wspominam, gdyż naprawdę nie wiem, czego było więcej : listków na roślinach
zdobiących salę czy butelek.
Kosztowała nas ta zabawa przeszło trzy tysiące rubli, ale widok tylu jedzących
osób był zaiste okazały. Kiedy zaś wśród ogólnej ciszy powstał książę i wypił
zdrowie Stacha, kiedy zagrała muzyka, nie wiem już jaki kawałek, ale bardzo
ładny, i stu pięćdziesięciu ludzi huknęło: „Niech żyje”” - miałem łzy w oczach.
Pobiegłem do Wokulskiego i ściskając go szepnąłem:
- Widzisz, jak cię kochają...
- Lubią szampana - odpowiedział.
Zauważyłem, że wiwaty nic go nie obchodzą. Nie rozchmurzył się nawet, choć
jeden z mówców (musiał być literat, bo gadał dużo i bez sensu) powiedział, nie
wiem, w swoim czy w Wokulskiego imieniu, że... jest to najpiękniejszy dzień
jego życia.
Uważałem, że Stach najwięcej kręci się koło pana Łęckiego, który przed swym
bankructwem ocierał się podobno o europejskie dwory... Zawsze ta
nieszczęśliwa polityka!...
Z początku uczty wszystko odbywało się bardzo poważnie; coraz któryś z
biesiadników zabierał głos i gadał tak, jakby chciał odgadać wypite wino i
zjedzone potrawy. Lecz im więcej wynoszono pustych butelek, tym dalej
uciekała z tego zgromadzenia powaga, a w końcu- zrobił się przecie taki hałas,
że wobec niego prawie oniemiała muzyka.
Byłem zły jak diabeł i chciałem zwymyślać przynajmniej Mraczewskiego.
Odciągnąwszy go jednak od stołu zdobyłem się ledwie na te słowa :
- No, i po co to wszystko?...
- Po co?... - odparł patrząc na mnie błędnymi oczyma. - To tak dla panny
Łęckiej...
-Zwariowałeś pan!... Co dla panny Łęckiej?..
- No... te spółki..: ten sklep... ten obiad... Wszystko dla niej... I ja przez nią
wyleciałem ze sklepu... - mówił Mraczewski opierając się na moim ramieniu,
gdyż nie mógł ustać.
130
- Co?... - mówię widząc, że jest zupełnie pijany. - Wyleciałeś przez nią ze
sklepu, więc może i przez nią dostałeś się do Moskwy?..
- Rozu... rozumie się... Szepnęła słówko, takie... nieduże słóweczko i... dostałem
trzysta rubli więcej na rok... Żabcia ze starym wszystko zrobi, co jej się
podoba...
- No, idź pan spać - rzekłem.
- Właśnie, że nie pójdę spać... Pójdę do moich przyjaciół... Gdzie oni są?... Oni
by sobie z Żabcią prędzej poradzili... Nie grałaby im po nosie jak staremu...
Gdzie moi przyjaciele? - zaczął wrzeszczeć.
Naturalnie, że kazałem go odprowadzić do numeru na górę. Domyślam się
jednak, że udawał pijanego, ażeby mnie otumanić.
Około północy sala była podobna do trupiarni albo do szpitala; coraz kogoś
trzeba było wyciągać do numeru albo do dorożki. Wreszcie odnalazłszy doktora
Szumana, który był prawie trzeźwy, zabrałem go do siebie na herbatę.
Doktór Szuman jest także starozakonny, ale niezwykły to człowiek. Miał nawet
ochrzcić się, gdyż zakochał się w chrześcijance; ale że umarła, więc dał spokój.
Mówią nawet, że truł się z żalu, ale go odratowano. Dziś całkiem porzucił
praktykę lekarską, ma spory majątek i tylko zajmuje się badaniem ludzi czy też
ich włosów. Mały, żółty, ma przejmujące spojrzenie, przed którym trudno by
coś ukryć. A że zna się ze Stachem od dawna, więc musi wiedzieć wszystkie
jego tajemnice.
Po hucznym obiedzie byłem dziwnie zafrasowany i chciałem Szumana
pociągnąć trochę za język. Jeżeli ten dzisiaj nie powie mi czego o Stachu, to już
chyba nigdy nic nie będę wiedział.
Kiedy przyszliśmy do mego mieszkania i podano samowar, odezwałem się :
- Powiedz mi, doktorze, ale szczerze, co myślisz o Stachu?... Bo on mnie
niepokoi. Widzę, że od roku rzuca się na jakieś po prostu awantury... Ten
wyjazd do Bułgarii, a dziś ten magazyn... spółka... powóz... Jest dziwna zmiana
w jego charakterze...
