Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Zdrada! – krzyknął Opaliński. – Formować tabor! Do wozów, mości panowie! Do bro...

Nim zdążył domówić tych słów, armaty Stadnickiego przemówiły ogniem, rozpoczynając krwawą orację. Najpierw zaintonowały bojową pieśń falkonety, potem odśpiewały Te Deum łańcuckie śmigownice, na końcu zaś zagrały staroście leżajskiemu na pohybel czechliki, zduski, sokoliki i słowiki.

W jednej chwili piekło otwarło się w taborze. Kule wpadły z impetem w szeregi maszerujących elearów i hajduków, żłobiąc w nich krwawe bruzdy, kładąc ludzi pokotem, wyrzucając w górę zmasakrowane ciała. Lekkie kolasy i skarbne wozy na prawym skrzydle poszły w drzazgi, gdy wystrzały zmiażdżyły ich osie, złamały orczyce, koła, deski, zmiotły pałuby, zdruzgotały drewniane burty, zabijając konie i wyrywając okrutne szczerby w równym szyku.

Działom zawtórowały hakownice i kobyły, arkebuzy, rusznice sabatów, półhaki i pistolety. Świszczące kule przeorały zwichrzone szeregi żołnierzy Opalińskiego, położyły mostem hajduków i kozaków. Szyk rozpadł się w jednej chwili, zmienił w jedno wielkie kłębowisko, w którym wierzgały i rżały z przerażenia konie, wrzeszczeli ludzie, jęczeli ranni. Nikt nie pomyślał o oporze – wszyscy rzucili się pod osłonę wozów, poczęli bić się, przewracać i tratować, wyć ze strachu, aby czym prędzej wpaść do zbawczego, gwarantującego ocalenie taboru. Opaliński skoczył na koniu ku jeździe, płazował uchodzących szablą, kazał dąć w rogi, bić w bębny, ale nic nie zyskał. Jego żołnierze pędzili na łeb na szyję do zwichrzonego taboru, przeszkadzając kozakom zamykać przerwy między wozami, zaczęli wyprzęgać rozszalałe konie, rozrywać szyki. Armia starosty przestałaby istnieć w jednej chwili, rozpierzchła się na pola i lasy, gdyby tylko... było dokąd uciekać!

Brzezina, krzaki i wykroty pokryte szarymi prochowymi dymami zaroiły się od ludzkich sylwetek. Spoza oparów wypadli konni i piesi sabaci Stadnickiego – jak burza spadli na zwichrzone, skrwawione szeregi, kłując bez litości spisami i rohatynami, rąbiąc szablami plecy i karki, druzgocąc kiścieniami czaszki, nie dając nikomu pardonu. Z tyłu, od gościńca, skoczyła na Opalińczyków jazda semenów i zbrojna czeladź Stadnickiego, z drugiego boku zaś wypadli zamkowi hajducy.

– I na co ci przyszło, Opaliński! – zagrzmiał Diabeł Łańcucki z wysokości końskiego grzbietu. – Nie było ci się ostać pokojowym królewskim? Szablę byś za sodomczykiem Zygmuntem nosił, przyodziewek miał zacny i talara co roku. Na co ci było sługi moje kijami bijać, kości im łamać, najeżdżać dom mój poczciwy? Po coś odpowiedzi przysyłał, wsie łupił, chłopów zabijał, wozy moje z winem na Świńczy i Trzciannie rabował? Stadniki Małe i Żołynię plądrował? Przecież ci dałem znać, że się na tobie mścić będę i na gardle usiędę! Dałem ci czas, abyś uchodził, bo wiedziałeś dobrze, że masz się mnie strzec na wszelakim miejscu, chodząc, robiąc, śpiąc, w kościele, w łaźni, u dziewki. Obaczcie, waszmościowie, dziwny losu i fortuny przypadek – oto zwyciężyłem iure et gladio wroga mego pysznego, zatwardziałego. Wieki całe będą śpiewały pieśni o zwycięstwie Stadnickiego pod Krzemienicą...

– Konie – wymamrotał z lekkim niepokojem Zegart, który ciągle spuchnięty był od ukąszeń mrówek. – Jazda sroga, proszę jaśnie wielmożnego pana.

– Sprawdź, czy aby nie Amazonki! – zarechotał Stadnicki. – Pewnie od króla w sukurs Opalińskiemu przysłane.

Ziemia zadrżała mocniej. Przez brzęk stali, ochrypłe wrzaski walczących, huk strzałów i rżenie koni przebił się narastający łoskot kopyt. Stadnicki zerknął na Rożniatowskiego, a Rożniatowski na Zegarta. Coś tu się nie zgadzało.

– Posłaliście po semenów do Łańcuta? – zagrzmiał Diabeł. – Albo po czeladź do Kańczugi?

Słudzy pokręcili głowami. A grzmot kopyt narastał, brzmiał coraz mocniej, coraz natarczywiej.

W kilka chwil później na wzgórzach od południa, od strony Kraczkowej, pojawił się las włóczni i rohatyn, końskich łbów i uzbrojonych po zęby jeźdźców, zwieńczony ogromną żółto-błękitną chorągwią z półksiężycem i strzałą ustawioną pomiędzy dwoma gwiazdami. Jeźdźcy zbliżali się, wjeżdżali na wzgórze, formowali trzy rzędy, szybko, sprawnie, całkiem jak chorągiew kwarciana albo powiatowa...

Rożniatowski porwał za perspektywę, podniósł ją do oka, a potem zbladł, zadygotał.

– Jezus Maria! Dydyński!

– Przecież on nie żyje! – zakrzyknął Stadnicki. – Jak to? Co to? Zdrada! Boże wszechmocny!

Chorągiew wjechała na wzgórze. Była wspaniała, solidnie okryta – składała się ni mniej, ni więcej, tylko z trzystu konnych dosiadających rączych polskich rumaków, zbrojnych w szable, koncerze, pałasze. Pomiędzy towarzystwem rozległ się okrzyk – gromowy ryk, który dotarł aż na pole bitwy, zatrwożył, wstrzymał w pędzie sabatów i hajduków Stadnickiego.

Diabeł Łańcucki spoglądał na wzgórze rozdygotanym wzrokiem. Teraz zaczynał rozumieć wszystko, poznawać niektóre gęby i oblicza. Twarze i sylwetki drobnej szlachty z Sanoka, od Bieszczadu, z doliny Sanu, spod Lwowa, Halicza, Przemyśla, ze słomianych zaścianków, z krzywych dworków, chałup i chyż. Tych wszystkich Dobrzańskich, Łodzińskch, Berezowskich, Chocimirskich, Bilińskich, Bandrowskich, Dębickich, Horodyskich, Krynickich, Łuckich, Konieckich, Drohomireckich, Czajkowskich, Żukotyńskich, Uruskich, Wysoczańskich i wielu, wielu innych... Pomiędzy którymi ze świecą szukałbyś nie tylko drążkowego kasztelana, ale nawet zwykłego cześnika czy krajczego, a znacznie łatwiej znalazł łapcie i lipowe postoły niż herbowe pierścienie i safianowe buty. Stadnicki nie mógł zrozumieć tylko jednego. Jakim cudem zamiast z kijami, kłonicami i ptaszniczkami ci przeklęci sanoccy szaraczkowie stawali teraz na dzielnych rumakach, z szablami i w zbrojach?!

Stadnicki nie uwierzyłby, gdyby ktoś mu powiedział, że to nikt inny, tylko on sam ufundował Dydyńskiemu tę zacną chorągiew. Złożyły się zaś na to pieniądze dane Kardaszowi, które przechwycili Dwerniccy, i drobne „pożyczki”, które na wieczne oddanie zaciągnął pan Jacek nad Jackami w Saninie i Malawie należących do łańcuckiego klucza. Nawiasem mówiąc, dzierżawcy Stadnickiego udzielili ich bardzo niechętnie; jedynie szable, pistolety, kułaki i – w jednym wypadku trzydzieści odlewanych na gołą rzyć arendarza – zmiękczyły ich kamienne serca i nakłoniły do podzielenia się grosiwem z ubogimi szlachetkami spod Sanoka.

– Zdrada! – ryknął Stadnicki, a potem chwycił Rożniatowskiego za żupan i potrząsnął. – Róbcie coś, do kroćset! Dydyński szlachtę przeciw mnie uzbroił! Hołotę sanocką przyprowadził! Diabeł mu chyba dał konie i prochy!

– Ramułt nas sprzedał. – Zegart wskazał kolejne gromady konnych, które wyjeżdżały na wzgórze. – Tam jest szlachta, która się miała stawić pod Czarną! Dydyński ich pobuntował i przeciw nam przyprowadził!

Stadnicki złapał się za głowę.

– Jak to?! – zawył. – Jak to się stało?

* * *

– Ot i prosto – rzekł Dydyński. – Przestańcie służyć Diabłu, mości panie Ramułt. Przestańcie na jego rozkazy się stawiać!

– Służymy mu po niewoli, nie z chęci – mruknął szlachcic. – Jak mu nie damy zbrojnej asysty, to ziemia i niebo z naszych folwarków zostanie.

– A jak zwycięży, to was w tatarską niewolę zaprzeda!

– Jak to? Co też waszmość pan gadasz?

– Nie ja tak gadam, ale pohańskie pisma! Czytajcie, panie bracie – oto jest tłumaczenie dokumentu poświadczone przez Żyda ze Stefkowej. Stadnicki porwał szlachciców dobrych, panów Dwernickich, i oddał w niewolę Tatarom, aby samemu odzyskać wolność.

Ramułt przeczytał. A potem zbladł.

– Ja... Jak to... – wybełkotał. – Stadnicki uczynił tak straszną rzecz? Zdrada! Hańba!

– Wreszcie rzekłeś waść coś z sensem. Będziecie go po tym wszystkim słuchać? Będziecie szable na usługi oddawać?

Ramułt porwał za ordynkę. Wyszarpnął ją z pochwy.

– Idziemy z wami!

* * *

Jarłyk z Kały! – rozdarł się Stadnicki. – On zdobył pakta z Urum murzą... Jezu Chryste... Zegart! A mówiłeś, że bezpiecznie schowane... Zegart, psi synu! Gdzie ty jesteś?!

79
{"b":"122822","o":1}