dorobkiem.
Tym sposobem Paryż jest arką, w której mieszczą się zdobycze kilkunastu,
jeżeli nie kilkudziesięciu wieków cywilizacji... Wszystko tu jest, zacząwszy od
potwornych posągów asyryjskich i mumii egipskich, skończywszy na ostatnich
rezultatach mechaniki i elektrotechniki, od dzbanków, w których przed
czterdziestoma wiekami Egipcjanki nosiły wodę, do olbrzymich kół
hydraulicznych z Saint-Maur.
„Ci, którzy stworzyli te cuda - myślał Wokulski - albo je gromadzili w jedno
miejsce, ci nie byli jak ja szalonymi próżniakami...”
Tak sobie mówiąc czuł, że wstyd go ogarnia.
337
I znowu załatwiwszy w ciągu paru godzin interesa Suzina włóczył się po
Paryżu. Błądził po nieznanych ulicach, tonął wśród krociowego tłumu, zanurzał
się w pozorny chaos rzeczy i wypadków i na dnie jego znajdował porządek i
prawo. To znowu, dla odmiany, pił koniak, grał w karty i w ruletę albo oddawał
się rozpuście.
Zdawało mu się, że w tym wulkanicznym ognisku cywilizacji spotka go coś
nadzwyczajnego, że tu zacznie się nowa epoka jego życia. Zarazem czuł, że
rozpierzchnięte dotychczas wiadomości i poglądy zbiegają się w pewną całość,
w jakiś system filozoficzny, który tłumaczył mu wiele tajemnic świata i jego
własnego bytu.
„Czym ja jestem?” - pytał się nieraz i stopniowo formułował sobie odpowiedź:
„Jestem człowiek zmarnowany. Miałem ogromne zdolności i energię, lecz - nie
zrobiłem nic dla cywilizacji. Ci znakomici ludzie, jakich tu spotykam, nie mają
nawet połowy moich sił i mimo to zostawiają po sobie machiny, gmachy,
utwory sztuki, nowe poglądy. Lecz ja co zostawię?... Chyba mój sklep, który
dziś upadłby, gdyby go nie pilnował Rzecki... A przecież nie próżnowałem:
szarpałem się za trzech ludzi i gdyby mi nie pomógł przypadek, nie miałbym
nawet tego majątku, jaki posiadam!.. „
Później przyszło mu na myśl: na co to, on strwonił siły i życie?...
Na walkę z otoczeniem, do którego nie przystawał. Gdy miał ochotę uczyć się,
nie mógł, ponieważ w jego kraju potrzebowano nie uczonych, ale - chłopców i
subiektów sklepowych. Gdy chciał służyć społeczeństwu, choćby ofiarą
własnego życia, podsunięto mu fantastyczne marzenia zamiast programu, a
potem - zapomniano o nim. Gdy szukał pracy, nie dano mu jej, lecz wskazano
szeroki gościniec do ożenienia się ze starszą kobietą dla pieniędzy. Gdy
nareszcie zakochał się i chciał zostać legalnym ojcem rodziny, kapłanem
domowego ogniska, którego świętość wszyscy dokoła zachwalali, postawiono
go w położeniu bez wyjścia. Tak, że nie wie nawet, czy kobieta, za którą szalał,
jest zwykłą kokietką o przewróconej głowie, czy może taką jak on zbłąkaną
istotą, która nie znalazła właściwej dla siebie drogi. Sądząc jej czyny, jest to
panna na wydaniu, która szuka najlepszej partii; patrząc w jej oczy, jest to
anielska dusza, której konwenanse ludzkie spętały skrzydła.
„Gdyby mi wystarczyło kilkadziesiąt tysięcy rubli rocznie i komplet do wista,
byłbym w Warszawie najszczęśliwszym człowiekiem - mówił do siebie. - Ale
ponieważ oprócz żołądka mam duszę, która łaknie wiedzy i miłości, więc
musiałbym tam zginąć. W tej strefie nie dojrzewają ani pewnego gatunku
rośliny, ani pewnego gatunku ludzie...
Strefa!... Raz będąc w obserwatorium rzucił okiem na klimatyczną mapę Europy
i zapamiętał, że średnia temperatura Paryża jest o pięć stopni wyższą aniżeli
Warszawy. Znaczy, że ów Paryż ma rocznie więcej o dwa tysiące stopni ciepła
aniżeli Warszawa. A że ciepło jest siłą, i to potężną, jeżeli nie jedyną siłą
twórczą, więc... zagadka rozwiązana...
