Литмир - Электронная Библиотека
A
A

przywykłem do podobnej troskliwości, ponieważ Belcia nie zna się na tych

rzeczach.

Nieumiejętność panny Izabeli w opiekowaniu się chorymi w przykry sposób

uderzyła Wokulskiego. Ale tylko na chwilę. Powoli pan Tomasz zupełnie

odzyskał siły. Obfity pot wystąpił na czoło, głos wzmocnił się i tylko sieć

czerwonych żyłek na oczach świadczyła jeszcze o minionym ataku. Przeszedł

się nawet po pokoju, przeciągnął się i zaczął:

256

- A... nie masz pojęcia, panie Stanisławie, jak się dziś zirytowałem. Czy dasz

wiarę? dom mój sprzedano za dziewięćdziesiąt tysięcy!...

Wokulski drgnął.

- Byłem pewny - mówił pan Łęcki - że wezmę choć ze sto dziesięć tysięcy... Już

na sali słyszałem dokoła siebie głosy, że kamienica warta sto dwadzieścia... Ale

cóż - zapragnął kupić ją Żyd, podły lichwiarz, ten Szlangbaum... Porozumiał się

z konkurentami, a kto wie, czy i nie z moim adwokatem, i - straciłem

dwadzieścia albo trzydzieści tysięcy...

Teraz Wokulski wyglądał na apoplektyka, ale milczał.

- A tak rachowałem - prawił pan Łęcki - że od pięćdziesięciu tysięcy dasz mi z

dziesięć tysięcy rocznie. Na utrzymanie domu wychodzi mi sześć do ośmiu

tysięcy, więc za resztę moglibyśmy z Belą co roku wyjeżdżać za granicę.

Obiecałem nawet dziecku, że za tydzień pojedziemy do Paryża... Akurat!...

Sześć tysięcy rubli ledwie wystarczą na nędzne istnienie, a o podróżach ani

myśleć... Nikczemny Żyd...Nikczemne społeczeństwo, które tak ulega

lichwiarzom, że nie śmie z nimi walczyć nawet przy licytacji... A co mnie

najwięcej boli, powiem ci, to okoliczność, że za tym nędznym Szlangbaumem

może ukrywać się jaki chrześcijanin, nawet arystokrata...

Głos znowu zaczął mu się stłumiać i znowu na twarz wystąpiło sinawe

zabarwienie. Usiadł i napił się wody.

- Podli!... podli!.. - szeptał.

- Niech się pan uspokoi - rzekł Wokulski. - Ile mi pan da gotówką?

- Prosiłem adwokata naszego księcia (bo mój adwokat to łajdak), ażeby odebrał

należną mi sumę i tobie doręczył ją, panie Stanisławie...Razem trzydzieści

tysięcy. A że obiecujesz mi od nich dwadzieścia procent, więc mam sześć

tysięcy rubli rocznie na całe utrzymanie. Nędza... ruina!...

- Sumę pańską - odpowiedział Wokuĺski - mogę umieścić w lepszym interesie.

Będzie pan miał dziesięć tysięcy rocznie...

- Co mówisz?...

- Tak. Trafia mi się wyjątkowa okazja...

Pan Tomasz zerwał się z fotelu.

- Zbawco... dobrodzieju!... - mówił wzruszonym głosem. - Jesteś

najszlachetniejszym z ludzi... Ale - dodał cofając się i rozkładając ręce - czy

tylko ty nie stracisz?...

- Ja?... Przecież jestem kupcem.

- Kupiec!... Także mi mów!... - zawołał pan Tomasz: - Dzięki tobie przekonałem

się, że wyraz kupiec jest dziś synonimem wielkoduszności, delikatności,

bohaterstwa... zacny!...

I rzucił mu się na szyję, omal nie płacząc. Wokulski po raz trzeci usadowił go na

fotelu, a w tej chwili zapukano do drzwi.

- Proszę.

Wszedł Henryk Szlangbaum, blady, z błyskawicami w oczach. Stanął przed

panem Tomaszem i kłaniając mu się rzekł:

257

- Panie - ja jestem Szlangbaum, właśnie syn tego „podłego” lichwiarza, na

którego pan tyle wymyślał w sklepie przy moich kolegach i gościach...

- Panie... nie wiedziałem... wszelką satysfakcję jestem gotów...a najpierwej -

przepraszam... Byłem bardzo zirytowany... - mówił wzruszony pan Tomasz.

Szlangbaum uspokoił się.

- Proszę pana - odparł - zamiast dawać mi satysfakcję, niech pan posłucha, co

powiem. Dlaczego mój ojciec kupił pański dom? o tona dziś mniejsza. Że zaś

pana nie oszukał - dam stanowczy dowód. Ojciec natychmiast odstąpi panu ten

dom za dziewięćdziesiąt tysięcy...Więcej powiem - wybuchnął - nabywca odda

go panu za siedemdziesiąt...

- Henryku!... - wtrącił Wokulski.

