Литмир - Электронная Библиотека
A
A

- Czy naprawdę kupiłeś, panie Stanisławie, klacz Krzeszowskiego?

- Tak jest.

- No, wiesz co, żeś mu spłatał figla, a mojej córce zrobiłeś miłą niespodziankę...

Panna Izabela zwróciła się do niego z uśmiechem.

- Założyłam się z ciocią - rzekła - że baron nie utrzyma swojej klaczy do

wyścigów i wygrałam, a drugi raz założyłam się z panią prezesową, że klacz

wygra...

Wokulski okrążył powóz i zbliżył się do panny Izabeli, która mówiła dalej:

- Naprawdę to przyjechałyśmy tylko na ten wyścig: pani prezesowa i ja. Bo

ciocia udaje, że gniewa się na wyścigi... Ach, panie, pan musi wygrać...

- Jeżeli pani zechce, wygram - odparł Wokulski patrząc na nią ze zdumieniem...

Nigdy nie wydała mu się tak piękną jak teraz w wybuchu niecierpliwości. Nigdy

też nie marzył, ażeby rozmawiała z nim tak łaskawie.

Spojrzał po obecnych. Prezesowa była wesoła, hrabina uśmiechnięta, pan Łęcki

promieniejący. Na koźle lokaj hrabiny półgłosem zakładał się z furmanem, że

Wokulski wygra. Dokoła nich kipiały śmiech i radość. Radował się tłum,

galerie, powozy; kobiety w barwnych strojach były piękne jak kwiaty i

ożywione jak ptaki. Muzyka grała fałszywie, ale raźnie; konie rżały, sportsmeni

zakładali się, przekupnie zachwalali piwo, pomarańcze i pierniki. Radowało się

słońce, niebo i ziemia, a Wokulski poczuł się w tak dziwnym nastroju, że

chciałby wszystko i wszystkich porwać w objęcia.

Odbył się drugi wyścig, muzyka znowu zagrała. Wokulski pobiegł do trybuny, a

spotkawszy Yunga, który z siodłem w ręku powracał w tej chwili od wagi,

szepnął mu:

- Panie Yung, musimy wygrać... Sto rubli nad umowę... Niech bodaj klacz

padnie...

- Och!... - jęknął dżokej przypatrując mu się z odcieniem chłodnego podziwu.

Wokulski kazał dojechać swemu powozowi bliżej hrabiny i wrócił do pań.

Uderzyło go to, że przy nich nikt nie stał. Wprawdzie marszałek i baron zbliżyli

się do ich powozu, ale obojętnie przyjęci przez pannę Izabelę niebawem

odsunęli się. Lecz młodzież kłaniała się z daleka i omijała.

„Rozumiem - pomyślał Wokulski. - Oziębiła ich wiadomość o licytacji domu. A

teraz - dodał w duchu, patrząc na pannę Izabelę- przekonaj się, kto naprawdę

kocha ciebie, nie twój majątek.”

Zadzwoniono na trzeci wyścig. Panna Izabela stanęła na siedzeniu; na twarz jej

wystąpiły rumieńce. O parę kroków od niej przejechał na Sułtance Yung z miną

człowieka, który się nudzi.

- Spraw się dobrze, ty śliczna!... - zawołała panna Izabela.

Wokulski wskoczył do swego powozu i otworzył lornetę. Był tak pochłonięty

wyścigiem, że na chwilę zapomniał o pannie Izabeli. Sekundy rozciągały mu się

172

w godziny; zdawało mu się, że jest przywiązany do trzech koni mających się

ścigać i że każdy ich ruch niepotrzebny szarpie mu ciało. Uważał, że jego klacz

nie ma dość ognia i że Yung jest zanadto obojętny. Mimo woli słyszał rozmowy

otaczających go:

- Yung weźmie..,

- Ale... Przypatrz się pan temu gniademu...

- Dałbym dziesięć rubli, żeby Wokulski wygrał... Utarłby nosa hrabiom...

- Krzeszowski wściekłby się...

Dzwonek. Trzy konie z miejsca ruszyły cwałem.

- Yung na przodzie...

- To właśnie głupstwo...

- Już minęli zakręt...

- Pierwszy zakręt, a gniady tuż za nim.

- Drugi... Znowu wysunął się...

- Ale gniady idzie...

- Pąsowa kurtka w tyle...

- Trzeci zakręt... Ależ Yung nic sobie z nich nie robi...

- Gniady dopędza...

- Patrzcie!... patrzcie!... Pąsowy bierze gniadego...

- Gniady na końcu... Przegrałeś pan...

- Pąsowy bierze Yunga...

- Nie weźmie, już ćwiczy konia...

- Ale... ale... Brawo Yung!... Brawo Wokulski!... Klacz idzie jak woda!...

