Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wszystko zaczęło się w dniu, w którym Jacek nad Jackami wybrał się na nadrzeczne łuhy, aby przejeździć konia, zranionego zresztą w czasie dawnej zwady na jarmarku w Dynowie. Konstancja zaś, która pojechała za nim na swym wronym koniku, najpierw dwa razy zajechała mu drogę, potem niby przypadkiem wyrżnęła nahajem w zad jego wierzchowca i uciekła, w końcu omal nie wpadła na Jacka i prawie zrzuciła go z kulbaki, gdy spłoszony Werchaty stanął dęba.

Dydyński nie wiedział, jak się zachować, zwłaszcza po rekuzie, którą dostał na zaścianku, w stajni w czasie bitwy. Z początku puszczał mimo uszu zaczepki i tatarskie zaloty panny; wreszcie, kiedy kilkakrotnie przemknęła skokiem obok niego, zniecierpliwiony rzucił się w pogoń i bez trudu dopadł Dwernicką, niemal w pół drogi do Ciasnej. Tam, w zagajniku z gęstych buków, wyciągnął ją z jarczaka, zmiażdżył w uścisku i wycisnął na wargach drugi już pocałunek.

Konstancja wyrwała mu się i znowu uciekła, gonił ją więc wytrwale, ale z tryumfem i przekonany, iż jego starania zaczynają odnosić skutek. Wszak nawet kropla drąży skałę, choć miną wieki, nim zdoła utorować łożysko dla podziemnej rzeki.

Od tego czasu spotykali się prawie codziennie, aby urządzać dzikie galopady po okolicznych polach, górach i dolinach. Jesień roku Pańskiego 1607 była piękna, ciepła i pogodna. Choć dochodził już koniec października, każdego ranka złote słońce wzbijało się nad sine mgły zalegające w dolinach Bieszczadu, wschodziło na niebie błękitnym, czystym i niepokalanym jak łza uroniona przez dziewicę nad grobem Chrystusa. Wstając, oświetlało krainę dziką, tajemniczą, niebezpieczną, a przez to jeszcze bardziej piękną, pełną nieopisanego uroku nawet dla kogoś, kto przez całe życie przywiązywał wagę jedynie do wojaczki, konia, szabli i zbroi. Panna Dwernicka znała tu każdy kąt, każdy głaz, buk, sosnę i strumień. Każdego ranka jeździli zatem po skalistych brzegach Wetłyny, przeprawiając się przez kamienne osypiska, progi oraz badunie Sinych Wirów i Zawoju. Ścigali się wąskimi leśnymi duktami prowadzącymi do wiosek zagubionych pod rozłożystymi ramionami Bieszczadu, gdzie między diłami Dwernika, Smereka, Halicza i Krzemienia szumiały tajemniczo srebrzyste smużki wezbranych górskich potoków – Hulskiego, Caryńskiego, Mucznego i Dwernika. Byli w Żubraczym pod Hyrlatą, położonym w tak dzikim wertepie i między tak ogromnymi borami, że