– Poza tym wszystkim – ciągnął dalej Zegart bezlitosnym tonem – mamy dla was pozew o gwałt i znieważenie sługi pana Stadnickiego przez waszą siostrę Konstancję, byłą Dwernicką, i jej sługę – kozaka Szawiłłę, obecnie poddanych wieczystych pana Stanisława Stadnickiego. Która Amazonum more stricta cum framea zdradziecko napadła uczciwego Jakuba Smoliwąsa w karczmie hoczewskiej, za co ją dostawić mamy jak najszybciej do Łańcuta!
– A teraz – wycharczał z trudem Smoliwąs – zdymać broń, szable, prochy i strzelbę. A kto nie posłucha, tego... – zacharczał i zakrztusił się.
– Tego w dyby! – dokończył za niego Zegart. – Słyszeliście, Dwerniccy?! Tfu, jakowi Dwerniccy! Dwerkami teraz zwać się będziecie! Na kolana, chamy. Dwa palce ku górze wystawić i powtarzajcie za mną to, co powiem!
– Żadnej przysięgi nie czyńcie! – wybuchnął Berynda, choć pokrwawiony, związany i pilnowany przez sabatów. – To gwałt! Bezprawie! Stawcie opór! Nie dadzą nam rady! Będzie jeszcze wywód, będzie sejmik deputacki, a po nim trybunał! Nie dajcie się schłopić! Kto przysięgnie, tego żywcem zagryzę!
Najbliższy sabat walnął Beryndę nadziakiem w łeb. Oczy szlachcica stanęły w słup, jęk wydarł się spoza warg, ale Bieniasz wytrzymał cios. Rzucił się w więzach, szamotał, wszelako zdziałał tylko tyle, że dostał jeszcze płazem szabli w kark i na dokładkę dwa kopniaki w krzyż.
– Klękać mi tu, chamy! – zaryczał Zegart. – I przysięgać wierność panu! Co, buntujecie się? Tedy może przekonają was dyby, kuny, kłody i biskupy?! Na ziemię! – warknął, widząc, że choć kilku zahukanych Dwernickich posłusznie uklękło, większość nie okazała pokory i stała nieporuszona.
– Nie dajcie się Diabłu! – jęknął Berynda. – W imię Ojca i Syna, nie przysięgajcie!
– Tego – Zegart wskazał imć Bieniasza – brać w dyby! Dwadzieścia batów!
Sabaci szarpnęli szlachcica, powlekli go w stronę drewnianej kłody.
– Stój!
Głos, który zabrzmiał w zapadłej ciszy, był zimny jak lód, ponury, jakby dochodził z głębi starego grobu. Choć wieczór był ciepły, zdawać by się mogło, że powiało mrozem.
Zegart, Smoliwąs, Dyba i pachołkowie obrócili się w stronę, z której dochodził. Człowiek, który im przeszkodził, nadszedł od strony Ternki, przez pola i lasy. Stał między rozwalonymi chruścianymi płotami, wśród kwiatów wdeptanych w ziemię przez końskie kopyta, wielki jak góra, poraniony, pokryty świeżymi bliznami. W ręku trzymał długi żebraczy kij, ale spod Włosienicy wystawał aż nadto dobrze widoczny trzewik przy pochwie u czarnej szabli.
– Co tu się wyprawia?! – zapytał złowróżbnym głosem. – Kto was, suczy synowie, do Dwernik w gościnę zaprosił? Kto was tu wpuścił?
Sabaci zaszemrali. A Zegart od razu zrozumiał, z kim mają do czynienia. Do diaska, spóźnili się! Sługa Stadnickiego porwał za pistolet. A kiedy zrozumiał, że przecież przed chwilą wystrzelił, porwał za pas z ładownicą, chwycił gotowy ładunek, odgryzł jego wierzch i począł dygocącymi rękoma wpychać kulę do lufy. Nie szło mu to zbyt sprawnie, rozsypał część prochu, wypuścił z rąk stempel.
– Co tak stoicie! – warknął do sabatów. – Brać i tego! W kuny go!
Ludzie łańcuccy nie poruszyli się nawet. Odważni wobec bezbronnych Dwernickich ani myśleli ruszać na czarnego pątnika, znanego im aż za dobrze z opowieści i plotek. Od razu poznali, że był to ten sam człowiek, który pobił kompanię Wilczycy Łahodowskiej w Przeworsku, poszczerbił i pozabijał ludzi Ramułta w Jotryłowie pod Dynowem. Sabaci pierwsi byli do rabunku, grabieży i gwałtu, ale ostatni, aby zakołatać do bram świętego Piotra. Zwłaszcza że musieliby wlec się tam z połamanymi kulasami i rozbitymi łbami. Pomruk rozszedł się wśród sług Stadnickiego; z ust do ust szła wieść, która była straszniejsza niż nagłe pojawienie się chorągwi kwarcianej:
– Gedeon!
– Czarny pątnik!
– On sam!
– To ten!
– Brać go! – ryknął Zegart i zdzielił rękojeścią pistoletu w plecy najbliższego sługę. – Dziesięć dukatów za głowę dam!
– Poszli won! – rzekł spokojnie Gedeon. – Wynosić się z zaścianka, pókim dobry.