Brawo!...

- Brawo!... brawo!.:.

Dzwonek. Yung wygrał. Wysoki sportsmen wziął klacz za uzdę i

zaprowadziwszy przed trybunę sędziów zawołał:

- Sułtanka!... Jeździec Yung!... Właściciel anonim...

- Co to anonim... Wokulski... Brawo Wokulski!... - wrzeszczał tłum.

- Właściciel pan Wokulski! - powtórzył wysoki dżentelmen i odesłał klacz na

licytację.

Wśród tłumu zbudził się szalony zapał dla Wokulskiego. Jeszcze żaden wyścig

tak nie rozruszał widzów: cieszono się, że warszawski kupiec pobił dwu

hrabiów.

Wokulski zbliżył się do powozu hrabiny. Pan Łęcki i damy starsze winszowały

mu; panna Izabela milczała.

W tej chwili przybiegł wysoki sportsmen.

- Panie Wokulski - rzekł - oto są pieniądze. Trzysta rubli nagrody, ośmset za

klacz, którą ja kupiłem...

Wokulski z paczką banknotów zwrócił się do panny Izabeli:

- Czy pozwoli pani, ażebym na jej ręce złożył to dla ochrony pań?...

Panna Izabela przyjęła paczkę z uśmiechem i prześlicznym spojrzeniem.

173

Wtem ktoś potrącił Wokulskiego. Był to baron Krzeszowski. Blady z gniewu

zbliżył się do powozu i wyciągając rękę do panny Izabeli zawołał po francusku:

- Cieszę się, kuzynko, że twoi wielbiciele triumfują... Przykro mi tylko, że na

mój koszt... Witam panie! - dodał kłaniając się hrabinie i prezesowej.

Twarz hrabiny powlokła się chmurą; pan Łęcki był zakłopotany, panna Izabela

zbladła. Baron w impertynencki sposób osadził spadające mu binokle i ciągle

patrząc na pannę Izabelę mówił:

- Tak jest... Mam szczególniejsze szczęście do wielbicieli kuzynki...

- Baronie... - wtrąciła prezesowa.

- Przecież nie mówię nic złego... Mówię tylko, że mam szczęście do...

Stojący za nim Wokulski dotknął jego ramienia.

- Słówko, panie baronie - rzekł.

- Ach, to pan - odparł baron przypatrując mu się. Odeszli na bok.

- Pan mnie potrącił, panie baronie...

- Bardzo przepraszam...

- To mi nie wystarcza...

- Czyżby pan chciał satysfakcji? - spytał baron.

- Właśnie.

- W takim razie służę - rzekł baron szukając biletu. - Ach, do licha! Nie wziąłem

biletów... Może pan ma notatnik z ołówkiem, panie Wokulski?...

Wokulski podał mu bilet i notatnik, w którym baron zapisał adres i swoje

nazwisko nie omieszkawszy zrobić przy nim zakrętu.

- Miło mi będzie - dodał kłaniając się Wokulskiemu - dokończyć rachunku za

moją Sułtankę...

- Postaram się zadowolić pana barona.

Rozstali się wymieniając najpiękniejsze ukłony.

- Rzeczywiście, awantura! - rzekł zmartwiony pan Łęcki, który widział wymianę

grzeczności.

Zirytowana hrabina kazała jechać do domu nie czekając końca wyścigów.

Wokulski ledwo miał czas dopaść powozu i pożegnać się z damami. Nim konie

ruszyły, panna Izabela wychyliła się i podając Wokulskiemu końce palców

szepnęła:

-Mersi, monsieur...

Wokulski osłupiał z radości. Był jeszcze na jednym wyścigu nie widząc, co się

koło niego dzieje, i korzystając z pauzy opuścił tor.

Prosto z wyścigów Wokulski pojechał do Szumana.

Doktór siedział przy otwartym oknie, w watowanym obdartym szlafroku, i robił

korektę trzydziestostronicowej broszurki etnograficznej, do napisania której użył

przeszło tysiąca obserwacyj i czterech lat czasu.

Była to rozprawa o kolorze i formie włosów ludności zamieszkującej Królestwo

Polskie. Uczony doktór głośno twierdził, że praca ta rozejdzie się najwyżej w

kilkunastu egzemplarzach, ale po cichu - kazał odbić ich cztery tysiące i był

pewnym drugiej edycji. Pomimo drwin ze swej ulubionej specjalności i

174

narzekań, iż nikogo nie interesuje, w głębi duszy Szuman wierzył, że w świecie

ucywilizowanym nie ma człowieka, którego by w najwyższym stopniu nie

interesowała kwestia koloru włosów i stosunki długości ich średnic. I w tej

właśnie chwili zastanawiał się, czyby na czele rozprawy nie należało napisać

62
{"b":"152412","o":1}