– Mój Boże… – powiedział Lenar Hoyt, leżąc w zerograwitacyjnym hamaku na pokładzie statku “Nadia Oleg”. – Dlaczego właśnie Bikurowie?
– A dlaczego nie? – odparł łagodnie ojciec Duré. – Nie wiemy o nich zbyt wiele.
– Nie wiemy zbyt wiele niemal o całym Hyperionie! – Młody ksiądz dał się trochę ponieść emocjom. – A co z Grobowcami Czasu i legendarnym Chyżwarem na północ od Gór Cugielnych na Equusie? Wszyscy o tym mówią!
– Otóż to – odparł jezuita. – Jak myślisz, Lenar, ile uczonych prac napisano o Grobowcach i Chyżwarze? Sto? Tysiąc? Kilka tysięcy? – Duré nabił fajkę i zapalił ją, co przy braku ciążenia wcale nie było łatwym zadaniem. – Poza tym, nawet jeśli ten Chyżwar istnieje naprawdę, to nie jest człowiekiem, a mnie interesują wyłącznie ludzie.
– Rzeczywiście – zgodził się Hoyt, szykując swój intelektualny arsenał do frontalnego ataku. – Jednak zgodzisz się chyba, ojcze, że zagadka Bikurów nie należy do najbardziej fascynujących. W najlepszym razie znajdziesz kilkudziesięciu dzikusów zamieszkujących wiecznie zadymione tereny, tak… tak nieciekawe, że nawet nie zaznaczone na tamtejszych mapach. Po co zajmować się czymś takim, skoro Hyperion oferuje tyle wspaniałych, ekscytujących tajemnic? Na przykład labirynty! – Hoyt aż zarumienił się z podniecenia. – Czy wiesz, ojcze, że Hyperion jest jedną z dziewięciu planet z labiryntami?
– Oczywiście. – Powietrzne prądy zaczęły rozciągać otaczającą starszego kapłana, niemal dokładnie kulistą chmurę dymu. – Tyle że w całej Sieci labiryntami zajmuje się już mnóstwo ludzi, a poza tym, przecież one liczą sobie… ile? Pół miliona lat standardowych? Zdaje się, że prawie trzy czwarte miliona. Ich tajemnic wystarczy jeszcze co najmniej dla kilku pokoleń. Jeżeli natomiast chodzi o Bikurów, to jak myślisz, jak długo uda im się przetrwać, zanim zostaną wchłonięci przez nowoczesne społeczeństwo? Albo, co znacznie bardziej prawdopodobne, po prostu starci z powierzchni planety w wyniku jakiegoś niefortunnego zbiegu okoliczności?
Hoyt wzruszył ramionami.
– Może nawet już się to stało. Minęło sporo czasu od chwili, kiedy dotarł do nich Spedling, a jeśli rzeczywiście wyginęli, to cały twój wysiłek, ojcze, na nic się nie zda – powiedział.
– Otóż to – odparł spokojnie ojciec Duré i wypuścił kłąb dymu.
Dopiero podczas ostatniej godziny, jaką spędzili razem, w trakcie podchodzenia do lądowania, jezuita otworzył się częściowo przed młodszym kolegą. Hyperion wisiał przed nimi już od dłuższego czasu, oślepiająco biały, zielony i błękitny, kiedy nagle wiekowy prom wszedł w górne warstwy atmosfery. Za szybą pojawiły się na krótko płomienie, a potem rozpoczął się spokojny lot ślizgowy z sześćdziesięciokilometrowej wysokości, poprzez kolejne powłoki chmur, nad lśniącymi morzami, ku pędzącej im na spotkanie linii terminatora.
– Wspaniałe… – szepnął ojciec Duré, chyba bardziej do siebie niż do młodego księdza. – Po prostu wspaniałe. Właśnie w chwilach takich jak ta rozumiem… a przynajmniej wydaje mi się, że rozumiem, na jak wielkie poświęcenie musiał zdobyć się Syn Boży, zgadzając się zostać Synem Człowieczym.
Hoyt spróbował podjąć rozmowę, lecz ojciec Duré spoglądał w milczeniu przez okno, pogrążony głęboko w myślach. Dziesięć minut później wylądowali w porcie kosmicznym w Keats. Ojca Duré wciągnął wir formalności związanych z odprawą celną, a po kolejnych dwudziestu minutach wielce rozczarowany Lenar Hoyt pędził już z powrotem ku czekającemu na orbicie statkowi “Nadia Oleg”.
– Pięć tygodni później, naturalnie według mojego czasu, wróciłem na Pacem – wspominał ojciec Hoyt. – Straciłem osiem lat, ale nie wiedzieć czemu wydawało mi się, że poniosłem także inne, znacznie większe straty. Zaraz po moim powrocie zostałem poinformowany przez biskupa, że przez cztery lata swego pobytu na Hyperionie Paul Duré nie dał znaku życia. Nowy Watykan wydał fortunę na połączenia komunikatorowe, lecz ani władze planety, ani konsulat w Keats nie były w stanie odnaleźć zaginionego kapłana.
Hoyt przerwał, by napić się wody ze stojącej przed nim szklanki.
