Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ja stąd nie odjadę. Choćbyś mnie na arkanie związał, to sznury przegryzę!

– Więc milcz! I trzymaj się blisko mnie!

* * *

Kłując, rąbiąc uciekających, tratując pieszych, zmiatając z kulbak konnych uciekinierów z armii Stanisława Stadnickiego, dopadli w końcu do samego serca łańcuckiej włości. I zobaczyli przed sobą, za łąkami pokrytymi kwieciem, za ogromnymi połaciami przekwitłych już, okrytych delikatnym listowiem ogrodów, Łańcut – miasto na wzgórzu, jak wyniosły okręt zanurzony głęboko w morzu zieleni. Gród otoczony był parkanami i murami, nad którymi pięły się w górę wieża ratuszowa, więzienna, wyniosłe baszty starego zamku, dach fary miejskiej – ongiś kościoła Świętej Barbary, a od czasów apostazji Krzysztofa Pileckiego – kalwińskiego zboru. A także dzwonnica kościoła klasztornego Dominikanów, odebranego przez Diabła Stadnickiego zakonnikom. W serca uciekających wstąpiła nadzieja na ocalenie, u ludzi Dydyńskiego zaciekłość ustąpiła miejsca uniesieniu. Wszyscy widzieli już oczyma swej duszy owe nieprzebrane skarby łańcuckie, kosztowności, materie, klejnoty i dukaty...

Nikt w mieście nie spodziewał się najazdu. Bo też i nikt nie pomyślał, że Stanisław Stadnicki, właściciel całego klucza, kiedykolwiek zostanie pokonany, upokorzony i zmuszony do ucieczki. Dzwony u fary i Świętego Ducha zabiły dopiero wówczas, gdy pierwsi uciekinierzy dopadli na spienionych koniach Bramy Górnej, zwanej także Murowaną, kiedy dostrzeżono ich z pobliskiej bastei strzelczej i wieży więziennej.

Jednak wtedy było już za późno...

Zanim ktokolwiek zdołał poruszyć ciężkie wrzeciądze wrót, nim strażnicy miejscy zdołali zatrzasnąć furty, zasunąć rygle, pierwsi semeni i konni sabaci oraz siedzący im na karkach Dwerniccy i Opalińczycy wpadli w ulicę Rzeźniczą. Ogromna fala ścigających rozlała się szeroko wzdłuż murów i ogrodów, dopadła do Bramy Głuchowskiej, do licho umocnionej Dolnej, zwanej Krakowską lub Rzeszowską, wdarła się do grodu...

I od razu rzuciła na mieszkańców!

Nikt już nie słuchał rozkazów, nikt nie zważał na komendy rotmistrzów, rozkazy Dydyńskiego i jego namiestników. Dwerniccy, elearzy i część kozaków dworskich Opalińskiego wytrwali przy Jacku nad Jackami, pognali do Bramy Dolnej, w stronę zamku. A reszta hajduków, semenów, czeladzi, szlachty, dworzan i pachołków runęła hurmem do wnętrza sklepów, kramów i piwnic, do mieszczańskich domów i ratuszowych komnat, do piwnic, szop i składów. Nikt nie stawił im oporu, nie prosił o łaskę i nikt jej oczywiście nie dawał. W zamęcie podpalono trzy domy przy rynku, obito kupców i przekupniów. Rozwścieczone żołdactwo mordowało mieszczan, rąbało szablami czeladników i mistrzów, rajców i patrycjuszy, gwałciło panny i mężatki, obdzierało do naga łyczków. Krzyk jeden wielki, płacz i lament dobyły się z gardeł mieszkańców, mieszając z tryumfalnym wyciem i rykiem atakujących. A wszystko ginęło w grobowym dźwięku dzwonów, w huku ognia i pożarów, jęku gwałconych kobiet, płaczu dzieci, w daremnych prośbach o łaskę, litość i zmiłowanie. Prośby te jednak milkły pod ciosami szabel i czekanów, po pchnięciach kindżałem, pod kopytami rozszalałych koni, na których cwałowali wąskimi uliczkami konni semeni wespół z okoliczną szlachtą. Wnet w bramach i na murach zjawiły się szare świty, kubraki, siermięgi i hunie. To okoliczni chłopi, zwiedziawszy się, że nadszedł koniec Diabła Łańcuckiego, Piekło jest oblegane, a miasto zdobyte, cisnęli się hurmem, by uszczknąć dla siebie choć trochę zdobyczy. Jak szakale i hieny warujące wokół wilków, tak oni wpadli do miasta, rzucili się na bogactwa i towary, krążyli wokół kup kozactwa, hajduków, czeladzi i szlachty, czasem wyrywając dla siebie skrzynię, postaw sukna, belę materiału. Zdzierali pierścienie z rąk poległych, odrzynali ich mieszki i sakiewki, ściągali buty i szaty z trupów, obdzierali do naga nieszczęsnych mieszczan.

