miesiąc październik.
Nadto zaś napisał do Rzeckiego list z zapytaniem: czy pan Ignacy nie dałby mu
ze swego kapitału dwudziestu jeden tysięcy rubli gotowizną, w zamian za sumę
płatną na święty Jan, którą Ochocki miał na hipotece wiejskiego majątku?
„Bardzo zależy mi na tym - kończył swój list - ażeby wszystko, co posiadam,
mieć w ręku, gdyż w listopadzie stanowczo muszę wyjechać za granicę.
Objaśnię to panu przy osobistej rozmowie...”
„Dlaczego on tak nagle wyjeżdża za granicę i dlaczego zbiera wszystkie
pieniądze?... - zapytywał sam siebie Rzecki. - Dlaczego w końcu odkłada
wyjaśnienia do rozmowy osobistej?...”
Naturalnie, że przyjął propozycję Ochockiego; zdawało mu się, że w tym
nagłym wyjeździe i niedomówieniach tkwi jakaś otucha.
„Kto wie - myślał - czy Stach pojechał do Indyj ze swoim półmilionem?... Może
oni obaj z Ochockim zejdą się w Paryżu, u tego dziwnego Geista?... Jakieś
metale... jakieś balony!... Widocznie chodzi im o utrzymanie tajemnicy,
przynajmniej do czasu...”
W tym jednak razie pomieszał mu rachunki Szuman powiedziawszy przy jakiejś
okazji:
- Dowiadywałem się w Paryżu o tego sławnego Geista myśląc, że Wokulski
może się o niego zechce zaczepić. No, ale Geist, niegdyś bardzo zdolny chemik,
jest dziś skończonym wariatem... Cała Akademia śmieje się z jego pomysłów!...
Drwiny całej Akademii z Geista mocno zachwiały nadziejami Rzeckiego. Jużci,
jeżeli kto, to tylko Akademia Francuska mogłaby ocenić wartość owych metali
czy balonów... A jeżeli mędrcy zadecydowali, że Geist jest wariatem, to już
chyba Wokulski nie miałby co robić u niego.
„Gdzie i po co w takim razie wyjechał? - myślał Rzecki. - Ha, oczywiście,
wyjechał w podróż, bo mu tu było źle... Jeżeli Ochocki musiał opuścić
mieszkanie, w którym dokuczyła mu tylko gramatyka grecka, to Wokulski mógł
tym bardziej wynieść się z miasta, gdzie mu tak dokuczyła kobieta... I gdybyż to
tylko ona!... Czy był kiedy człowiek bardziej szkalowany od niego?...”
„Ale dlaczego on zrobił prawie testament i jeszcze napomykał w nim o
śmierci?...” - dodawał pan Ignacy. .
Tę wątpliwość rozjaśniła mu wizyta Mraczewskiego. Młody człowiek
przyjechał do Warszawy niespodzianie i przyszedł do Rzeckiego z miną
zakłopotaną. Rozmawiał urywkowo, a w końcu napomknął, że pani Stawska
619
waha się przyjąć darowizny Wokulskiego i że jemu samemu dar ten wydaje się
niepokojącym...
- Dzieciak jesteś, mój kochany!... - oburzył się pan Ignacy.- Wokulski zapisał jej
czy Helci dwadzieścia tysięcy rubli, bo polubił kobietę; a polubił ją, bo w jej
domu znajdował spokój w najcięższych czasach dla siebie... Wiesz przecie, że
kochał się w pannie Izabeli?..
- To wiem - odparł nieco spokojniej Mraczewski - ale wiem i o tym, że pani
Stawska miała do Wokulskiego słabość...
- Więc i cóż?... Dziś Wokulski jest dla nas wszystkich prawie umarłym i Bóg
wie, czy go kiedy zobaczymy.
Mraczewskiemu twarz rozjaśniła się.
- To prawda - rzekł - to prawda!... Pani Stawska może przyjąć zapis od
zmarłego, a ja nie potrzebuję się obawiać wspomnień o nim...
I wyszedł bardzo kontent z tego, że Wokulski może już nie żyje.
„Stach miał rację - myślał pan Ignacy - nadając taką formę swoim zapisom.
Umniejszył kłopotu obdarowanym, a nade wszystko tej poczciwej pani
Helenie...”
W sklepie Rzecki bywał ledwie raz na kilka dni, jedyne zaś jego zajęcie,
notabene bezpłatne, polegało na układaniu wystawy w oknach, co zwykle robił
w nocy z soboty na niedzielę. Stary subiekt bardzo lubił to układanie, a
Szlangbaum sam go o nie prosił w nadziei, że pan Ignacy umieści swój kapitał
w jego kantorze na niewysoki procent.