– Pamiętam te poszukiwania – powiedział konsul, korzystając ze sposobności. – Naturalnie nie znalazłem ojca Paula Duré, ale uczyniliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Theo, mój zastępca, poświęcił mnóstwo czasu i energii, by wyjaśnić tajemnicę zaginięcia księdza. Niestety, nie natrafiliśmy na żadne ślady, jeśli nie liczyć kilku sprzecznych doniesień z Port Romance, które w dodatku dotyczyły okresu obejmującego kilka tygodni zaraz po jego przybyciu. Na tamtych terenach znajdują się wyłącznie wielkie plantacje pozbawione jakiejkolwiek łączności ze światem, przede wszystkim dlatego, że oprócz plastowłókników uprawia się tam także narkotyki. Przypuszczam, iż nie udało nam się dotrzeć do właściwych ludzi. O ile wiem, w chwili kiedy opuszczałem Hyperiona, sprawa ojca Duré nie była jeszcze zamknięta.
Lenar Hoyt skinął głową.
– Wylądowałem powtórnie w Keats miesiąc po objęciu stanowiska przez twojego następcę. Biskup nie posiadał się ze zdumienia, kiedy powiedziałem mu, że pragnę tam wrócić. Zostałem nawet przyjęty na audiencji przez Jego Świątobliwość. Przebywałem na Hyperionie niecałe siedem tamtejszych miesięcy, ale tajemnicę ojca udało mi się odkryć dopiero na krótko przed opuszczeniem planety. – Kapłan położył rękę na dwóch sfatygowanych notatnikach. – Jeżeli mam kontynuować moją opowieść – powiedział zmienionym głosem – będę musiał odczytać fragmenty jego notatek.
Drzewostatek “Yggdrasill” ustawił się w taki sposób, że słońce Hyperiona skryło się za pniem drzewa. W rezultacie platforma jadalna i otaczające ją ściany z liści znalazły się w głębokim mroku, niebo zaś nad pielgrzymami, dookoła nich i pod ich stopami wypełniły gwiazdy – tyle tylko że zamiast kilku tysięcy, jakie widać z powierzchni większości planet, były ich miliony. Hyperion urósł już do rozmiarów sporej kuli, pędzącej na spotkanie statku niczym jakiś śmiertelnie groźny pocisk.
– Czytaj – powiedział Martin Silenus.
Z DZIENNIKA
OJCA PAULA DURÉ
1. dzień
A więc tak zaczyna się moje wygnanie.
Nie bardzo wiem, w jaki sposób powinienem datować mój dziennik. Według zakonnego kalendarza obowiązującego na Pacem, jest dziś siedemnasty dzień Miesiąca Tomaszowego, Roku Pańskiego 2732. Według kalendarza standardowego Hegemonii mamy dwunastego października 589 P.C., natomiast tutaj, na Hyperionie – tak przynajmniej twierdzi zasuszony recepcjonista w starym hotelu, w którym się zatrzymałem – jest dwudziesty siódmy dzień lyciusa (ostatniego z siedmiu czterdziestodniowych miesięcy) albo roku 426 P.K.L. (Po Katastrofie Lądownika!), albo 128 roku panowania Smutnego Króla Billy’ego, który w rzeczywistości nie żyje już od co najmniej stu lat.
Do diabła z tym wszystkim. Nazwę ten dzień pierwszym dniem mojego wygnania.
Bardzo wyczerpujący dzień. (Cóż za dziwne uczucie: być zmęczonym po wielu miesiącach nieprzerwanego snu, ale to podobno często spotykana reakcja pohibernacyjna. Komórki mego ciała odczuwają zmęczenie niedawną podróżą, mimo że ja sam nawet jej nie pamiętam. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie bytem tak zmęczony.)
Trochę żałuję, że nie zadałem sobie trudu, aby lepiej poznać młodego Hoyta. Wyglądał na całkiem przyzwoitego człowieka: katechizm w głowie, a na twarzy szczery zapał. To nie wina takich młokosów jak on, że Kościół dożywa swoich dni. Ani on, ani nikt jemu podobny nie zdoła zapobiec smutnemu końcowi, jaki już niedługo stanie się Jego udziałem.
Cóż, mnie także się to nie udało.
Podczas lotu przez atmosferę miałem okazję podziwiać wspaniały widok. Rozpoznałem dwa spośród trzech kontynentów: Equusa i Aquilę. Trzeci, Ursa, był spowity ciemnością.
Potem nastąpiło lądowanie w Keats i ciągnący się godzinami korowód odpraw, a później kłopoty ze znalezieniem transportu do miasta. W pamięci utkwiło mi kilka obrazów: wznoszące się na północy góry, spowite błękitnawą mgiełką, u podstawy porośnięte pomarańczowymi i żółtymi drzewami; blade, zielononiebieskie niebo; słońce mniejsze niż na Pacem, ale za to jaśniejsze. Z daleka barwy wydają się żywe i soczyste, by z bliska rozrzedzić się i rozproszyć, jakby pochodziły z palety impresjonisty. Ogromny posąg Smutnego Króla Billy’ego, o którym tyle słyszałem, bardzo mnie rozczarował. Oglądany z drogi sprawiał wrażenie wykonanego byle jak i w pośpiechu – zaledwie wstępny model wyciosany z ciemnej góry, nie zaś dostojna postać, jaką spodziewałem się ujrzeć. Sterczy smętnie nad półmilionowym, walącym się miastem, chyba ku zadowoleniu neurotycznego króla-poety, którego ma upamiętniać.