Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Idę z panem!

— Ależ pan oszalał! Pan powinien leżeć, to wykluczone.

Wstałem z łóżka. Nogi miałem miękkie w kolanach i głowa trochę szumiała, ale poza tym czułem się nie najgorzej.

Ubrałem się szybko, wziąłem doktora pod rękę i wyszliśmy na korytarz. Spojrzawszy na zegarek zobaczyłem, że jest dziesiąta.

— Aha, będzie zaraz konferencja — powiedziałem. — Pójdę do biblioteki. — Doktor skinął mi głową i ruszył w kierunku schodów wiodących do laboratorium. Zjechałem windą na pierwsze piętro.

Zostałem tu przywitany entuzjastycznie.

— Oho! Jest bohater dnia. Jak się pan czuje? Ściskałem wszystkim ręce, profesor kiwnął mi z uśmiechem głową.

Zauważyłem też inżyniera Lindsaya, który siedział przy oknie. Trochę był blady, ale poza tym nie wykazywał żadnych objawów osłabienia.

— Witam towarzysza niedoli — powiedział.

Inżyniera Finka nie było.

— Co słychać z naszym gościem? — spytałem.

— Ciekawe rzeczy, drogi panie, ciekawe rzeczy. Przede wszystkim: już wszystko jest dobrze. Plazma jest, zdaje się, w porządku, bo w gruszce jest normalne pulsowanie.

— A co z promieniowaniem?

— Ustało! Od razu ustało po tej eksplozji. On jest teraz bezpieczny jak stara puszka od konserw — profesor zaśmiał się drobnym chichotem. — Teraz plan jest prosty: musimy wymontować wszystko, co służy mu do promieniotwórczości i do niszczenia w różny sposób, wie pan, te strugi ognia, wrzenie wody w stawie i cały ten hokus pokus, potem postaramy się go złożyć i będziemy z nim gadać.

— Jak to gadać? — spytałem zdumiony.

— No, jakoś chyba nas zrozumie? Wsadzimy go wtedy do atmosfery marsowej, wie pan, bo ja myślę, że te brewerie, które on urządzał, to było wszystko pod wpływem trującego działania naszego powietrza, a może i zwiększonego ciążenia ziemskiego.

W tej chwili wszedł inżynier.

— Panowie, a, pan McMoor już jest, jakże się cieszę — przywitał się ze mną. — Moi panowie, jest ciężki orzech do zgryzienia, panie kolego — zwrócił się do Lindsaya — rzecz się ma tak: o ile się orientuję, maszyna porusza się energią atomową, którą uzyskuje z drobnej kruszyny uranu, zawartego w spodniej części stożka. Energia ta w postaci prądu zostaje zużyta na poruszanie, a specjalne aparatury pozwalają ją projektować na odległość jako działanie cieplne lub magnetyczne. Te aparatury dadzą się wymontować, jak myślę, ale sama promieniotwórczość to warunek życia maszyny. Jeżeli wyłączę ją, wyłączę tym samym wszystko. Inna rzecz, że będzie ona słabsza, gdyż wszystkie specjalne urządzenia do jej wzmacniania, kierowania i projektowania usuniemy. Profesor zamyślił się.

— Czy nie dałoby się tego puścić w ruch bez gruszki centralnej? Ja myślę, żeby puścić to stalowe serce…

— Będę próbował, nie wiem. Nie znam szczegółów konstrukcji, jest to diabelnie skomplikowana machina, zbudowana, nawiasem mówiąc, w sposób tak zdumiewający, po prostu nieludzki.

— No, ja myślę — uśmiechnął się profesor. — I jakże on wygląda, ten nieludzki sposób?

— Niech się pan nie śmieje, zasadniczo części są wymienne, ale dostać się do nich nie można. Mam tu najpiękniejszy komplet narzędzi, jaki sobie może wymarzyć technik, i ten mnie zawodzi. Zamiast śrub są tam nader dowcipne połączenia — wyjął z kieszeni dwa kawałki metalu. — Proszę, panie profesorze.

Były to dwa bolce, jakby ze stali. Inżynier zetknął je płaskimi końcami i przekręcił o sto osiemdziesiąt stopni.

— Spróbuj je pan teraz odłączyć. Twarz staruszka poczerwieniała.

— A to co za czary!

Inżynier znowu przekręcił bolce w osi długiej i odłączył bez żadnego wysiłku.

— Jest to jakiś rodzaj przyciągania: w pozycji takiej — demonstrował — nie działają żadne siły. Jeżeli jednak przekręcimy je, ot tak, nie można ich rozerwać.

— Nie można palcami — zauważył Frazer — ale w imadle…

— Mam już taką parę, próbowałem — zauważył inżynier. — I wie pan co? Oto są: w maszynie na rozciąganie poddałem je ciągnieniu pięćdziesięciu tysięcy kilogramów i przerwały się, ale nie w miejscu zetknięcia, lecz przy główce. Jednorodny materiał pękł, a miejsce prostego styku wytrzymało! — Rzucił ułamki na stół. — To mi wynalazek. Nie trzeba żadnych śrub ani muter, jeden ruch i trzyma jak spojone.

