Литмир - Электронная Библиотека
A
A

szeptała. - Jak on śmiał...”

Tymczasem w przedpokoju Żydzi rozpoczęli formalną kłótnię z panną

Florentyną. Oświadczyli, że nie ruszą się, dopóki nie dostaną pieniędzy, że

panna hrabianka dała wczoraj słowo... A gdy Mikołaj otworzył im drzwi do

sieni, poczęli mu wymyślać:

- To jest rozbój! ... to oszustwo!... Pieniądze państwo umieją brać i wtedy

umieją gadać: mój kochany panie Dawid!... Ale jak przyjdzie...

- A to co znaczy? - odezwał się w tej chwili nowy głos.

Żydzi umilkli.

- Co to jest?... Co pan tu robisz, panie Szpigelman?..

Panna Izabela poznała głos Wokulskiego.

- Ja, nic... Padam do nóg wielmożnego pana... My tylko za interesem do pana

hrabi... - tłumaczył się; zupełnie innym tonem, przed chwilą hałaśliwy

Szpigelman.

- Kazali nam państwo dziś przyjść po pieniądze... - wtrącił inny Żyd.

- Właśnie panna hrabianka wczoraj dała słowo, że będziemy dziś spłaceni

wszyscy, i co do grosza...

- Będziecie - przerwał Wokulski. - Jestem pełnomocnikiem pana Łęckiego i

dziś, o szóstej, załatwię z wami rachunki w moim kantorze.

- Nic nagłego... Po co się wielmożny pan ma tak śpieszyć... - odparł Szpigelman.

270

- Proszę przyjść o szóstej do mnie, a Mikołaj niechaj tu żadnych interesantów

nie przyjmuje, kiedy pan chory.

- Rozumiem, wielmożny panie!... A nasz pan czeka w pokoju sypialnym -

odparł Mikołaj.

Gdy zaś Wokulski odszedł, powypychał Żydów za drzwi mówiąc: - Poszły

parchy!... Won!...

- Ny!... ny!... co się pan tak gniewa?... - mruczeli bardzo zmieszani Żydkowie.

Pan Tomasz przywitał Wokulskiego ze wzruszeniem; trochę drżały mu ręce i

trzęsła się głowa.

- No, patrz - mówił - co wyrabiają ci Żydzi, te... te gałgany!... Nachodzą dom...

przestraszają mi córkę... .

- Kazałem im przyjść o szóstej do mego kantoru i jeżeli pan pozwoli, ureguluję

rachunki. Duża to suma?... - zapytał Wokulski.

- Drobiazg, prawie nic... Jakieś pięć do sześciu tysięcy rubli...

- Pięć do sześciu?... - powtórzył Wokulski. - Oni trzej tyle mają u pana?...

- Nie. Im jestem winien ze dwa tysiące, może trochę więcej... Ale, powiadam ci,

panie Stanisławie (bo to cała awantura!), ktoś w marcu wykupił moje

dawniejsze weksle. Kto? nie wiem; jednakże, na wszelki wypadek, chcę być

przygotowany. Wokulskiemu wyjaśniła się twarz.

- Niech pan spłaca długi - odparł - w miarę zgłaszania się wierzycieli. Dziś

zepchniemy tych, którzy mają późniejsze weksle. Więc to wyniesie dwa do

trzech tysięcy?...

- Tak, tak... No, ale proszę cię, panie Stanisławie, co za fatalność!...Ty

wypłacasz mi za pół roku pięć tysięcy... Czy byłeś łaskaw przynieść pieniądze?

- Naturalnie.

- Bardzo ci jestem wdzięczny. Cóż to jednak za fatalność, że właśnie w chwili,

kiedy mamy z Belcią i... z tobą jechać do Paryża, Żydzi wydzierają mi dwa

tysiące! Rozumie się, z Paryża nic. - Dlaczego? - rzekł Wokulski. - Ja pokryję

należność, a pan nie potrzebuje naruszać swego procentu. Śmiało możecie

państwo jechać do Paryża.

- Nieoceniony!... - zawołał pan Tomasz rzucając mu się w objęcia. Bo widzisz,

mój drogi - dodał uspokoiwszy się - ja właśnie myślałem, czybyś nie mógł mi

zaciągnąć gdzie pożyczki dla spłacenia żydowskich długów, tak... na... siedem,

sześć procent.

Wokulski uśmiechnął się z finansowej naiwności pana Tomasza.

- Owszem - rzekł nie mogąc pohamować dobrego humoru - będzie pan miał

pożyczkę. Tym Żydom oddamy jakieś trzy tysiące rubli, a pan będzie płacił

procentu... Ileż pan chce?

- Siedem... sześć...

- Dobrze - mówił Wokulski - pan będzie płacił sto osiemdziesiąt rubli procentu,

a kapitał zostanie nienaruszony.

Pan Tomasz, po raz już niewiadomo który, zaczął mrugać powiekami i znowu

ukazały się łzy.

