Z górnego pokładu wysunął się trap, który opadł z hukiem na pomost. Ojciec Hoyt i Brawne Lamia musieli uskoczyć w bok, aby uniknąć zmiażdżenia.
Pokład wiatrowozu okazał się znacznie gorzej oświetlony niż “Benares”. Jedyne źródło światła stanowiły nieliczne lampy zawieszone na niższych rejach. Nigdzie nie sposób było także dostrzec ani śladu załogi.
– Halo! – zawołał konsul z nabrzeża. Nikt mu nie odpowiedział.
– Zaczekajcie chwilę – polecił Kassad i pięcioma krokami pokonał długi trap.
Przyglądali się w milczeniu, jak zatrzymał się na chwilę przy burcie, dotknął rękojeści tkwiącego za jego pasem paralizatora, po czym zniknął na śródokręciu. Kilka minut później w prostokątnych oknach na rufie zapłonęło światło, kładąc się trapezoidalnymi, żółtymi plamami na falującej trawie.
– Możecie wchodzić! – zawołał pułkownik z pokładu. – Wóz jest pusty.
Musieli kilkakrotnie obracać, zanim przenieśli cały bagaż. Kiedy konsul pomagał templariuszowi taszczyć ciężki sześcian Möbiusa, odniósł wrażenie, że przez ścianki kufra wyczuwa lekką wibrację.
– A gdzie załoga, do kurwy nędzy? – zapytał Martin Silenus, gdy zebrali się na przednim pokładzie. Wcześniej przeszli gęsiego wąskimi korytarzami, schodząc i wspinając się po schodach szerokości drabin oraz zaglądając do kabin niewiele większych od koi, które się w nich znajdowały. Jedynie kajuta na samej rufie – prawdopodobnie kapitańska – była zbliżona rozmiarami i standardem wyposażenia do tego, co oferowała “Benares”.
– Wygląda na to, że wszystko jest zautomatyzowane – powiedział Kassad. Były oficer Armii wskazał na fały niknące w otworach wywierconych w pokładzie, prawie niewidoczne mechaniczne manipulatory ukryte wśród takielunku, a także rozmaite przekładnie zainstalowane mniej więcej w połowie wysokości masztu.
– Nigdzie nie zauważyłam czegoś, co choć trochę przypominałoby sterownię – powiedziała Lamia. Wyjęła z kieszeni komlog i próbowała połączyć się z komputerem pojazdu na wszystkich standardowych częstotliwościach. Bez rezultatu.
– Jednostki kursujące po Trawiastym Morzu miały załogi – oświadczył stanowczo konsul. – Byli to najmłodsi kandydaci na kapłanów, których zadanie polegało na towarzyszeniu pielgrzymom w drodze do gór.
– Cóż, teraz ich tutaj nie ma – zauważył ojciec Hoyt. – Przypuszczam jednak, że spotkamy kogoś w stacji kolejki linowej albo w Baszcie Chronosa. Bądź co bądź, ktoś jednak wysłał po nas ten wehikuł.
– Albo wszyscy już nie żyją, a wiatrowóz kursuje według ustalonego dawno temu rozkładu – zauważyła Brawne Lamia, po czym zerknęła nerwowo w górę, gdzie przybierający na sile wiatr szarpał olinowaniem. – Cholera, to dziwne uczucie być od wszystkiego tak zupełnie odciętym. Mam wrażenie, jakbym była ślepa i głucha. Nie wyobrażam sobie, w jaki sposób koloniści mogli to wytrzymać.
Martin Silenus przysiadł na burcie, pociągnął solidny łyk z wysokiej zielonej butelki i powiedział:
Gdzież jest poeta? Czy go wskażecie,
O moje muzy? Poznam go przecie!
Człowiek to, równy każdemu z ludzi.
Królem być może z całym splendorem,
Nędznym żebrakiem, co litość budzi,
Lub jakimkolwiek niezwykłym tworem.
On małpą może być lub Platonem.
To człowiek, który w swej wyobraźni
Wczuć się potrafi w orła lub wronę,
Dotrzeć do skrytych pokładów jaźni.
Gdy lew zaryczy, on go posłucha,
Pomruk tygrysa dla jego ucha
Brzmi niby zwykła człowiecza mowa.
– Skąd masz to wino? – zapytał Kassad.
Poeta uśmiechnął się błogo. W blasku lamp jego małe oczy wydawały się nienaturalnie jasne.
– Ta łajba jest w pełni zaprowiantowana, a w dodatku znalazłem bar. Niniejszym ogłaszam go za otwarty.
– Powinniśmy przyrządzić coś do jedzenia – powiedział konsul, choć on sam miał w tej chwili ochotę jedynie na wino. Od ostatniego posiłku minęło już ponad dziesięć godzin.