Nikt już nie zważał na to, że mieszkańcy Łańcuta cierpieli od swojego pana po równi z okoliczną szlachtą i chłopami. Byli wszak sługami i poddanymi Diabła, a teraz, kiedy Stadnicki był daleko i pobity, zapanowało okrutne i bezlitosne prawo wojny. O ile jednak szlachta sanocka i przemyska zachowywała pozory, rabowała głównie broń i klejnoty, a baby i dziewki gwałciła po cichu, tak aby nikt nie widział, to kozaków, hajduków i całą zbrojną hołotę Opalińskiego ogarnął prawdziwy szał na widok bogactwa, które ujrzeli w składach, domach i kramach Łańcuta. Jak zauroczeni rzucali się na postawy sukna, bele aksamitu, adamaszku, złotogłowiu, na altembasy, atłasy. Na fryzy, kitajki, kobierce, delie, giermaki, futra kunie, rysie i sobole, wilczury, skóry lwie i tygrysie. Na suknie ze złotogłowiu, alkierzyki, gdańskie meble, srebra, klejnoty i broń. Na szczerozłote półmiski, łańcuchy, zapony, trzęsienia, garnki, puchary i nautilusy, kielichy, miednice, dzbany, roztruchany, srebrne flasze. Na diamentowe guzy do szlacheckich delii i żupanów, kubki, nalewki, miednice, konwie, sztuki złote z klejnotami, panny srebrne i miedziane, rubiny, brylanty, szafiry i perły. To wszystko ładowano na wozy, pakowano do trzosa i kalety, wyrzucano na ulice skrzynie i kufry pełne łupów, rozbijano beczki, komody i sekretarzyki, zdzierano suknie z pohańbionych niewiast i aksamitne ciżmy z nóg patrycjuszy. Tu i ówdzie dochodziło już do pierwszych kłótni i bójek o zdobycz – zwłaszcza tam, gdzie na rabunek rzuciła się biedna szlachta z Sanoka i Bieszczadu – szaraczkowie, z których nie każdy widywał na co dzień takie bogactwo i rarytasy. Razem z rabunkiem i gwałtem poczęły się pierwsze pijaństwa i swawole. – na rynku, w podcieniach ratusza, gdzie wytoczono z piwnic wielkie dębowe kufy wina, alikantu, małmazji, węgrzyna, rywuła i buzetu, antałki z piwem i ogromne beki pełne zeszłorocznego lipca. Rozbijano je kamieniami, otwierano toporem, a do ich zawartości garnęli się spragnieni, zdyszani kozacy i hajducy – pili garncami, czapkami, zniecierpliwieni zanurzali parujące łby w kadziach. Niektórzy śpiewali, inni krzyczeli, a jeszcze inni wadzili się. Ci zaś, którzy pierwsi dobrali się do zapasów, leżeli już w gnoju i nieczystościach półmartwi z przepicia – często ograbiani przez własnych kompanów. Nieliczni napastowali dziewczęta, ciągnęli je tam, gdzie rozpalano pierwsze ogniska, gnano na rzeź stada wołów i baranów.

* * *

Dydyński, zebrawszy swoich braci, Konstancję oraz ilu się tylko dało Dwernickich, skoczył co tchu ku Dolnej Bramie, położonej niemal na wprost głównego wjazdu do Piekła. Za nimi rzuciła się zaraz część szlachty spod buławy Ramułta, konni semeni Opalińskiego, czeladź i zbrojni elearzy starosty. Jacek nad Jackami sam pierwszy skoczył ku zamkniętej bramie, zza której blanków wystawały kapuzy i kołpaki hajduków z załogi Piekła. Most był opuszczony, ale wrota pozostawały zawarte.

– Otwierać po dobroci! – krzyknął donośnie. – Daruję was, chamy, zdrowiem, jak nas do środka wpuścicie.

– Całuj psa w nos, kpie! – odkrzyknął jakiś nikczemny głos. – Zdymaj konie i broń, paniczyku, to cię do lochów na ucztę zaprosimy!

– Wybraliście! – rzekł spokojnie Dydyński. – Panie Berynda! Poczynaj, waść.

Hajducy strzegący bramy wrzasnęli jednym głosem, gdy spoza tłumu szlachty, czeladzi i kozaków wyłonił się Bieniasz, a za nim... Za nim Dwerniccy pod komendą Samuela ciągnęli trzy spośród sześciu armat zdobytych w czasie niedawnej potyczki ze Stadnickim.

Szybko odwrócono falkonety w stronę bramy, przystawiono lonty do zapałów. Działa huknęły niskim basem, ryknęły przerażająco, posyłając w stronę wrót ciężkie żelazne kule. Ogromna, okuta furta zachwiała się w posadach, obydwa skrzydła wrót wyleciały z zawiasów, pochyliły się.

– Na zamek! – ryknął Jacek nad Jackami. – Brać Piekło!

Nikt już nie czekał do kolejnego strzału. Ogromny tłum żądny skarbów Stadnickiego rzucił się ku bramie z szablami i pałaszami. U wrót zrobiła się straszna ciżba, ścisk i zamieszanie, nad głową Dydyńskiego zahuczały wystrzały z kobył i arkebuzów zamkowej załogi. A potem ogromne wrzeciądze, nadwerężone wcześniej wystrzałami, zatrzeszczały i padły pchane setką silnych ramion.

81
{"b":"122822","o":1}