aż trudno było uwierzyć, że znalazł się ktoś, kto obrał sobie ten przysiółek na zamieszkanie. A jednak nie tak daleko od wioski przez ten dziki matecznik przebijały się liczne karawany kupieckie dążące na Węgry i do Małej Polski starym, wyjeżdżonym traktem ciągnącym się od Roztok na granicy aż po Baligród, Lisko i Sanok. I tutaj, zda się, przebiegała granica świata, bo zaraz za Baligrodem wjeżdżało się jak w czarne gardło. Droga i rzeka były jednym i tym samym, a z jednej i z drugiej strony strumienia wznosiły się czarne ściany jodeł i smreków. Jeździli też na Werhowynę, w najwyższej części Bieszczadu, gdzie ludzie zamieszkujący wioski i przysiółki byli równie zdziczali jak pradawna puszcza okrywająca szczyty i doliny. W górskich ostępach, w wioskach i przysiółkach ukrytych w wiekowych borach, gnieździł się hardy lud skory do zwady i pomsty. Tutaj, jak gdyby Ziemia Sanocka była małymi Dzikimi Polami, uciekali wszelacy hultaje, swawolnicy, wywołańcy i banici, a pod osłoną leśnych gąszczy przemykali beskidnicy z polskiej strony gór i tołhaje z węgierskiej. Chłopi ze Sturzycy, Polany, Ruskiego i Rosochów chadzali własnymi ścieżkami, z których te najbardziej kręte wiodły ich ku zbójeckiej sławie, dostatkowi i bogactwu, lecz znacznie częściej ku konopnemu strykowi kołyszącemu się na dębowej poprzeczce szubienicy. Tędy właśnie, przez nieoznakowane drogi i trakty, przekradali się na północną stronę gór tołhaje, sabaci i opryszki zbierający się w Bystrej, Lutni, Wołosiance, Zahorbiu, Sławnie, Użoku po drugiej stronie granicy, bo wszystkie z tych wiosek były zbójeckimi gniazdami. Tu urządzali swoje chadzki i wyprawy watahowie wołoscy, którym niestraszne były napady na szlacheckie dwory i największe nawet miasta. Po tej stronie gór ucztował kiedyś na kamiennym stole straszny Istvan, którego chłopi ze Stuposian zabili okrutnie na polanie Stuposiewskie i tam pogrzebali razem z braćmi we wspólnej mogile. Tutaj, na pograniczu Beskidu i Bieszczadu, zbójował Lewek Hostowicz, który zdradzony i wydany w ręce kata w karczmie w Komączy zawisł w Sanoku na pohyblu na strawę dla kruków i wron. Jego zbójnicką sławę podjął potem Marko Hatala, co przez lata wywijał się pachołkom starościńskim i harnikom. Aż wreszcie noga powinęła mu się w Lipnicy, skąd krótka już tylko czekała go droga – do Sanoka i na szubienicę, choć znajdywali się i tacy, co twierdzili, iż obwieszono go na Wisielniku Horodyskim pod Hoczwią.

