Литмир - Электронная Библиотека
A
A

- Cóż to za oryginalne diabły, panie Mraczewski? - spytał Lisiecki.

- A to cała historia! - odparł Mraczewski przypatrując się spod oka

Wokulskiemu. - Jest to baron Krzeszowski, wielki dziwak, i jego żona, trochę

narwana. Nawet skuzynowani ze mną, ale cóż!... - westchnął spoglądając w

lustro. - Ja nie mam pieniędzy, więc muszę być w handlu; oni jeszcze mają,

więc są moimi kundmanami...

- Mają bez pracy!... - wtrącił Klejn. - Ładny porządek świata, co?

- No, no... już mnie pan do swoich porządków nie nawracaj odparł Mraczewski.

- Otóż pan baron i pani baronowa od roku prowadzą ze sobą wojnę. On chce

rozwodu, na co ona się nie zgadza; ona chce przepędzić go od zarządu swoim

majątkiem, na co on się nie zgadza. Ona nie pozwala mu trzymać koni,

szczególniej jednego wyścigowca; a on nie pozwala jej kupić kamienicy po

Łęckich, w której pani Krzeszowska mieszka i gdzie straciła córkę. Oryginały!...

Bawią ludzi wymyślając jedno na drugie...

Opowiadał lekkim tonem i kręcił się po sklepie z miną panicza, który przyszedł

tu na chwilkę, ale zaraz wyjdzie. Wokulski mienił się siedząc na fotelu; już nie

mógł znieść głosu Mraczewskiego.

„ Kuzyn Krzeszowskich... - myślał. - Dostanie bilet miłosny od panny Izabeli...

A infamis!...”

I przemógłszy się wrócił do swej księgi. Do sklepu znowu poczęli wchodzić

goście, wybierać towary, targować się, płacić. Ale Wokulski widział tylko ich

cienie, pogrążony w pracy. A im dłuższe sumował kolumny, im większe

wypadały mu sumy, tym bardziej czuł, że w sercu kipi mu jakiś gniew

bezimienny. O co?... na kogo?... mniejsza. Dosyć, że ktoś za to zapłaci,

pierwszy z brzegu.

Około siódmej sklep już stanowczo wyludnił się, subiekci rozmawiali, Wokulski

wciąż rachował. Wtem znowu usłyszał nieznośny głos Mraczewskiego, który

mówił aroganckim tonem:

74

- Co mi pan, panie Klejn, będzie zawracał głowę!... Wszyscy socjaliści są

złodzieje, bo chcieliby dzielić się cudzym, i - szubrawcy, bo mają na dwu jedną

parę butów i nie wierzą w chustki do nosa.

- Nie mówiłbyś pan tak - odparł smutnie Klejn - gdybyś przeczytał choć z parę

broszurek, nawet niedużych.

- Błazeństwo... - przerwał Mraczewski włożywszy ręce w kieszenie. - Będę

czytał broszury, które chcą zniszczyć rodzinę, wiarę i własność!... No, takich

głupich nie znajdziesz pan w Warszawie.

Wokulski zamknął księgę i włożył ją do kantorka. W tej chwili znowu weszły

do sklepu trzy panie żądając rękawiczek.

Targ z nimi przeciągnął się z kwadrans. Wokulski siedział na fotelu i patrzył w

okno; gdy zaś damy wyszły, odezwał się tonem bardzo spokojnym:

- Panie Mraczewski.

- Co pan każe?... - spytał piękny młodzieniec biegnąc do kantorka krokiem

kontredansowym.

- Od jutra niech pan postara się o inne miejsce - rzekł krótko Wokulski.

Mraczewski osłupiał.

- Dlaczego, panie szefie?... Dlaczego?...

- Dlatego, że u mnie już pan nie ma miejsca.

- Jakiż powód?:.. Przecie chyba nic złego nie zrobiłem? Gdzież pójdę, jeżeli pan

tak nagle pozbawi mnie posady?

- Świadectwo dostanie pan dobre - odparł Wokulski. - Pan Rzecki wypłaci panu

pensję za następny kwartał, wreszcie - za pięć miesięcy... A powód jest ten, że ja

i pan nie pasujemy do siebie... Zupełnie nie pasujemy. - Mój Ignacy, zrób z

panem Mraczewskim rachunek do pierwszego października.

To powiedziawszy Wokulski wstał z fotelu i wyszedł na ulicę.

Dymisja Mraczewskiego zrobiła takie wrażenie, że subiekci nie przemówili

między sobą ani słowa, a pan Rzecki kazał zamknąć sklep, chociaż nie było

jeszcze ósmej. Pobiegł zaraz do mieszkania Wokulskiego, lecz go tam nie zastał.

Przyszedł drugi raz o jedenastej w nocy, lecz w oknach było ciemno, i pan

Ignacy wrócił do siebie zgnębiony.

