ochoty?... Był jak zeschły liść, który tam pójdzie, gdzie nim wiatr rzuci.
„Kiedyś przeczuwałem ten stan - myślał - ale dziś widzę, że nie miałem o nim
pojęcia...”
Pewnego dnia usłyszał w przedpokoju głośny spór. Wyjrzał i zobaczył
Węgiełka, którego lokaj nie chciał puścić do pokoju.
- Ach, to ty! - rzekł Wokulski. - Chodźże no... Co u was słychać?
Węgiełek z początku przypatrywał mu się z miną niespokojną; stopniowo
jednak ożywił się i nabrał otuchy.
576
- Mówili - rzekł z uśmiechem - że wielmożny pan już na ostatnich nogach, ale,
widzę, łgali. Zmizerniał pan, bo zmizerniał, ale na księżą oborę to już żadnym
sposobem pan nie patrzy...
- Cóż słychać? - powtórzył Wokulski.
Węgiełek szeroko opowiedział mu, że już ma dom, lepszy od tamtego, co się
spalił, i że ma mnóstwo roboty. Dlatego właśnie przyjechał do Warszawy, ażeby
kupić materiały i zabrać choćby ze dwu pomocników.
- Fabrykę mógłbym założyć, mówię wielmożnemu panu!... - zakończył
Węgiełek.
Wokulski słuchał go milcząc. Nagle zapytał:
- A z żoną jesteś szczęśliwy?
Cień przeleciał po twarzy Węgiełka.
- Dobra kobieta, wielmożny panie, ale... Wreszcie przed panem powiem jak
przed Bogiem... Trochę nam już nie tak... Zawsze to prawda, że czego oczy nie
widzą, tego sercu nie żal; ale jak raz zobaczą...
Otarł łzy rękawem.
- Co to znaczy!... - zdziwił się Wokulski.
- Ot, nic. Wiem przecie, kogo wziąłem, alem był spokojny, bo kobieta dobra,
cicha, pracowita i przywiązana do mnie jak ten pies. No, ale co z tego?..
Dopótym był spokojny, dopókim nie zobaczył jej dawnego gacha czy jak tam...
- Gdzie?...
- W Zasławiu, panie - ciągnął Węgiełek. - Jednej niedzieli poszliśmy z Marysią
na zamek; chciałem jej pokazać ten potok, gdzie zginął kowal, i ten kamień, co
na nim wielmożny pan kazał mi wyciąć napis. Wtem patrzę, jest powóz pana
barona Dalskiego, co ożenił się z wnuczką nieboszczki pani Zasławskiej...
Dobra to była pani, niech jej Bóg da wieczne odpocznienie!...
- Znasz barona? - spytał Wokulski.
- Ojej! - odparł Węgiełek - przecie pan baron gospodaruje teraz dobrami po
nieboszczce, dopóki się tam coś nie zrobi. A ja już za jego rządów wyklejałem
pokoje i poprawiałem okna. Znam go!... rzetelny pan i hojny...
- Cóż dalej?
- Więc mówię wielmożnemu panu, stoimy w zamku z Marysią i patrzymy na
potok, aż ci na jeden raz włażą między gruzy: pani baronowa, niby wnuczka
nieboszczki, i ten psubrat Starszczak...
Wokulski rzucił się na krześle.
- Kto?... - szepnął.
- Ten pan Starski, także wnuk po nieboszczce pani Zasławskiej, co się
podlizywał jej za życia, a teraz chce zwalić testament, bo mówi, że babka przed
śmiercią zwariowała... Taki to on! Odpoczął i ciągnął dalej:
- Wzięli się z panią baronową pod ręce, patrzyli na nasz kamień, ale więcej
gadali ze sobą i chichotali. Wtem Starszczak ogląda się. Zobaczył moją żonę i
roześmiał się do niej nieznacznie, a ona tak zbielała jak chusta...
577
„Co ci to, Maryś?... „ - mówię. A ona: „Nic mi...” A tymczasem pani baronowa i
ten bisurman zbiegli z górki zamkowej i poszli między leszczynę. „Co ci to?
mówię jeszcze raz do Marysi. - Ino mi gadaj prawdę, bom zmiarkował, że się z
tym cholerą znasz...” A ona siadła na ziemi i w płacz: „Żeby go Bóg skarał! -
mówi - przecie on najpierwszy mnie zgubił...'
