Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Czy pan ma zamiar jeszcze długo wyciągać nas na łożu tortur ciekawości? — rzekł Lindsay. — Proszę pana, profesorze, odpowiedz pan na ten milion pytań.

— Moi kochani, nie myślcie, że ja zapomniałem o tym, że nasz przyjaciel, inżynier Fink, siedzi na drugim piętrze i musi, jak się wydaje, wykonywać rozkazy Areanthropa, który coś robi… działa… nie wiemy, czy przeciw nam, czy przeciw ludzkości? Cóż możemy robić?

— Wysadzić cały budynek — zawołał nagle Frazer. — Miny są podłożone pod fundamenty od przedwczoraj, główny zapłon żywiony jest według wskazówki profesora nie prądem sieciowym, ale z akumulatorów…

— Proszę bardzo, beze mnie, a może trzeba się dać wydmuchnąć w powietrze, bo profesor chce bohaterską śmierć? — spytał, drżąc Gedevani. Zdaje mi się, że drżał ze złości.

— Niech się pan uspokoi, siadaj pan. — Profesor uśmiechnął się. — To nam pozostaje jako ostateczność. Jesteśmy blisko wyłącznika i choć nie zapomniałem o nim ani na chwilę, dziękuję panu, Frazer.

— Miałem go przecież pod ręką w owej chwili krytycznej, kiedy Marsjanin mnie… hm, mnie fiksował, zanim nas jednym dotykiem nie wysłał na Marsa.

— Jak to!? — krzyknęliśmy, a ja dodałem: — Profesorze! I pan nie nacisnął? Ja byłbym to zrobił jakem Szkot!

— A ja czekałem — powiedział profesor. — Myślałem prosto: po co on ma nas zabijać? Co mu z tego przyjdzie? Wiedziałem już, że to diabelnie mądry stwór, i właśnie dlatego nie ma potrzeby nas zabijać: bo korzyści z tego dlań żadnej, szkodzić mu już nie mogliśmy, a rozkosz mordowania? Niestety, wierzę, że ta tylko człowiekowi jest właściwa… — dodał ciszej. — Chciałem wypić do końca tę czarę, i nie żałuję. Nie wiem, może ten nasz gość szykuje z nieszczęśliwym Finkiem aparaty do zniszczenia świata, może oni chcą nas wydusić, by skolonizować ziemię, może im ciasno u siebie?

Wstałem:

— Jak to, a my tutaj tak siedzimy bezczynnie? Dopóki ruszam jeszcze małym palcem…

— Siadaj pan, siadaj pan! Czemu pan nie ruszył palcem rano? — powiedział profesor. — No trudno, on właśnie jest od nas silniejszy. Czy zwróciliście uwagę na to, że dla niego czas jest czymś całkiem innym niż dla nas? Jak sprawdziłem, on nie zużył całej sekundy na zapisanie dwu cylindrów metalowych… ale to jeszcze nic. Przez dotknięcie swoją macką, trwające część sekundy, może kilka sigma, wprawił nas w stan zdumiewającego snu czy też widzenia, którego treść, jestem pewny, w ułamku sekundy dla każdego sporządził i przekazał. Nasze myśli, moi panowie, toczą się wobec tego jak ślimaki. Czy nie pojmujecie, że nawet przy wszystkich innych warunkach równych, gdy my poznajemy jedną prawdę, on w tym samym czasie zdolny jest poznać ich tysiąc!?

— Profesorze — powiedziałem — wiemy wszystko, racja. On jest silniejszy. A więc mów pan, odpowiedz pan na pytania, przez siebie postawione.

— Moi przyjaciele — odpowiedział Widdletton — ogromnie mi ciężko. Jak łatwo coś zniszczyć, a jak trudno naprawić. Są różne prawdy: twórcze, ale są i łamiące. Dlatego waham się…

— Co pan mówi? Nie rozumiem pana. Czy pan może ukrywa przed nami coś straszliwego? Może oni krwią się żywią, może wyrzynają się nawzajem, może zjadają? — rzekłem. — Rżnij pan śmiało, profesorze, znamy to… ze stosunków ziemskich i co nas jeszcze może przerazić? To śmieszne.

— Nie, drogi przyjacielu, to jest straszne — powiedział profesor — bo to, co ja widziałem, to, co widziałem, zburzyło moje pojęcie o wszystkim. Zewnętrznie niby taki sam jak przedtem, prawda? A jednak jestem od was różny. Wiem już, jaki cel i sens ma życie — zawahał się. — Ja byłem na południowej półkuli Marsa — powiedział i grzmiącym głosem dodał: — Czy ktoś jeszcze był na południowej półkuli?

— Ja widziałem to samo co McMoor — powiedział Frazer.

— Ja też — rzekł Lindsay — widziałem sieć kanałów wypełnionych jakąś cieczą i maszyny… Mów pan, profesorze, mów pan…

Starzec pochylił się, twarz mu zbladła.