- Już skończyłem. Żegnam pana - odpowiedział Szlangbaum i nisko ukłoniwszy

się panu Tomaszowi wyszedł z pokoju.

- Co za przykra farsa! - odezwał się po chwili pan Tomasz. -Istotnie,

wypowiedziałem w sklepie parę gorzkich wyrazów o starym Szlangbaumie, ale

pod słowem, nie wiedziałem, że jego syn tu jest... Zwróci mi dom za

siedemdziesiąt tysięcy, za który dal dziewięćdziesiąt... Paradny!... Cóż ty na to,

panie Stanisławie?..

- Może dom naprawdę wart tylko dziewięćdziesiąt... - nieśmiało odpowiedział

Wokulski. Pan Tomasz zaczął zapinać na sobie odzież i krawat.

- Dziękuję ci, panie Stanisławie - mówił - i za pomoc, i za zajęcie się moimi

interesami... Co za farsa z tym Szlangbaumem!... Ale... ale... Belcia prosi cię

jutro na obiad... Pieniądze odbierz od adwokata naszego księcia, a co do

procentu, który będziesz łaskaw...

- Wypłacę go natychmiast z góry za pół roku.

- Bardzo ci wdzięczny jestem - ciągnął pan Tomasz całując go w oba policzki. -

No, do widzenia zatem, do jutra... A nie zapomnij o obiedzie...

Wokulski wyprowadził go przez podwórze do bramy, gdzie już czekał powóz.

- Straszny upał! - mówił pan Tomasz, z trudnością przy pomocy Wokulskiego

siadając do powozu. - Cóż znowu za farsa z tymi Żydami?... Dał

dziewięćdziesiąt tysięcy; a gotów odstąpić za siedemdziesiąt... Pocieszne...

słowo honoru!...

Konie ruszyły w stronę Alei Ujazdowskiej. W drodze do domu pan Tomasz był

odurzony. Nie czuł upału, tylko ogólne osłabienie i szum w uszach. Chwilami

zdawało mu się, że każdym okiem widzi inaczej albo że obydwoma widzi

gorzej. Oparł się w rogu powozu chwiejąc się za każdym silniejszym ruchem jak

pijany.

Myśli i uczucia plątały mu się w dziwny sposób. Czasem wyobrażał sobie, że

jest otoczony siecią intryg, z której wydobyć go może tylko Wokulski. To

znowu, że jest ciężko chory i że tylko Wokulski pielęgnować by go potrafił. To

znowu, że umrze zostawiając zubożałą i od wszystkich opuszczoną córkę, którą

zaopiekować by się mógł tylko Wokulski. A nareszcie pomyślał, że dobrze jest

258

mieć własny powóz, tak lekko niosący jak ten, którym jedzie - i - że gdyby

poprosił Wokulskiego, on zrobiłby mu z niego prezent.

„Straszny upał!” - mruknął pan Tomasz.

Konie stanęły przed domem, pan Tomasz wysiadł i nawet nie kiwnąwszy głową

stangretowi poszedł na górę. Ledwie wlókł ociężałe nogi, a gdy znalazł się w

swym gabinecie, padł na fotel w kapeluszu i tak siedział parę minut ku

najwyższemu zdumieniu służącego, który uznała za stosowne poprosić

panienkę.

- Musiał dobrze pójść interes - rzekł do panny Izabeli - bo jaśnie pan coś... jakby

trochę tego... Panna Izabela, która mimo pozornego chłodu z największą

niecierpliwością oczekiwała na powrót ojca i rezultat licytacji domu, poszła do

gabinetu o tyle szybko, o ile można to było pogodzić z zasadami przyzwoitości.

Zawsze bowiem pamiętała, że pannie z jej nazwiskiem nie wolno zdradzać

żywszych uczuć, nawet wobec bankructwa. Pomimo przecież jej panowania nad

sobą Mikołaj poznał (z silnych wypieków na twarzy), że jest wzruszona, i

jeszcze raz dodał półgłosem:

- O! dobrze musiał pójść interes, bo jaśnie pan... tego... Panna Izabela

zmarszczyła piękne czoło i zatrzasnęła za sobą drzwi gabinetu. Jej ojciec wciąż

siedział w kapeluszu na głowie.

- Cóż, ojcze? - spytała z odcienim niesmaku, patrząc w jego czerwone oczy.

- Nieszczęście... ruina!... - odparł pan Tomasz z trudem zdejmując kapelusz. -

Straciłem trzydzieści tysięcy rubli...

Panna Izabela pobladła i usiadła na skórzanym szezlongu.

- Podły Żyd, lichwiarz, odstraszył konkurentów, przekupił adwokata i...

- Więc już nic nie mamy?... - szepnęła. - Jak to nic?... Mamy trzydzieści tysięcy

rubli, a od nich dziesięć tysięcy rubli procentu... Zacny ten Wokulski!... Nie

93
{"b":"152412","o":1}