Byli i po Hatali kolejni beskidnicy, łotry, watahowie – Karlik Ichnat z Radwani, Hryć z Wyłagu. A kiedy na mękach pokończyli życie, nastali po nich Łapszun i pnący się w górę w zbójckiej hierarchii Ihnat Wysoczan. Ci wszyscy mieli swoje kryjówki w Beskidzie, Bieszczadzie, w górach przemyskich i Samborskich. Tam, gdzie w bezludnych ustroniach, wśród górskich berd, w zarębach, skrytych, zapadłych i niedostępnych, wśród borów i wertepów siedzieli na czerszlach i poharach, w chałupach, grotach i ostępach dzicy i złowieszczy chłopi, przyzwyczajeni jak wilki do boju i walki. Z nich właśnie, a także z drobnej cząstkowej szlachty, z ludzi niebędących ani niczyimi poddanymi, ani wolnymi, z tych pół opryszków, pół chłopów, z wójtów strwiążkich nieodrabiających żadnych powinności, z kniaziów, krajników, łanników i wolników brali się najzawziętsi beskidnicy i hultaje.

Ale i tak znacznie groźniejsi byli od nich szlachetnie urodzeni rozbójnicy i swawolnicy, będący de nomine herbowymi Polakami i Rusinami, a w duszy brygantami i raubritterami na niemiecką modłę. Z sąsiadów Dwernickich słynęli z tego panowie Rosińscy z Teleśnicy Oszwarowej zwanej także Fedorową po drugiej stronie Sanu, sławni z zabijania szlachty, którą gościli we dworze. Tak trzy miesiące temu uczynili z Kroguleckim, odrąbawszy mu głowę w czasie uczty. Gedeon i Dydyński pełni byli obaw co do ich intencji, gdyż Rosińscy słynęli jako najzawziętsi poplecznicy i klienci Diabła Łańcuckiego, u którego od lat znajdywali ochronę i protekcję przed wieżą i starostą. W dalszych stronach żyli z rozbojów bracia Białoskórscy, synowie burgrabiego na Wysokim Zamku lwowskim, a także pomniejsi zbóje, jak: Żebrowski, Górski, Pamiętowski z zawziętą kompaniją wisielców urwanych przedwcześnie od powroza, a pochodzących z Łyskowic i Lachowic. Ten ostatni napadał często dwory i wioski, udając Tatarów. Dalej szła pomniejsza szlachta zaściankowa i zagrodowa – Sękowscy, Kadłubiccy, Dąbscy, Żurakowscy. A także Paweł Zaklika z Gwoźnicy i Konstanty Komarnicki grasujący od czasu do czasu w górach Samborskich, zaprzysięgły wróg księcia Janusza Ostrogskiego.

Lecz teraz była już jesień. Góry opustoszały, jedynie woły i owce pasły się jeszcze na połoninach. Hultaje kryli się po dziuplach i matecznikach, a zbrojni panowie przepijali łupy i zapasy po dworach. Nikt i nic nie przeszkadzało zatem Konstancji i stolnikowicowi w ich wyprawach.

Gdyby ktokolwiek zapytał wówczas Jacka Dydyńskiego, czy trzymając w ramionach pannę Konstancję na Berdzie Falowej, przesiadując z nią w dzikich ostępach nad Solanką i Wetłyną, przemierzając pradawne bory Chryszczatej, liczy na coś więcej niźli tylko przelotną miłostkę, z pewnością potrząsnąłby przecząco głową. Wszak jemu, Jackowi Dydyńskiemu, nie wypadało brać sobie za żonę panny ze zubożałego rodu szlacheckiego, za którą w posagu mógłby dostać dwie beczki dziegciu i wiadro pokrzyw zebranych z ugoru przy Solance. Wprawdzie Dydyńscy nie należeli do wielkich posesjonatów, a Niewistka i Dydnia miały przejść po śmierci ich ojca w ręce sześciu braci, jednak Jacek nad Jackami był przecież dobrze znany w całym Sanockiem. Bijąc się ze Szwedami pod panem Chodkiewiczem i rozwalając w czasie zajazdów podgolone łby panów braci, nabrał tyle łupów, iż śmiało mógł startować w konkury do posażnych panien, córek miejscowych starostów czy dygnitarzy koronnych. Po drugie zaś Dydyński był zawodowym żołnierzem, towarzyszem chorągwi hetmańskiej, a choć porzucił służbę po konfederacji brzeskiej, miał zamiar znowu wrócić do szeregów. Nie był więc skłonny do sentymentów i mówiąc krótko – miał względem Konstancji jasny cel – chciał sprawdzić, czy prawdą jest, że każda białogłowa tak jak ryba smak swój nosi w środku. I czy smak ów u panny Konstancji jest może słodszy niźli u Jadwisi, najdroższej i najkraśniejszej ladacznicy z górnego przedmieścia w Łańcucie. Tudzież czy można w ogóle porównywać go ze smakiem pewnej dwórki pana Krzysztofa Zbaraskiego, z którą to niewiastą spędził Dydyński wiele upojnych chwil na podkrakowskim Kazimierzu. Mówiąc zaś wzniosłymi słowy – pan Dydyński był jak polski hetman, który chcąc utrzymać w ordynku swe nieopłacone, spragnione łupów i powstające do konfederacji wojsko, musi jak najszybciej wydać walną bitwę koronnemu nieprzyjacielowi, bodaj nawet był to lichy hospodar wołoski albo chorągiewka zbójeckich Wołochów, i pobić go ku swej chwale i sławie.

42
{"b":"122822","o":1}