Żaden z sabatów nawet nie drgnął. Poruszył się jednak Gedeon. Cisnął drewniany kostur prosto w grupę pachołków stojących tuż obok skrępowanego Beryndy. Nie trafił. A to dlatego, że w jednej chwili owi okrutni i straszni sabaci węgierscy rozpierzchli się na wszystkie strony jak stadko kur umykające przed wygłodniałym jastrzębiem.
Gedeon ruszył ku nim wolno, ale nieubłaganie jak śmierć. Odchylił połę Włosienicy, a potem szarpnął za rękojeść szabli. Ostrze zabłysło w jesiennym słońcu na pohybel Zegartowi i Stadnickiemu.
– Dwadzieścia dukatów! – jęknął wystraszony Zegart! – Ruszać się, z kurwy synowie! Za co pan starosta wam płaci?!
– Sam daj przykład! – warknął któryś z pachołków. Sabaci cofali się przed ponurą postacią pątnika, umykali do koni. Zegart rozejrzał się w panice, ale wszyscy unikali jego wzroku. Dyba pomknął jak spłoszony zając w stronę swego konia, umknęli przez zagony Winnicki i Denisko.
Zegart nie czekał. Gedeon szedł wprost na niego, nieśpiesznie, utykając na prawą nogę, a sługa Stadnickiego wolał nie myśleć, co się stanie, kiedy spotkają się twarzą w twarz. Dlatego skoczył z ganku w pokrzywy, złapał wodze wierzchowca i jednym susem znalazł się na kulbace.
– Precz, ścierwa! – zaryczał Gedeon. – Zabierać dupy w troki, pókim dobry.
Klęska była zupełna. Sabaci uzbrojeni w szable oraz kiścienie, w rusznice i guldynki, którzy samą swoją liczbą mogliby zgnieść samotnego pątnika, stratować go kopytami koni, umykali precz, cofali się za zagony, za stodołę, stajnię, uciekali za dwór. Nikt już nie słuchał Zegarta, więc sługa chcąc nie chcąc cofnął się do bramy. Tutaj odwrócił się do posępnego Gedeona, podniósł dłoń z pistoletem.
Świst i huk! Jęk Zegarta...
Strzała wbiła się w sam środek dłoni sługi domu Stadnickich, przebiła ją na wylot. Zegart zawył, wypuścił pistolet z rozdygotanych rąk, chwycił za zakrwawioną dłoń.
A na dachu dworu Hermolausa stała Konstancja. W obu rękach dzierżyła wygięty podwójnie tatarski łuk. Szybko dobyła kolejną strzałę z sajdaka i wdzięcznym ruchem nałożyła ją na cięciwę.
Zegart nie czekał, aż pośle do niego kolejnego pierzastego posłańca. Zawrócił konia i umknął. To znaczy chciał umknąć. Gedeon chwycił jego wierzchowca za uzdę, przytrzymał w miejscu, poskromił bez żadnego wysiłku. Nie był nawet draśnięty – strzała Konstancji sprawiła, że kula z półhaka Zegarta poszła Panu Bogu w okno.
– Dokąd, pachołku?! – wydyszał czarny pątnik. – Jeszcze z tobą nie skończyłem.
Zegart szarpnął się wstecz, ale się nie bronił. Rozsądek podpowiadał mu, że gdyby porwał za szablę, skończyłby równie niewesoło jak Ramułt albo pani Łahodowska.
– Jedź do swego pana, kpie – warknął Gedeon. – I powiedz Diabłu Łańcuckiemu, że kompani z Czufut-Kały w pas mu się kłaniają i zdrowie jego w piekle piją!
Gedeon zawrócił konia na gościniec, puścił wodze i z taką siłą klepnął zwierzę po zadzie, że rumak zarżał i puścił się skokiem. Zegart nie odwrócił się już – dołączył do sabatów, a potem za zaściankiem pomknął w stronę traktu wiodącego na Ternkę i Wilkowyję. Za nim rzucili się pozostali jeszcze w wiosce zbrojni, luźna czeladź i pachołkowie.
Smoliwąs jak zwykle miał najmniej szczęścia. Jego sługa umknął, zabierając oba konie, więc włodarz kuśtykał, a właściwie skakał na jednej nodze, wyjąc z bólu i strachu. Konstancja od razu wzięła go na cel, ale po chwili opuściła łuk. Nijak było jej strzelać do kaleki, który i tak wziął sowity basarunek w karczmie kazimierzowskiej w Hoczwi.
– Matyjasku, skurwysynuuuu! – ryczał Smoliwąs za sługą uciekającym wraz z sabatami Stadnickiego i wiodącym za sobą jego konia. – Ja z ciebie siedem skór zedrę, ćwiekami nabiję! Ja ci, bestyjo, małpo, rzyć z korzeniami wyrwę, jajca ci na przetak przerobię! Czekaj, niechże cię jeno dopadnę!
Matyjasek nie słyszał, a jeśli nawet doszły do niego groźby patrona, tedy tym mocniej wbijał ostrogi w boki konia i tym szybciej zmykał gdzie pieprz rośnie, pozostawiając włodarza bez nadziei na ratunek.