Leżałem z policzkiem przyciśniętym do kamiennej płyty dziedzińca i jednym okiem otwartym na tyle, że mogłem dostrzec gwiazdy świecące w dziurach w powłoce ogromnej kopuły. W kończynach i tułowiu czułem bolesne mrowienie. Chciałem krzyczeć, ale nie byłem w stanie poruszyć ani językiem, ani szczęką. Nagle zostałem podniesiony na nogi i oparty o kamienną ławkę, dzięki czemu zobaczyłem w całej okazałości dziedziniec oraz nieczynną fontannę, którą zaprojektował Rithmet Corbet. W niestałym blasku przelatujących przez niebo meteorów spiżowy Laokoon walczył zawzięcie ze spiżowymi wężami.
– P-p-przykro mi, Martin, ale t-t-to szaleństwo musi dobiec końca – rozległ się znajomy głos. W moim polu widzenia pojawił się Smutny Król Billy z naręczem zapisanych kartek. Spory ich stos leżał już u stóp zmagającego się z gadami Trojańczyka. Obok stała otwarta bańka z naftą.
Udało mi się zamrugać. Odniosłem wrażenie, że moje powieki zrobione są z zardzewiałego żelaza.
– Działanie ogłuszacza p-p-powinno minąć lada chwila – powiedział Billy. Sięgnął do fontanny, wziął garść kartek i podpalił je zapalniczką.
– Nie! – zdołałem krzyknąć mimo zaciśniętych szczęk.
Płomienie tańczyły przez kilka sekund, po czym zgasły. Billy wrzucił nie dopalone resztki do fontanny, a następnie sięgnął po kolejną porcję; tym razem zwinął kartki w rulon. Po policzkach króla ściekały łzy.
– Ty go sprowadziłeś i ty go m-m-musisz zniszczyć!
Próbowałem się poruszyć, ale osiągnąłem tylko tyle, że ramiona i nogi wykonały kilka nie skoordynowanych wymachów niczym kończyny uszkodzonej marionetki. Ból był nie do zniesienia. Krzyknąłem ponownie, a mój udręczony głos odbił się echem od marmurów i granitów.
Król Billy znieruchomiał na chwilę i odczytał z kartki, która znajdowała się na wierzchu kolejnego naręcza:
…Bez wskazówki żadnej ni podpory
Dźwigałem w mojej kruchej śmiertelności
Potężne brzemię wiecznego spokoju,
Niezmienną światłość, trzy odwieczne kształty,
Ciążące zmysłom moim – zimny księżyc.
A jako że mym mózgiem rozpalonym
Strąciłem w otchłań nocy srebrne kwadry,
To zdało mi się, że z dniem każdym blednę,
Niknę jak widmo; i modły gorące
Wznosiłem, aby śmierć mnie stąd zabrała
Z całym brzemieniem trosk mych, a niewładny
Nic zmienić, przeklinałem sam siebie w rozpaczy.
Billy wzniósł twarz ku gwiazdom, po czym rzucił tę stronę na pastwę płomieni.
– NIE! – wrzasnąłem najgłośniej, jak mogłem. Jedna noga ugięła się pode mną, opadłem na kolano, usiłowałem jeszcze podeprzeć się ręką i runąłem ciężko na bok.
Postać w płaszczu chwyciła kolejną porcję papieru, zbyt grubą, żeby zwinąć ją w rulon, i spojrzała na pierwszą stronę.
…Ujrzałem wtedy twarz bladą,
Nie tkniętą żadnym przyziemnym zmartwieniem,
Lecz tak bezkrwistą, jak w ciężkiej chorobie,
Co krew wysysa, ale nie zabija,
Której śmierć nawet nie położy kresu.
Ku śmierci idąc, widzę – to nie jej oblicze,
I choć majaczy mi coś jak biel śniegu,
Że to jest ta twarz – myśleć mi nie wolno…
Król Billy zbliżył zapalniczkę, a w chwilę potem ta kartka wraz z pięćdziesięcioma innymi zajęła się ogniem. Płonące naręcze wylądowało w fontannie, on zaś sięgnął po więcej.
– Proszę!… – jęknąłem. Zacisnąłem ręce na krawędzi kamiennej ławki i zdołałem się nieco podciągnąć, walcząc jednocześnie z potwornymi skurczami w nogach. – Proszę…
Trzecia postać nie tyle pojawiła się obok nas, co raczej ujawniła swoją obecność, jakby była tam przez cały czas, a Król Billy i ja nie zauważyliśmy jej, dopóki płomienie nie zaczęły rzucać wystarczająco silnego blasku. Ogromny, czwororęki, wykuty z kości i stali, Chyżwar skierował na nas krwistoczerwone spojrzenie.
Król Billy krzyknął coś niezrozumiale i cofnął się o krok, ale zaraz potem zaczął z jeszcze większą gorliwością wrzucać kartki do ognia. