– Dawać drabiny! – krzyknęli zza jego pleców Dwerniccy.
– Nie ma czasu! – jęknął Dydyński. – Muszę się tam dostać!
– Nie przefruniesz, bratku! – rzucił Mikołaj.
– Nie muszę! – krzyknął Dydyński, bo olśnienie spadło nań jak grom z jasnego nieba. – Bierzcie mnie na ręce i wrzućcie tam, na górę!
– Oszalałeś?!
– Nie, bracie. – Dydyński gorączkowo szarpnął go za rękaw. – Weźmiecie rozpęd, rzucicie z całej siły...
– Zabijesz się! Rozwalisz sobie łeb!
– Spadnę na schody jak kot na cztery łapy, bracie! Nie ma czasu!
– Dobrze – mruknął Mikołaj. – Jezus Maria, co my robimy...
Wnet kilkanaście silnych ramion porwało Jacka w górę. Dwerniccy i Dydyńscy cofnęli się, wzięli rozpęd, nabrali rozmachu.
– Ruszaaaaaj!
Z łoskotem i wrzaskiem ośmiu szlachciców pognało w górę. W jednej chwili dopadli do zrujnowanych schodów, a potem z całych sił, stękając z utrudzenia, wypchnęli stolnikowica w przód, cisnęli go ponad przepaścią...
Dydyński poleciał głową naprzód. Spadł po drugiej stronie, przekoziołkował po poszczerbionych stopniach. Ale zaraz zerwał się, słysząc tryumfalne okrzyki swoich popleczników. Odwrócił się i popędził na szczyt wieży.
Nie miał dalekiej drogi. Ledwie wypadł zza zakrętu schodów, dojrzał ogromne dębowe rusztowanie, na którym wspierały się dzwony przemyskiej wieży. Wyminął wielkie dźwigary wyciosane z pni drzew, wspiął się na schodki i wypadł na najwyższe piętro. Niegdyś zapewne były tu pomosty i podłoga z desek, jednak teraz, gdy przyszło do naprawy wieży, wszystko to rozebrano, pozostawiając pustą przestrzeń. Tutaj na dębowych progach osadzonych w łożyskach zwisały podtrzymywane linami spiżowe dzwony, których głos zwoływał wiernych na poranne i niedzielne nabożeństwa, chrzciny, śluby i pogrzeby. A za prześwitami dzwonowymi widniały szczyty domów i kościołów Przemyśla. Stolnikowic dostrzegł pochyły dach katedry, strzelistą iglicę kościoła przy klasztorze sióstr od świętego Dominika, widoczną dobrze na tle dachów wieżę zegarową ratusza. Drewnianą, wysmukłą dzwonnicę obok kościoła Świętej Anny przy konwencie Franciszkanów, a dalej, za murami miejskimi, baniaste kopuły cerkwi Świętej Trójcy. Równie potężne i wyniosłe co bary Kardasza, który oczekiwał na niego, stojąc w progu, na którym zawieszony był największy dzwon – Rex Regis – ufundowany za biskupa Dziaduskiego, pogromcy heretyków, do czasu gdy jego samego pogromił sejm walny Anno Domini 1552.
Kardasz jednak nie wyglądał na takiego, który zląkłby się biskupiej klątwy. Czekał z pałaszem w dłoni, dzierżąc w lewym ręku grubą linę opadającą spod dachu. Za nim Dydyński dostrzegł Konstancję. Dziewczyna wisiała na rękach na grubym sznurze wiodącym do serca spiżowego dzwonu zawieszonego wyżej, ponad ich głowami. Była blada. Miała zamknięte oczy.
– Dobrze, że jesteś – mruknął Kardasz. – Lepiej, żeś przyszedł sam, niż z tą hałastrą wartą tyle co psie łajno na gościńcu.
Dydyński ostrożnie wszedł na dębowy próg. Wolno ruszył przed siebie.
– Ile dał ci Stadnicki za życie ich ojców? Od głowy płacił czy z góry za wszystkich?
– Za wszystkich – wycharczał Gedeon i cofnął się nieco. Dębowa belka dzwonu zakołysała się lekko od tego ruchu. – Nie możesz odmówić mu sprytu. Zamiast się wykupywać, zastawiać wioski u lichwiarzy, wymyślił sposób, za który ja sam jestem gotów uchylić przed nim czapki.
– Wymienić siebie za trzydziestu niewinnych szlachciców?!
Kardasz odsłonił w uśmiechu żółte zęby.
– Za karmazynów, panie bracie. Na cóż by byli pohańcom tacy Dwerniccy w siermięgach? Wynajął mnie, dał jarłyk od swego pana, złotem płacił. A ja wtedy chudo przędłem, panie bracie. Bo kto weźmie do służby woźnego z klejmem na czole? Kto będzie mu ufał? Chyba tylko rakarz sanocki!
Jacek zamarł, gdy dzwon pod nimi zakołysał się, a Kardasz zarechotał wesoło.
– To było dla mnie, mości Dydyński, jakbym Pana Boga za nogi złapał albo z piekła na rogatym diable wyjechał! Dwerniccy winni mi do śmierci dziękować, bo chociaż na chwilę ich los się odmienił. Gadali ci pewnie na zaścianku, że ich ojcowie pobrali łupy na Moskwie za króla Stefana. Łeż to zwykła, panie bracie. Więcej oni robactwa na siermiędze nosili, niż mieli groszy w kalecie! Sam im konie kupiłem za pieniądze Stadnickiego, broń, szable, przyodziewek, bo chciał starosta, aby jak panięta stawali, żeby pogan oszukać. W życiu Dwerniccy takich szat i koni nie widzieli, a za to wszystko prawie się do mnie modlili jak te dzikie do Allacha!
– Zdradziłeś ich!
– Wyprowadziłem za granicę, gdzie już czekała gromada Wołochów i ordyńców podkupionych przeze mnie. Weszli w zasadzkę jak ślepe kocięta. Myślisz, że dzielnie stawali? Gdzie tam, mości panie! Na kolana padli i o litość pohańców błagali! Taka to, mości Dydyński, szlachta starożytna koronna. Ale ja nie byłem tam od okazywania miłosierdzia. Tatarzy wzięli ich w pęta i zaraz pognali do Urum murzy. Ich głowami okupił Diabeł swoją wolność. Zbajał Tatarów, że to możni panowie, że złotem sypną, a kiedy go wypuścili, uszedł do Polski i ani o tym dalej myślał.
– A ty?! Jak się stało, że skończyłeś na galerach?!
Kardasz pociągnął za sznur. Dydyński usłyszał nad sobą łoskot, a gdy rzucił krótkie spojrzenie w górę – dostrzegł przewracającą się dzieżę, lecące w dół baryłki, deski, bale. Z krzykiem skoczył w bok – na próg sąsiedniego dzwonu, a wówczas Hryń ciął go pałaszem od prawej. Stolnikowic zblokował cios, odbił płazem szabli, stracił równowagę, zachwiał się i spadł w przepaść otwierającą się pod ich stopami!
Jacek nad Jackami poleciał w dół, po skosie, uderzył barkiem w dzwon zawieszony poniżej. W ostatniej, dosłownie w ostatniej chwili, chwycił lewą ręką za spiżowe ucho nad gmerkiem, na koronie! Zacisnął palce z całych sił, przywiedziony do ostatniej desperacji, i zawisł z nogami nad otchłanią.
Dzwon zakołysał się pod jego ciężarem. Ogromne serce uderzyło o spiżową ścianę, dobywając z wnętrza czaszy dźwięczny, śpiewny ton.
– Stadnicki mnie zdradził! – ryknął złowieszczo Kardasz. – Ja przeczuwałem, co się stanie, wykradłem mu ugodę i schowałem dobrze. Ale Diabeł był sprytniejszy. Kiedym mu sprezentował jeńców, kazał mnie schwytać i wydać Tatarom razem z Dwernickimi! Chciał się, szelma, pozbyć świadka! Wiedział, że póki żyję, nie zazna spokoju, bo znałem prawdę i mogłem świadczyć przeciwko niemu!
Kardasz przeskoczył na rozkołysaną dębową belkę z dzwonem, którego korony uchwycił się Dydyński, złapał linę wiodącą do kolejnego serca, rozkołysał ją pod własnym ciężarem. Kolejny głos dzwonu dołączył do poprzedniego. Wieża zadrżała w posadach, pył posypał się z drewnianych bali, zastrzałów, słupów i mieczy.
– Pół życia gniłem przy wiośle! – krzyknął z furią Kardasz i jednym ruchem pałasza przeciął pierwszą z sześciu lin, na których zawieszony był dzwon z Dydyńskim. – Dzień po dniu, noc po nocy, przykuty obok tych, których wydałem na śmierć. Bo kiedy Tatary zobaczyli, że Stadnicki ich oczukał, że nie dostarczył w zamian żadnych bogatych karmazynów, posłali nas wszystkich na galery!
Ciął z furią po raz drugi. Dzwon zakołysał się mocniej, zatrzeszczały liny łączące spiżowe pierścienie korony z dębową belką.
– Czy ty wiesz, jak to jest siedzieć przez lata przykuty do jednej ławy z tymi, którzy za twoją sprawą stali się potępionymi za życia? Patrzeć im w oczy dzień po dniu... Pracować wspólnie wiosłem, krwawić pod razami bata, jeść na ich oczach, spać na ich oczach, srać i szczać pod wzrokiem trzydziestu parszywych Dwernickich...
Ostrze pałasza opadło ze świstem, przecinając kolejną linę. Ostatnia, która została, zatrzeszczała głośno, pękła. Rozkołysany dzwon spadł, uderzył z łoskotem w dolną część rusztowania, zrujnował ją, a potem poleciał na sam dół i kiedy uderzył w ziemię, pękł z ogłuszającym hukiem na cztery ogromne odłamy.
Dydyński w ostatniej chwili puścił koronę. Rozkołysany dzwon odrzucił go na bok, wprost na konopne liny, a stolnikowic złapał się ich, zjechał niżej, zeskoczył na wąską drewnianą kładkę obiegającą wieżę, a potem skoczył ku schodom. Kardasz przeskoczył na drugą belkę, z niej na podwyższenie, zbiegł na stopnie, ruszył mu na spotkanie.