Wokulski przymknął oczy. Węgiełek zirytowanym głosem opowiadał :
- Jakem to usłyszał, wielmożny panie, myślałem, że polecę za nim i choć przy
pani baronowej, nogami go zabiję na miejscu. Taki mnie żal zdjął. Ale wnet
przyszło mi do głowy: „Po cóżeś się, durny, z nią ożenił? Wiedziałeś przecie, co
za jedna...” I w tym momencie serce mi zemdlało, żem się nawet bał zejść z
górki, a na żonę wcalem nie spojrzał. Ona mówi: „Gniewasz się?...” A ja:
„Pewnieście się tu spotykali?...” „Bogiem się świadczę - ona odpowiada - żem
go tylko wtedy widziała...” „I dobrzeście się sobie przypatrzyli!... - ja mówię.-
Bodajem był pierwej oślepł, nimem na cię spojrzał; bodajem zdechł, niżem się z
tobą poznał...” A ona pyta się z płaczem: „Za co się gniewasz?...” Ja jej wtedy
powiedziałem, pierwszy i ostatni raz: „Świnia jesteś, i tyle...” - bom już nie
mógł wytrzymać. Wtem patrzę, leci sam pan baron, zakaszlany, aż posiniał, i
pyta:
„Nie widziałeś, Węgiełek, mojej żony?...” Mnie coś wtedy do łba strzeliło, żem
mu odpowiedział: „Widziałem, jaśnie panie, poszła w krzaki z panem Starskim.
Już mu zabrakło pieniędzy na kupowanie dziewcząt, to teraz chwyta się
mężatek...” No, jak on na mnie wtedy spojrzał, choć i pan baron!...
Węgiełek ukradkiem otarł oczy.
- Ot, takie jest moje życie, wielmożny panie. Byłem spokojny, dopókim nie
zobaczył jednego gacha; ale teraz na kogo spojrzę, wydaje mi się, że i on mój
szwagier... A od żony, choć jej o tym nie gadam, to tak mnie odpycha... tak
mnie odpycha, jakby co między mną i nią stało... Nawet pocałować jej nie mogę
po dawnemu i żeby nie święta przysięga, to mówię panu, już bym porzucił dom
i leciał gdzie na cztery strony.., A wszystko tylko z tego idzie, żem do niej
przywiązany. Bo żebym ja jej nie lubił, to co mi tam!... Gospodyni staranna,
dobrze gotuje, pięknie szyje i w domu cichutka jak pajęczyna. Niechby tam
miała gachów.
Ale żem ją lubił, więc przez to taki mam żal i złość, że się we mnie wszystko
pali na popiół...
Węgiełek drżał z gniewu.
- Z początku, wielmożny panie, jakeśmy się pobrali, tom ino wyglądał dzieci.
Ale dziś to mnie strach bierze, ażebym zamiast mojego dziecka nie zobaczył
gachowego. Bo przecie wiadomo, że jak wyżlica ma raz szczenięta z kundlem,
to później żebyś jej dawał wyżły najlepsze, zawsze się odezwie kundel w
pomiocie, widać przez zapatrzenie...
- Muszę wyjść - rzekł nagle Wokulski - więc bądź zdrów... A przed wyjazdem
wstąp jeszcze do mnie...
Węgiełek pożegnał go bardzo serdecznie, w przedpokoju zaś rzekł do lokaja :
578
- Coś waszemu panu dolega... Zrazu tom myślał, że zdrów, choć źle wygląda;
ale on, widać, nietęgi... Niech się wami Pan Bóg opiekuje!...
- A widzisz, mówiłem ci, żebyś tam nie właził i dużo nie gadał odparł
pochmurnie lokaj wypychając go do sieni.
Po odejściu Węgiełka Wokulski wpadł w głęboką zadumę. „Stali naprzeciw
mego kamienia i śmieli się!... - szepnął. - Nawet kamień musiał zbezcześcić,
niewinny kamień.”
Przez chwilę zdawało mu się, że znalazł nowy cel, chodziło tylko o wybór; czy
wypalić w łeb Starskiemu wymieniwszy mu pierwej listę osób, którym
zrujnował szczęście, czyli też - zostawić go przy życiu, lecz doprowadzić do
ostatecznej nędzy i upodlenia?...
Ale wnet przyszedł rozmysł i wydało mu się rzeczą dziecinną, a nawet
niesmaczną, ażeby on miał poświęcać majątek, pracę i spokojność dla zemsty
nad tego rodzaju człowiekiem.
„Wolałbym zastanawiać się nad tępieniem myszy polnych albo karaluchów, bo
one są rzeczywistą klęską, a taki Starski... licho wie, co to jest?... Zresztą
niepodobna, ażeby człowiek tak ograniczony mógł być wyłączną przyczyną tylu
nieszczęść. On jest tylko iskrą, która podpala już gotowe materiały...”
Położył się na szezlongu i myślał:
„Mnie urządził - dlaczego?... Miał wspólniczkę najzupełniej godną siebie, no i
drugą wspólniczkę: moją głupotę. Jak można było od razu nie poznać się na tej
kobiecie i zrobić ją bożyszczem dlatego tylko, że pozowała na istotę wyższą?...
Urządził też Dalskiego, ale kto winien Dalskiemu, że oszalał na starość dla
osoby, której wartość moralna leżała jak na półmisku... Przyczyną klęsk świata