— Tak, ja byłem na południowej półkuli — powiedział takim dziwnym głosem, że zrobiło mi się zimno.

— I co pan tam widział, do licha?

Profesor otworzył usta. W tej chwili drzwi się otworzyły i jakaś postać wpadła do sali, zataczająca się, dygocąca, która po kilku krokach zwaliła się na ziemię.

— Doktorze! — zawołałem. — Doktorze!

Leżał nieprzytomny. Z rozciętego czoła spływała krew, znacząc ciemną smugę na zaprószonym betonie podłogi.

Próbowaliśmy go ocucić. Wyciągnąłem jego futerał z ampułkami — wszystkie były strzaskane. Oddychał powierzchownie, charcząc, aż dziwne było, jak dostał się o własnych siłach do hali.

— Gdzie Burke? — spytał ktoś. Nikt nie odpowiedział.

Doktor otworzył oczy i jęknął. Z ust wypłynęło mu trochę krwi.

— On ma jakiś wewnętrzny krwotok — powiedziałem przestraszony. — Profesorze!

Profesor stał nieruchomo.

— Nie jestem wszechmocny, McMoor, nie jestem wszechmocny… Obawiam się, że nasz przyjaciel kona.

Jakoż oddech doktora urywał się co chwila. Rozpiąłem mu koszulę i zauważyłem straszliwe, sinokrwawe podbiegnięcia na klatce piersiowej.

— Ależ jego ktoś dusił — zawołałem. — On ma połamane żebra.

Doktor otworzył oczy po raz drugi, coś, jakby błysk przytomności, zaświeciło w nich. Otworzył usta, znowu wypłynęła struga krwi na brodę i ściekła po gorsie koszuli.

— Przyjaciele… — szepnął doktor i zrobił gest, jakby się chciał unieść.

— On chce mówić. Nie wolno panu, niech się pan nie wytęża! — zawołałem, ale spojrzał na mnie tak, że sam go pierwszy uniosłem, ostrożnie podtrzymując głowę. Począł szeptać z przerwami, wywołanymi przez coraz silniejszy krwotok:

— Wysadzić… wysadzić wszystko… — zacharczał. — Zniszczyć go, już, za chwilę może być za późno…

— Co się stało? Co się panu stało? — pytaliśmy jeden przez drugiego.

— To Fink… to Fink… widziałem… widziałem…

Co on mówił o Finku? Nie mogłem niczego zrozumieć.

Głowa doktora w moich rękach robiła się coraz cięższa.

— Wszystkie miny, zaraz, zaraz, wysadzić — tracił przytomność.

— Czy on majaczy? — powiedział Frazer.

Ostatni, potężny błysk zapłonął w oku doktora. Wypluł ogromny skrzep z płuc, zachłysnął się i powiedział niemal normalnym głosem:

— Wysadzić zaraz cały budynek, bo pewna zguba dla wszystkich. — I, ciszej: — To Fink… Fink… tam.

Głowa opadła na bok. Wziąłem go za puls: nie bił.

— Nie żyje.

Postaliśmy nad martwym ciałem. Co robić?

— Trzeba pójść na górę zobaczyć, co się dzieje z Finkiem i starać się go uratować — powiedział profesor. Potem wysadzimy budynek. Po tym, co ja wiem… otóż myślałem, że może się mylę, chciałem po ludzku zrozumieć tę straszliwą wizję, teraz widzę, że miałem rację. To nie były upiorne zwidy, to było gorsze: to była rzeczywistość.

Potem wyprostował się; i dawnym silnym głosem powiedział:

— Panowie, kto pójdzie na górę? Zgłosiłem się ja i Lindsay.

— Dosyć z pana — rzekł Widdleton. — Chodził pan już po pociski gazowe i po doktora, widział się już pan z Areanthropem, dosyć. Pan pójdzie, inżynierze… na własną odpowiedzialność!

Te słowa w ustach starca kazały mi drgnąć, ale opanowałem się. Lindsay ściągał pas od spodni. Profesor powiedział do niego dziwnym głosem:

— Czy ma pan rewolwer?

— Po co mi rewolwer? — inżynier zdumiał się. — Przecież Areanthropowi kula nie zaszkodzi.

— No tak, Marsjaninowi nie… na pewno nie — powiedział profesor i nagle podszedł do jednej z szafek, grzebał chwilę i wręczył Lindsayowi czarny płaski browning.

— Weź pan to, na wszelki wypadek.

Inżynier patrzył chwilę na lśniącą broń, ważył ją w ręce, potem wzruszył ramionami i wyszedł, świecąc sobie latarką. Stanęliśmy w drzwiach, Frazer został przy miotaczu, Gedevani przy wyłączniku min, a ja i profesor wyszliśmy na korytarz. Napięła się cisza. Nie mogłem tak stać i czekać.

— Pójdę tylko do podnóża schodów — zawołałem i ruszyłem.

Zatrzymał mnie silnym pociągnięciem za surdut.

— Pod słowem honoru, McMoor?

23
{"b":"115715","o":1}