- Nie widzę zmiany - odparł Szuman. - Był to zawsze człowiek czynu, który, co
mu przyszło do głowy czy do serca, wykonywał natychmiast. Postanowił wejść
do uniwersytetu i wszedł, postanowił zrobić majątek i zrobił. Więc jeżeli
wymyślił jakieś głupstwo, to także się nie cofnie i zrobi głupstwo kapitalne.
Taki już charakter.
- Z tym wszystkim - wtrąciłem - widzę w jego postępowaniu wiele
sprzeczności...
- Nic dziwnego - przerwał doktór. - Stopiło się w nim dwu ludzi: romantyk
sprzed roku sześćdziesiątego i pozytywista z siedemdziesiątego. To, co dla
patrzących jest sprzeczne, w nim samym jest najzupełniej konsekwentne.
- A czy nie wplątał się w jakie nowe historie?.. - spytałem.
- Nic nie wiem - odparł sucho Szuman.
Umilkłem i dopiero po chwili spytałem znowu:
- Cóż z nim jednak w rezultacie będzie?...
131
Szuman podniósł brwi i splótł ręce.
- Będzie źle - odparł. - Tacy ludzie jak on albo wszystko naginają do siebie, albo
trafiwszy na wielką przeszkodę rozbijają sobie łeb o nią. Dotychczas wiodło mu
się, ale... nie ma przecie człowieka, który by w życiu wygrywał same dobre
losy...
- Więc?.. - spytałem.
- Więc możemy zobaczyć tragedię - zakończył Szuman. Wypił szklankę herbaty
z cytryną i poszedł do siebie.
Całą noc spać nie mogłem. Takie straszne zapowiedzi w dzień triumfu...
Eh! stary Pan Bóg więcej wie od Szumana ; a On chyba nie pozwoli zmarnować
się Stachowi...”
ROZDZIAŁ JEDENASTY:
STARE MARZENIA I NOWE ZNAJOMOŚCI
Pani Meliton przeszła twardą szkołę życia, w której nauczyła się nawet
lekceważyć powszechnie przyjęte opinie.
Za młodu mówiono jej powszechnie, że panna ładna i dobra, choćby nie miała
majątku, może jednak wyjść za mąż. Była dobrą i ładną, lecz za mąż nie wyszła.
Później mówiono również powszechnie, że wykształcona nauczycielka zdobywa
sobie miłość pupilów i szacunek ich rodziców. Była wykształconą, nawet
zamiłowaną nauczycielką, lecz mimo to pupilki jej dokuczały, a ich rodzice
drwili z niej od pierwszego śniadania do kolacji. Potem czytała dużo romansów,
w których powszechnie dowodzono, że zakochani książęta, hrabiowie i
baronowie są ludźmi szlachetnymi, którzy w zamian za serce mają zwyczaj
oddawać ubogim nauczycielkom rękę. Jakoż oddała serce młodemu i
szlachetnemu hrabiemu, lecz - nie pozyskała jego ręki.
Już po trzydziestym roku życia wyszła za mąż za podstarzałego guwernera,
Melitona, w tym jedynie celu, ażeby moralnie podźwignąć człowieka, który
nieco się upijał. Nowożeniec jednak po ślubie więcej pił aniżeli przed ślubem, a
małżonkę, dźwigającą go moralnie, czasami okładał kijem.
Gdy umarł, podobno na ulicy, pani Meliton odprowadziwszy go na cmentarz i
przekonawszy się, że jest niezawodnie zakopany, wzięła na opiekę psa; znowu
bowiem powszechnie mówiono, że pies jest najwdzięczniejszym stworzeniem.
Istotnie, był wdzięcznym, dopóki nie wściekł się i nie pokąsał służącej, co samą
panią Meliton przyprawiło o ciężką chorobę.
Pół roku leżała w szpitalu, w osobnym gabinecie, samotna i zapomniana przez
swoje pupilki, ich rodziców i hrabiów, którym oddawała serce. Był czas do
rozmyślań. Toteż gdy wyszła stamtąd chuda, stara, z posiwiałymi i
przerzedzonymi włosami, znowu zaczęto mówić powszechnie, że - choroba
zmieniła ją do niepoznania.
- Zmądrzałam - odpowiedziała pani Meliton.
132
Nie była już nauczycielką, ale rekomendowała nauczycielki; nie myślała o
zamążpójściu, ale swatała młode pary; nikomu nie oddawała swego serca, ale
we własnym mieszkaniu ułatwiała schadzki zakochanym. Że zaś każdy i za
wszystko musiał jej płacić, więc miała trochę pieniędzy i z nich żyła.
W początkach nowej kariery była posępna i nawet cyniczna.
- Ksiądz - mówiła osobom zaufanym - ma dochody ze ślubów, ja z zaręczyn.