Na drugi dzień w Wielki Czwartek, Mraczewski już nie pokazał się w sklepie.

Pozostali koledzy jego byli smutni i czasem naradzali się między sobą po cichu.

Około pierwszej przyszedł Wokulski. Lecz nim usiadł do kantorka, otworzyły

się drzwi i zwykłym wahającym się krokiem wbiegł pan Krzeszowski zadając

sobie wiele trudu nad osadzeniem binokli na nosie.

- Panie Wokulski - zawołał roztargniony gość, prawie ode drzwi. - W tej chwili

dowiaduję się... Jestem Krzeszowski... Dowiaduję się, że ten biedny Mraczewski

z mojej winy otrzymał dymisję. Ależ, panie Wokulski, ja wczoraj bynajmniej

nie miałem pretensji do pana... Ja szanuję dyskrecję, jaką okazał pan w sprawie

mojej i mojej żony... Ja wiem, że pan jej odpowiedział, jak przystało na

dżentelmena...

75

- Panie baronie - odparł Wokulski - ja nie prosiłem pana o świadectwo

przyzwoitości. Poza obrębem tego - co pan każe?...

- Przyszedłem prosić o przebaczenie biednemu Mraczewskiemu, który nawet...

- Do pana Mraczewskiego nie mam żadnej pretensji, nawet tej, ażeby do mnie

wracał.

Baron przygryzł wargi. Chwilę milczał, jakby odurzony szorstką odmową ; na

koniec ukłonił się i cicho powiedziawszy: „ Przepraszam...” opuścił sklep.

Panowie Klejn i Lisiecki cofnęli się za szafy i po krótkiej naradzie wrócili do

sklepu, od czasu do czasu rzucając na siebie smutne, lecz wymowne spojrzenia.

Około trzeciej po południu ukazała się pani Krzeszowska. Zdawało się, że jest

bledsza, żółciejsza i jeszcze czarniej ubrana niż wczoraj. Lękliwie obejrzała się

po sklepie, a spostrzegłszy Wokulskiego zbliżyła się do kantorka.

- Panie - rzekła cicho - dziś dowiedziałam się, że pewien młody człowiek,

Mraczewski, z mojej winy stracił u pana miejsce. Jego nieszczęśliwa matka...

- Pan Mraczewski już nie jest u mnie i nie będzie - odparł Wokulski z ukłonem.

- Czym więc mogę pani służyć?...

Pani Krzeszowska miała widocznie ułożoną dłuższą mowę. Na nieszczęście

spojrzała Wokulskiemu w oczy i... z wyrazem: „ Przepraszam...” wyszła ze

sklepu.

Panowie Klejn i Lisiecki mrugnęli na siebie wymowniej niż dotychczas, lecz

poprzestali na jednomyślnym wzruszeniu ramionami.

Dopiero około piątej po południu zbliżył się do Wokulskiego Rzecki. Oparł ręce

na kantorku i rzekł półgłosem:

- Matka tego Mraczewskiego, Staśku, jest bardzo biedna kobieta...

- Zapłać mu pensję do końca roku - odparł Wokulski.

- Myślę... Stasiu, myślę, że nie można aż tak karać człowieka za to, że ma inne

niż my przekonania polityczne...

- Polityczne?... - powtórzył Wokulski takim tonem, że panu Ignacemu przeszedł

mróz po kościach...

- Zresztą, powiem ci - ciągnął dalej pan Ignacy - szkoda takiego subiekta.

Chłopak piękny, kobiety go pasjami lubią...

- Piękny? - odparł Wokulski. - Więc niech pójdzie na utrzymanie, jeżeli taki

piękny.

Pan Ignacy cofnął się. Panowie Lisiecki i Klejn już nawet nie spoglądali na

siebie.

W godzinę później przyszedł do sklepu niejaki pan Zięba, którego Wokulski

przedstawił jako nowego subiekta.

Pan Zięba miał około lat trzydziestu ; był może tak przystojny jak Mraczewski,

ale wyglądał nierównie poważniej i taktowniej. Nim sklep zamknięto, już

zaznajomił się, a nawet zdobył przyjaźń swoich kolegów. Pan Rzecki odkrył w

nim zagorzałego bonapartystę; pan Lisiecki wyznał, że on sam obok Zięby jest

bardzo bladym antysemitą, a pan Klejn doszedł do wniosku, że Zięba musi być

co najmniej biskupem socjalizmu.

76

Słowem, wszyscy byli kontenci, a pan Zięba spokojny.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY:

KŁADKI, NA KTÓRYCH SPOTYKAJĄ SIĘ LUDZIE

RÓŻNYCH ŚWIATÓW

W Wielki Piątek z rana Wokulski przypomniał sobie, że dziś i jutro hrabina

Karolowa i panna Izabela będą kwestowały przy grobach.

27
{"b":"152412","o":1}