271

- Zacny... szlachetny!... - mówił ściskając Wokulskiego. - Bóg cię zesłał...

- Sądzi pan, że mogę robić inaczej?... - szepnął Wokulski. Zapukano.

Wszedł Mikołaj i oznajmił lekarzy.

- Aha!... - zawołał pan Tomasz - to siostra przysyła mi tych panów. Mój Boże!

nigdy się jeszcze nie leczyłem, a dziś... Proszę cię, panie Stanisławie, idź teraz

do Beli... Mikołaj, zamelduj pana Wokulskiego panience.

„Oto jest moja nagroda... Moje życie!...” - pomyślał Wokulski idąc do

Mikołajem.

W przedpokoju spotkał lekarzy, obu znajomych sobie, i gorąco polecił pana

Tomasza ich opiece. W salonie czekała go panna Izabela. Była trochę blada, ale

tym piękniejsza. Przywitał ją i rzekł wesoło:

- Bardzo jestem szczęśliwy, że podobał się pani wieniec dla Rossiego.

Zatrzymał się. Uderzył go szczególny wyraz twarzy panny Izabeli, która

patrzyła na niego z lekkim zdziwieniem, jakby widziała go pierwszy raz w

życiu.

Przez chwilę oboje milczeli, wreszcie panna Izabela strzepując jakiś pyłek z

popielatej sukni spytała:

- Wszakże to pan kupił naszą kamienicę? - I przypatrywała mu się

przymrożonymi oczyma. Wokulski tak był zaskoczony, że w pierwszej chwili

stracił mowę. Zdawało mu się, że w nim nagle zatrzymał się proces myślenia.

Bladł i czerwienił się, a nareszcie odzyskawszy przytomność odparł

przyciszonym głosem:

- Tak, ja kupiłem.

- Dlaczegóż pan podstawił Żyda do licytacji?

- Dlaczego?... - powtórzył Wokulski patrząc na nią jak wylęknione dziecko. -

Dlaczego?.. Jestem, widzi pani, kupcem i... takie uwięzienie kapitału mogłoby

zaszkodzić memu kredytowi...

- Pan już od dawna interesuje się naszymi sprawami. Zdaje się, że w kwietniu...

tak, w kwietniu nabył pan nasz serwis?... - mówiła ciągle tym samym tonem

panna Izabela.

Ten ton otrzeźwił Wokulskiego, który podniósł głowę i odparł oschle:

- Serwis państwa jest w każdej chwili do odebrania.

Teraz panna Izabela spuściła oczy. Wokulski spostrzegł to i znowu zmieszał się.

- Więc dlaczego pan to zrobił? - spytała cicho. - Dlaczego pan tak nas...

prześladuje?

Można było myśleć, że rozpłacze się. Wokulski stracił wszelką władzę nad sobą.

- Ja państwa prześladuję!... - rzekł zmienionym głosem. - Czyliż znajdziecie

sługę... nie... psa... wierniejszego ode mnie?... Od dwu lat o jednym tylko myślę,

ażeby usunąć wam z drogi każdą przeszkodę...

W tej chwili zadzwoniono. Panna Izabela drgnęła, Wokulski umilkł. Mikołaj

otworzył drzwi do salonu i rzekł:

- Pan Starski.

272

Jednocześnie ukazał się na progu mężczyzna średniego wzrostu, zręczny,

śniady, z małymi faworytami i wąsikami, i bardzo nieznaczną łysiną. Miał

fizjonomię na pół wesołą, na pół drwiącą i od razu zawołał:

- Jakżem kontent, kuzynko, że cię znowu mogę przywitać!...

Panna Izabela w milczeniu podała mu rękę; mocny rumieniec oblał jej twarz, a

w oczach zamigotało rozmarzenie. Wokulski cofnął się do bocznego stołu.

Panna Izabela przedstawiła panów: - Pan... Wokulski... Pan Starski...

Nazwisko Wokulskiego było zaakcentowane w taki sposób, że Starski

kiwnąwszy mu głową usiadł o kilka kroków, zwrócony bokiem. W odpowiedzi

Wokulski usiadł przy małym stoliku pod ścianą i zaczął oglądać album.

- Kuzynek podobno wraca z Chin? - spytała panna Izabela.

- Teraz z Londynu i jeszcze ciągle myślę, że jestem w okręcie - odpowiedział

Starski, dość wyraźnie kalecząc polszczyznę.

Panna Izabela zaczęła mówić po angielsku.

- Spodziewam się, że tym razem kuzynek zabawi w kraju dłużej?

- To zależy - odparł również po angielsku Starski.

- Kto jest ten?.. - dodał rzucając okiem na Wokulskiego.

- Plenipotent mego ojca. Od czegóż to zależy?...

- Myślę, że kuzynka nie potrzebuje się pytać - odpowiedział z uśmiechem młody

człowiek. - To zależy - od hojności mojej babki...

98
{"b":"152412","o":1}