Usiadły przy oknie, za którym zebrało się kilkoro obdartych dzieci. Dzieci
spoglądały na nią, na czekoladę i na ciastka z ciekawością i łakomstwem
głodnych zwierzątek, a ten kupiec - tak samo na nią patrzył.
48
Lekki dreszcz przebiegł pannę Izabelę. I to ma być wspólnik jej ojca?... Do
czego ten wspólnik?... Skąd jej ojcu przyszło do głowy zawiązywać jakieś
towarzystwa handlowe, tworzyć jakieś rozległe plany, o których nigdy dawniej
nie marzył?... Chce przy pomocy mieszczaństwa wysunąć się na czoło
arystokracji; chce zostać wybranym do rady miejskiej, której nie było i nie
ma?...
Ależ ten Wokulski to naprawdę jakiś aferzysta, może oszust, który potrzebuje
głośnego nazwiska na szyld do swoich przedsiębiorstw. Bywały takie wypadki.
Ileż to pięknych nazwisk szlachty niemieckiej i węgierskiej unurzało się w
operacjach handlowych, których ona nawet nie rozumie, a ojciec chyba nie
więcej.
Zrobiło się już zupełnie ciemno; na ulicy zapalono latarnie, których blask
wpadał do gabinetu panny Izabeli malując na suficie ramę okna i zwoje firanki.
Wyglądało to jak krzyż na tle jasności, którą powoli zasłania gęsty obłok.
„Gdzie to ja widziałam taki krzyż, taką chmurę i jasność?...” - zapytała się
panna Izabela. Zaczęła przypominać sobie widziane w życiu okolice i - marzyć.
Zdawało się jej, że powozem jedzie przez jakąś znaną miejscowość. Krajobraz
jest podobny do olbrzymiego pierścienia, utworzonego z lasów i zielonych gór,
a jej powóz znajduje się na krawędzi pierścienia i zjeżdża na dół. Czy on
zjeżdża? bo ani zbliża się do niczego, ani od niczego nie oddala, tak jakby stał w
miejscu. Ale zjeżdża: widać to po wizerunku słońca, które odbija się w
lakierowanym skrzydle powozu i, drgając, z wolna posuwa się w tył. Zresztą
słychać turkot... To turkot dorożki na ulicy?... Nie, to turkoczą machiny
pracujące gdzieś w głębi owego pierścienia gór i lasów. Widać tam nawet, na
dole, jakby jezioro czarnych dymów i białych par, ujęte w ramę zieloności.
Teraz panna Izabela spostrzega ojca, który siedzi przy niej i z uwagą ogląda
sobie paznogcie, od czasu do czasu rzucając okiem na krajobraz. Powóz ciągle
stoi na krawędzi pierścienia niby bez ruchu, a tylko wizerunek słońca, odbitego
w lakierowanym skrzydle, wolno posuwa się ku tyłowi. Ten pozorny spoczynek
czy też utajony ruch w wysokim stopniu drażni pannę Izabelę. „Czy my
jedziemy, czy stoimy?” - pyta ojca. Ale ojciec nie odpowiada nic, jakby jej nie
widział; ogląda swoje piękne paznogcie i czasami rzuca okiem na okolicę...
Wtem (powóz ciągle drży i słychać turkot) z głębi jeziora czarnych dymów i
białych par wynurza się do pół figury jakiś człowiek. Ma krótko ostrzyżone
włosy, śniadą twarz, która przypomina Trostiego, pułkownika strzelców (a może
gladiatora z Florencji?), i ogromne czerwone dłonie. Odziany jest w zasmoloną
koszulę z rękawami zawiniętymi wyżej łokcia; w lewej ręce, tuż przy piersi,
trzyma karty ułożone w wachlarz, w prawej, którą podniósł nad głowę, trzyma
jedną kartę, widocznie w tym celu, aby ją rzucić na przód siedzenia powozu.
Reszty postaci nie widać spośród dymu.
„Co on robi, ojcze?” - pyta się zalękniona panna Izabela.
„Gra ze mną w pikietę” - odpowiada ojciec, również trzymając w rękach karty.
„Ależ to straszny człowiek, papo!”
49
„Nawet tacy nie robią nic złego kobietom” - odpowiada pan Tomasz.
Teraz dopiero panna Izabela spostrzega, że człowiek w koszuli patrzy na nią
jakimś szczególnym wzrokiem, ciągle trzymając kartę nad głową. Dym i para,
kotłujące w dolinie, chwilami zasłaniają jego rozpiętą koszulę i surowe oblicze;
tonie wśród nich - nie ma go. Tylko spoza dymu widać blady połysk jego
oczów, a nad dymem obnażoną do łokcia rękę i - kartę.
„Co znaczy ta karta, papo?..” - zapytuje ojca.
Ale ojciec spokojnie patrzy we własne karty i nie odpowiada nic, jakby jej nie
widział.