— Jak pan sądzi, jaki jest mechanizm? — spytał Gedevani.

— To raczej pańska dziedzina… Ja myślę, że to jest jakby magnes, dwa magnesy, w tej pozycji przyciągają się… ale co tam — machnął ręką — tysiące takich drobnostek jest w tej piekielnej maszynie, nie wiadomo, od czego zacząć. Gdzie jest doktor?

— Mówił mi, że idzie do laboratorium — powiedziałem.

— Ach, tak, to ta gruszka centralna… To jest dopiero zagadka, bo te mechaniczne sztuki to jeszcze można ostatecznie zrozumieć…

— Proszę panów — powiedział profesor — obecnie podzielimy się na grupy. Panowie inżynierowie i doktor będą próbowali poznać elementy konstrukcji i działania maszyny i jej żywego organizmu, a my — zwrócił się do Frazera, Gedevaniego i mnie — zastanowimy się nad metodami porozumiewania z naszym gościem, o ile da się go, po unieszkodliwieniu, ożywić…

Kiedyśmy zasiedli wygodnie w fotelach, profesor spojrzał na nas trzech i powiedział:

— Moi panowie, wygląda tak, jakbyśmy już naszego przybysza z Marsa ujarzmili. Być może, że poddajecie się tego rodzaju złudzeniom. Ja jednak sądzę, że ta część zadania, która teraz przypadła nam w udziale, będzie trudniejsza od pierwszej, chociaż, być może, mniej niebezpieczna. Chodzi o to, że zawsze łatwiej jest niszczyć, niż budować. To jedno. A drugie, to sprawa wspólnego języka. Co pan o tym sądzi? — zwrócił się do mnie. Zdziwiłem się.

— Pochlebia mi to, panie profesorze, że pan się do mnie zwraca, ale nie sądzę, żebym był pierwszym…

— Bez frazesów, drogi panie, bez frazesów. Właśnie to, że pan jest nieuprzedzony i może nie tak objuczony balastem wiedzy jak my, ułatwi panu z pewnością wiele. Obserwowałem pana w różnych sytuacjach i widziałem, że oprócz świeżości sądu, która pana cechuje, posiada pan też bardzo, powiedziałbym, oryginalne myśli.

Ukłoniłem się.

— Ja myślę, proszę panów, że trzeba by zacząć od języka geometrycznego, koła koncentryczne, jakieś proste równania, jak ów sławny Pitagoras, oto początek.

— Myślałem o tym — odezwał się Frazer — ale to jest właśnie początek. Co dalej?

— To zależy od jego reakcji. Po pierwsze, w jaki sposób on może nam dawać znać o sobie? Czy on w ogóle widzi w naszym rozumieniu tego słowa? Jakie części widma świetlnego są dla niego widoczne i jakie są jego reakcje, to jest sposób uzewnętrzniania procesów życiowych, które w nim zachodzą?

Profesor przecierał płatkiem okulary, wsadził je na nos i patrzył na mnie długą chwilę. Przypomniałem sobie lata szkolne i skurczyłem się. Może palnąłem jakieś głupstwo?

— Widzę, że pana nie doceniałem — odezwał się staruszek. — Tak, tak, zaczynam się starzeć… Pan mi przypomniał to, co mówiłem wczoraj: słowa Newtona, prawda? Nie przerywaj pan, nie chodzi o intencję. Trzeba nam najpierw go poznać, zanim zechcemy poznać się z nim. To jest prawdziwe „Ding an sich” Kanta, oto sęk.

W tej chwili nad konsolą kominka zaświecił czerwony sygnał. Frazer przystąpił do niszy i zdjął słuchawkę telefonu.

— To doktor — zwrócił się do nas. — Wzywa nas do laboratorium. Może jakieś nowości, już schodzimy — dodał, zwracając się do słuchawki. Wstaliśmy wszyscy. Mr Gedevani wyjął z kieszeni szczoteczkę, oczyścił swoją marynarkę, spojrzał badawczo w lustro, które wisiało między szafami, i skierował się do drzwi. Poszliśmy za nim.

W laboratorium był tylko doktor. Na długim stole stało kilka aparatów, a tajemnicza czarna gruszka umocowana w statywie jak jakiś trujący, ale już nieszkodliwy owoc, połączona była, jak zauważyłem, z czułym galwanometrem.

— Ciekawa rzecz: on wydziela słabe prądy jak pobudzona, żywa plazma — zwrócił się doktor do nas. — Prądy podobne do tych, jakie daje pobudzony mózg ludzki. Trzeba będzie złożyć dobry i czuły aparat zapisujący. Być może, że to będzie droga do zrozumienia go: proszę popatrzeć.

13
{"b":"115715","o":1}