Rozległ się donośny klekot i skrzypienie. Podeszli szybko do sterburty, w samą porę, aby zobaczyć chowający się trap. Zaraz potem koło zamachowe ruszyło z przybierającym na sile wizgiem, który bardzo szybko osiągnął taką wysokość, że przestał być słyszalny. Żagle wypełniły się wiatrem, pokład przechylił się nieco i wehikuł ruszył w ciemność. Po chwili słychać było jedynie trzeszczenie pokładu, przytłumione dudnienie toczącego się koła oraz szelest trawy prześlizgującej się po kadłubie.
Cała szóstka obserwowała w milczeniu szybko niknący zarys ciemnych wzgórz, a potem zostało już tylko rozgwieżdżone niebo, noc i chwiejące się żółte lampy.
– Zejdę na dół i zobaczę, czy uda mi się sklecić jakąś kolację – powiedział konsul.
Inni zostali jeszcze na pokładzie, obserwując przesuwającą się wokół nich ciemność. Pod nogami czuli delikatną wibrację. Trawiaste Morze różniło się od nocnego nieba tylko tym, że nie świeciły na nim gwiazdy. Kassad włączył latarkę i skierował snop światła w górę, gdzie liny i przekładnie przesuwały się bezustannie, wprawiane w ruch niewidzialnymi rękami, a potem zbadał dokładnie wszystkie, nawet najbardziej niedostępne zakamarki. Pozostali przyglądali mu się w milczeniu. Kiedy latarka zgasła, ciemność wydała im się nie tak groźna, a blask gwiazd jakby nieco silniejszy. Wiatr niósł ze sobą intensywny, żyzny zapach, kojarzący się raczej z farmą w porze wiosennych siewów niż z morzem.
Wkrótce potem konsul zawiadomił ich, że kolacja jest już gotowa.
Mesa była bardzo ciasna, a stół maleńki, przenieśli się zatem z posiłkiem do dużej kabiny na rufie, gdzie zestawili razem trzy duże kufry, które miały pełnić funkcję stołu. Cztery lampy zawieszone u niskiego sufitu dawały dość światła. Kiedy Het Masteen otworzył jedno z prostokątnych okien, do wnętrza wdarł się ożywczy podmuch wiatru.
Konsul postawił na kufrach talerze ze stosami kanapek, następnie zaś przyniósł grube ceramiczne kubki i wielki termos z kawą. Nalewał ją, podczas gdy inni jedli.
– Całkiem niezłe – powiedział Fedmahn Kassad. – Skąd wziąłeś zimną pieczeń?
– Lodówka jest pełna, a w rufowej spiżarni stoi jeszcze jedna, też załadowana po brzegi.
– Elektryczna? – zapytał Het Masteen.
– Nie. Podwójnie izolowana.
Martin Silenus otworzył słoik, powąchał jego zawartość, a następnie nałożył sobie na kanapkę ogromną porcję chrzanu. Kiedy jadł, z oczu jedna za drugą ciekły mu łzy.
– Jak długo trwa zazwyczaj podróż? – zapytała Brawne Lamia konsula.
Podniósł głowę znad kubka z kawą, w który wpatrywał się nie widzącym spojrzeniem.
– Proszę?
– Na drugą stronę Trawiastego Morza. Jak długo?
– Całą noc i pół dnia, jeśli wieją sprzyjające wiatry.
– A potem… ile przez góry? – zapytał ojciec Hoyt.
– Niecały dzień.
– Jeżeli działa kolejka linowa – uzupełnił Kassad.
Konsul pociągnął łyk gorącej kawy i skrzywił się.
– Musimy założyć, że działa. W przeciwnym razie…
– W przeciwnym razie co? – zainteresowała się natychmiast Lamia.
– W przeciwnym razie – podjął pułkownik Kassad, stając przy otwartym oknie z rękami na biodrach – utkniemy beznadziejnie sześćset kilometrów od Grobowców Czasu i tysiąc od najbliższego miasta.
Konsul potrząsnął głową.
– Wcale nie. Kapłani świątyni Chyżwara – albo ktoś inny, kto zorganizował tę pielgrzymkę – zatroszczyli się o to, byśmy dotarli aż tutaj. Z pewnością dopilnują, żebyśmy dobrnęli do celu.
– Za jaką cenę? – zapytała Brawne Lamia ze zmarszczonymi brwiami.
Martin Silenus zarechotał ponuro i podniósł wysoko butelkę.
Któż to się zbliża, by złożyć ofiary?
Dokąd, kapłanie, prowadzą twe kroki
Tę jałowicę ryczącą bez miary,
Te uwieńczone, jedwabne jej boki?
Gdzie leżysz, grodzie opuszczon w to rano
Przez swych mieszkańców? U morza czy rzeki,
Czy na gór stokach pod twierdzy ochroną?
Przecz twym ulicom opustoszeć dano