„Kiedyż nareszcie wyjedziemy z tego miejsca?...”
Ale choć powóz drży i słońce odbite w skrzydle posuwa się ku tyłowi, ciągle u
stopni widać jezioro dymu, a w nim zanurzonego człowieka, jego rękę nad
głową i - kartę.
Pannę Izabelę ogarnia nerwowy niepokój, skupia wszystkie wspomnienia,
wszystkie myśli, ażeby odgadnąć: co znaczy karta, którą trzyma ten człowiek?..
Czy to są pieniądze, które przegrał do ojca w pikietę? Chyba nie. Może ofiara,
jaką złożył Towarzystwu Dobroczynności? I to nie. Może tysiąc rubli, które dał
jej ciotce na ochronę, a może to jest kwit na fontannę, ptaszki i dywany do
ubrania grobu Pańskiego?... Także nie; to wszystko nie niepokoiłoby jej.
Stopniowo pannę Izabelę napełnia wielka bojaźń. Może to są weksle jej ojca,
które ktoś niedawno wykupił?... W takim razie wziąwszy pieniądze za srebra i
serwis spłaci ten dług najpierw i uwolni się od podobnego wierzyciela. Ale
człowiek pogrążony w dymie wciąż patrzy jej w oczy i karty nie rzuca. Więc
może... Ach!...
Panna Izabela zrywa się z szezlonga, potrąca w ciemności o taburet i drżącymi
rękoma dzwoni. Dzwoni drugi raz, nie odpowiada nikt, więc wybiega do
przedpokoju i we drzwiach spotyka pannę Florentynę, która chwyta ją za rękę i
mówi ze zdziwieniem:
- Co tobie, Belciu?...
Światło w przedpokoju nieco oprzytomnia pannę Izabelę. Uśmiecha się.
- Weź, Florciu, lampę do mego pokoju. Papo jest?
- Przed chwilą wyjechał.
- A Mikołaj?
- Zaraz wróci, poszedł oddać list posłańcowi. Czy gorzej boli cię głowa? - pyta
panna Florentyna.
- Nie - śmieje się panna Izabela - tylko zdrzemnęłam się i tak mi się coś
majaczyło.
Panna Florentyna bierze lampę i obie z kuzynką idą do jej gabinetu. Panna
Izabela siada na szezlongu, zasłania ręką oczy przed światłem i mówi:
- Wiesz, Florciu, namyśliłam się, nie sprzedam moich sreber obcemu. Mogą
naprawdę dostać się Bóg wie w jakie ręce. Siądź zaraz, jeżeliś łaskawa, przy
moim biurku i napisz do ciotki, że.. przyjmuję jej propozycję. Niech nam
pożyczy trzy tysiące rubli i niech weźmie serwis i srebra.
50
Panna Florentyna patrzy na nią z najwyższym zdumieniem, wreszcie
odpowiada:
- To jest niemożliwe, Belciu.
- Dlaczego?..-
- Przed kwadransem otrzymałam list od pani Meliton, że srebra i serwis już
kupione.
- Już?... Kto je kupił? - woła panna Izabela chwytając kuzynkę za ręce.
Panna Florentyna jest zmieszana.
- Podobno jakiś kupiec z Rosji... - mówi, lecz czuć, że mówi nieprawdę.
- Ty coś wiesz, Florciu!... Proszę cię, powiedz!... - błaga ją panna Izabela. Jej
oczy napełniają się łzami.
-Zresztą tobie powiem, tylko nie zdradź tajemnicy przed ojcem prosi kuzynka.
- Więc kto?... No, kto kupił?...
- Wokulski - odpowiada panna Florentyna.
Pannie Izabeli w jednej chwili obeschły oczy nabierając przy tym barwy
stalowej. Odpycha z gniewem ręce kuzynki, przechodzi tam i na powrót swój
gabinet, wreszcie siada na foteliku naprzeciw panny Florentyny. Nie jest już
przestraszoną i zdenerwowaną pięknością, ale wielką damą, która ma zamiar
kogoś ze służby osądzić, a może wydalić.
- Powiedz mi, kuzynko - mówi pięknym kontraltowym głosem - co to za
śmieszny spisek knujecie przeciwko mnie?
- Ja?... spisek? powtarza panna Florentyna przyciskając rękoma piersi. -- Nie
rozumiem cię, Belu...
- Tak. Ty, pani Meliton i ten... zabawny bohater... Wokulski...
- Ja i Wokulski?... - powtarza panna Florentyna. Tym razem zdziwienie jej jest
tak szczere, że wątpić nie można.
- Przypuśćmy, że nie spiskujesz - ciągnie dalej panna Izabela - ale coś wiesz...
- O Wokulskim wiem to, co wszyscy. Ma sklep, w którym kupujemy, zrobił