi częściej, na innych rzadziej albo wcale, na jednych chodzą czwórki i siódemki, na innych piątki i dwójki, a zależy to prawdopodobnie od krupiera. Krupier puszcza kulkę ręką, sam zaś jest istotą ludzką. Ludzkie istoty różnią się od siebie. Każdy bierze inny zamach, puszcza mocniej lub słabiej i rozmaicie ta kulka leci. Możliwe jednak, że istnieją jakieś odmienne, dodatkowe przyczyny, dla których na jednym stole co parę gier pojawia się takie, na przykład, 23, a na drugim tych dwudziestu trzech przez cały wieczór nie uświadczysz. Możliwe też, że któraś kulka lubi określone części koła.
Koło ma układ następujący:
O, 32, 15, 19, 4, 21, 2, 25, 17, 34, 6, 27, 13, 36, 11, 30, 8, 23, 10, 5, 24, 16, 33, l, 20, 14, 31, 9, 22, 18, 29, 7, 28, 12, 35, 3, 26.
Bywa, że rozmaicie puszczana kulka uparcie zatrzymuje się w tych samych rejonach, na przykład pomiędzy 17 a 11 i wtedy plącze się gęsto 27, albo pomiędzy 12 a 4 i wtedy mamy wielkie szansę na zero. Albo też wybiera sobie różne rejony koła w sposób fanaberyjny. W każdym razie rozmaite liczby lubią się powtarzać, tu takie, tam inne, a gracz może robić, co mu serce dyktuje. Nie rozum, rzecz jasna, rozum z hazardem nie ma nic wspólnego.
Mój rodzony syn grał kiedyś przez jeden wieczór na wszystkich stołach równocześnie, obstawiając po jednym żetonie wyłącznie szóstkę. I na żadnym stole ani razu mu ta szóstka nie wyszła. Światem liczb rządzą jakieś tajemnicze prawa.
Zważywszy grupowość gry w ruletkę, można ją wykorzystać na rozmaite sposoby.
Przy stołach, szczególnie tańszych, zazwyczaj panuje tłok. Wystarczą cztery osoby, żeby już sobie nawzajem przeszkadzały. W Marriotcie, i w ogóle we wszystkich naszych kasynach, egzystuje ruletka amerykańska, która tym się odznacza, że leci bardzo szybko. Jeśli nie pojawi się przerwa, wynikająca z wypłacania licznych wygranych, ledwo zdążymy obstawić swoje, o zastanawianiu się zaś w ogóle nie ma mowy. W dodatku gracze utrudniają sobie życie, bo ten co siedzi przy zerze* pcha się na 35, a ten przy trzydziestu pięciu kurczowo trzyma się dwójki. Krzyżują się nad stołem ręce i głowy, a krupier bez miłosierdzia ogłasza „koniec obstawiania!" Jest to rozrywka wysoce nerwowa i męcząca, w dodatku, przy wyższej frekwencji i zwiększonym tłoku, część społeczeństwa leży sobie wzajemnie na plecach i głowie, pcha łokieć w ucho, zrzuca okulary i niszczy fryzury. Okropność!
Za to pomyślmy, jakie wspaniałe szansę stwarza to podrywaniu!
Kasyno nie dla romansów zostało stworzone i nie seks tam wszyscy mają w głowie, ale zawsze może się przytrafić, że jedna jednostka drugiej wpadnie w oko. Dama to czy dżentelmen, ganc pomada, ówże tłok i sięganie numerów przez ludzkie głowy i plecy pozwala na kontakt fizyczny bezpośredni, co niekiedy znakomicie otwiera drogę uczuciom. Jeśli ktoś ma ochotę, proszę bardzo, osoba spragniona zawarcia lub zacieśnienia znajomości, przy ruletce napotyka warunki wręcz wymarzone, musi się tylko liczyć z tym, że, zyskawszy wzajemność, może stracić fart do gry.
Można przy niej także zdobywać doświadczenie ogólne.
Doświadczenie ogólne zaś wygląda następująco: Ma się akurat szczęście albo nie. Jeśli tak, zaczyna się od wygrywania. Co numer, to trafny i może to lecieć nawet bardzo długo. Fartownemu graczowi kupa żetonów coraz bardziej się zwiększa, coraz więcej dostaje w keszu, (dziwnie brzmi, ale tak jest. „W keszu poproszę" - wszyscy mówią) to znaczy w tych żetonach pieniężnych, przeważnie po milionie sztuka. (Starym milionie. Obecnie wartość żetonów keszowych doszła do pięciu tysięcy. Możliwe, że w chwili ukazania się tego utworu osiągnie dwadzieścia albo zgoła sto). Bogaci się jednostka, a zarazem rozbestwia, podnosi stawkę, szaleństwo z jednostki zaczyna tryskać, jeśli zdarzy jej się wyjątkowo nie trafić, w rozpędzie wali dalej i obstawia całą tablicę, bo co tam, tyle tego ma, że może sobie pozwalać ile chcąc.
No i ten rozpęd ją gubi. Dobra passa się kończy, czego rozbestwieniec nie zauważa. W przekonaniu, że to chwilowe, że dobra passa zaraz wróci, gra dalej ostro i w olśniewającym tempie traci wszystko, co wygrał. Po czym wyrywa z kieszeni następne...
Gorzej. Jeśli w takiej chwili zdecyduje się nagle jeden obrót kulki przeczekać, prawie w stu procentach jest pewne, że wyjdzie jego ulubiony numer, najwyżej przez cały czas obstawiany. Wówczas trafi go apopleksja.
A należało odejść w chwili pierwszej przegranej...
No dobrze, niech będzie, do trzech razy sztuka. Odejść po trzech przegranych.
Z dwojga złego już lepiej, jeśli zaczyna się od złej passy. Niedostatecznie jeszcze rozpłomieniony hazardzista, ponosząc pierwsze klęski, gra ostrożniej i taniej. Nie idzie mu i nie idzie. Zależnie od ilości przeznaczonych dla molocha pieniędzy powinien albo dać sobie spokój, zła chwila, nie-fartowny wieczór (czy też niefartowna noc, niefartowne południe, pora doby obojętna), zrezygnować z ulubionej rozrywki, albo też przetrzymać ten okres niefartu konsekwentnie. Ewentualnie zmienić stół i sprawdzić, co mu się przydarzy na innym.
Przetrzymywanie wypada najkosztowniej i może potrwać do uśmiechniętej śmierci, ale zawsze w końcu przychodzi chwila, kiedy zła passa się łamie i ten uparty zaczyna wygrywać. Może wygrać dużo, dlaczego nie, jeśli wywęszy nadejście dobrej passy i podniesie stawkę, zdoła odbić pierwsze straty i nawet wyjść do przodu, ale do tego trzeba mieć żelazne nerwy i psi węch. Zazwyczaj odbija trochę i na nowo popada w zapał, który może go zgubić.
Wszystko zależy od tego, czy zła passa jest zwykła, czy też jadowita. Na jadowitą jest tylko jeden sposób: przeczekać. Boże broń, nie przełamywać! Prędzej już sobie człowiek przełamie kręgosłup...