338
„Na północy jest chłodniej - myślał - świat roślinny i zwierzęcy jest mniej
obfity, a więc o żywność dla człowieka trudniej. Nie dość na tym: ten sam
człowiek musi jeszcze wkładać mnóstwo pracy w budowę ciepłych mieszkań i
przygotowanie ciepłej odzieży. Francuz w porównaniu z mieszkańcem północy
ma więcej wolnych sił i czasu, a nie potrzebując zużywać ich na zaspokojenie
potrzeb materialnych obraca je na twórczość duchową. Jeżeli do ciężkich
warunków klimatycznych dodać jeszcze arystokrację, która opanowała
wszystkie oszczędności narodu i utopiła je w bezmyślnej rozpuście, to zaraz
wyjaśni się, dlaczego ludzie niezwykle zdolni nie tylko nie mogą rozwijać się
tam, ale wprost muszą ginąć.” „No, już ja nie zginę!...” - mruknął głęboko
zniechęcony.
I w tej chwili, po raz pierwszy, jasno zarysował mu się projekt niewracania do
kraju.
„Sprzedam sklep - myślał - wycofam moje kapitały i osiądę w Paryżu. Nie będę
zawadzał tym, którzy mnie nie chcą... Będę tu zwiedzał muzea, może wezmę się
do jakiej specjalnej nauki i życie upłynie mi, jeżeli nie w szczęściu, to
przynajmniej bez boleści...”
Powrócić go do kraju i zatrzymać w nim mógł już tylko jeden wypadek, jedna
osoba... Ale ten wypadek nie nadchodził, a natomiast zdarzały się inne, coraz
bardziej odsuwające go od Warszawy i coraz mocniej przykuwające do Paryża.
ROZDZIAŁ CZWARTY:
WIDZIADŁO
Pewnego dnia, jak zwykle, załatwiał się z interesantami w salonie przyjęć. Już
odprawił jegomościa, który ofiarował się staczać za niego pojedynki, drugiego,
który jako brzuchomówca chciał odegrać rolę w dyplomacji, i trzeciego, który
obiecywał mu wskazać skarby zakopane przez sztab Napoleona I nad Berezyną,
kiedy lokaj w błękitnym fraku zameldował:
- Profesor Geist.
- Geist?... - powtórzył Wokulski i doznał szczególnego uczucia. Przyszło mu na
myśl, że żelazo za zbliżeniem się magnesu musi doznawać podobnych wrażeń.
- Prosić...
Po chwili wszedł człowiek bardzo mały i szczupły, z twarzą żółtą jak wosk. Na
głowie nie miał ani jednego siwego włosa.
„Ile on może mieć lat?...” - pomyślał Wokulski.
Gość tymczasem bystro mu się przypatrywał, i tak siedzieli minutę, może dwie,
taksując się nawzajem. Wokulski chciał ocenić wiek przybysza, Geist zdawał się
badać go.
- Co pan rozkaże? - odezwał się wreszcie Wokulski.
Gość poruszył się na krześle.
339
- Co ja tam mogę rozkazać! - odparł wzruszając ramionami. -Przyszedłem
żebrać, nie rozkazywać...
- Czym mogę służyć? - spytał Wokulski, twarz bowiem gościa wydała mu się
dziwnie sympatyczną.
Geist przeciągnął ręką po głowie.
- Przyszedłem tu z czym innym - rzekł - a mówić będę o czym innym. Chciałem
panu sprzedać nowy materiał wybuchowy...
- Ja go nie kupię - przerwał Wokulski.
- Nie?... - spytał Geist. - A jednak - dodał - mówiono mi, że panowie staracie się
o coś podobnego dla marynarki. Zresztą mniejsza... Dla pana mam coś innego...
- Dla mnie? - spytał Wokulski, zdziwiony nie tyle słowami; ile spojrzeniem
Geista.
- Onegdaj puszczałeś się pan balonem captif - mówił gość.
- Tak.
- Jesteś pan człowiek majętny i znasz się na naukach przyrodniczych.
- Tak - odparł Wokulski.
- I była chwila, że chciałeś pan wyskoczyć z galerii?... - pytał Geist.
Wokulski cofnął się z krzesłem.
- Niech pana to nie dziwi - mówił gość. - Widziałem w życiu około tysiąca
przyrodników, a w moim laboratorium miałem czterech samobójców, więc
znam się na tych klasach ludzi... Za często spoglądałeś pan na barometr, ażebym
nie miał odkryć przyrodnika, no, a człowieka myślącego o samobójstwie
poznają nawet pensjonarki.
- Czym mogę służyć? - spytał jeszcze raz Wokulski ocierając pot z twarzy.
- Powiem niedużo - rzekł Geist. - Pan wie, co to jest chemia organiczna?...
- Jest to chemia związków węgla...
- A co pan sądzisz o chemii związków wodoru?...