Ale i te rzadkie odwiedziny wystarczyły panu Ignacemu do zorientowania się,
że w sklepie zaszły gruntowne zmiany na gorsze. Towary, lubo pokaźne na oko,
były liche, choć zarazem zniżyła się trochę ich cena; subiekci w arogancki
sposób traktowali publiczność i dopuszczali się drobnych nadużyć, które nie
uszły uwagi Rzeckiego. Nareszcie dwu nowych inkasentów dopuściło się
malwersacji na sto kilkadziesiąt rubli.
Kiedy pan Ignacy wspomniał o tym Szlangbaumowi, usłyszał odpowiedź :
- Proszę pana, publiczność nie zna się na dobrym towarze, tylko na tanim... A co
do malwersacji, te się wszędzie trafiają. Skąd zresztą wezmę innych ludzi?
Pomimo tęgiej miny Szlangbaum jednak martwił się, a Szuman drwił z niego
bez miłosierdzia.
- Prawda, panie Szlangbaum - mówił doktór - że gdyby w kraju zostali sami
Żydzi, wyszlibyśmy z torbami z interesu! Bo jedni okpiwaliby nas, a drudzy nie
daliby się łapać na nasze sztuki...
Mając dużo wolnego czasu pan Ignacy dużo rozmyślał i dziwił się, że teraz po
całych dniach zaprzątały go kwestie, które dawniej nawet nie przeszły mu przez
głowę.
„Dlaczego nasz sklep upadł?... - mówił do siebie. - Bo gospodaruje w nim
Szlangbaum, nie Wokulski. A dlaczego nie gospodaruje Wokulski?... Bo jak to
wspomniał Ochocki, Stach dusił się tutaj prawie od dzieciństwa i nareszcie
musiał uciec na świeże powietrze...”
620
I przypomniał sobie najwydatniejsze momenta z życia Wokulskiego. Kiedy
chciał uczyć się, jeszcze jako subiekt Hopfera, wszyscy mu dokuczali. Kiedy
wstąpił do uniwersytetu, zażądano od niego poświęceń. Kiedy wrócił do kraju,
nawet pracy mu odmówiono. Kiedy zrobił majątek, obrzucono go
podejrzeniami, a kiedy zakochał się, ubóstwiana kobieta zdradziła go w
najnikczemniejszy sposób...
„Trzeba przyznać - rzekł pan Ignacy - że w takich warunkach zrobił, co mógł
najlepszego...”
Ale jeżeli Wokulskiego siła faktów wypchnęła z kraju, dlaczego sklepu po nim
nie odziedziczył bodajby on sam, Rzecki, nie zaś Szlangbaum?...
Bo on, Rzecki, nigdy o tym nie myślał, ażeby posiadać własny sklep. On
walczył za interesa Węgrów albo czekał, aż Napoleonidzi świat przebudują. I
cóż się stało?... Świat nie poprawił się, Napoleonidzi wyginęli, a właścicielem
sklepu został Szlangbaum.
„Strach, ile się u nas marnuje uczciwych ludzi - myślał. - Katz palnął sobie w
leb, Wokulski wyjechał, Klejn Bóg wie gdzie, a Lisiecki musiał także się
wynosić, bo dla niego nie było tu miejsca...”
Wobec tych medytacyj pan Ignacy doznawał wyrzutów sumienia, pod wpływem
których począł mu się zarysowywać jakiś plan na przyszłość...
„Wejdę - mówił - do spółki z panią Stawską i z Mraczewskim. Oni mają
dwadzieścia tysięcy rubli, ja dwadzieścia pięć tysięcy, więc za taką sumę
możemy otworzyć porządny sklep choćby pod bokiem Szlangbaumowi...”
Projekt ten tak go opanował, że pod jego wpływem czuł się nawet zdrowszym.
Wprawdzie coraz częściej doznawał bólu w ramionach i duszności, ale nie
zważał na to...
„Pojadę na kurację choćby za granicę - myślał - pozbędę się tych głupich
duszności i wezmę się do roboty naprawdę... Cóż to, czy tylko Szlangbaum ma
robić u nas majątek?...”
Czuł się młodszym i rzeźwiejszym, choć Szuman nie radził mu wychodzić na
ulicę i zalecał unikać wzruszeń.
Sam doktór jednakże często zapominał o własnym przepisie.
Raz wpadł do Rzeckiego z rana, wzburzony tak, że zapomniał włożyć krawata
na szyję.
- Wiesz pan - zawołał - pięknych rzeczy dowiedziałem się o Wokulskim!...
Pan Ignacy położył na stole nóż i widelec (właśnie jadł befsztyk z borówkami) i
uczul ból w ramionach.
- Cóż się stało?... - zapytał słabym głosem.
- Pyszny jest Staś!... - mówił Szuman. - Odnalazłem tego dróżnika Wysockiego
w Skierniewicach, wybadałem go i wiesz pan, com odkrył?...
- Skądże mogę wiedzieć?... - spytał Rzecki, któremu na chwilę zrobiło się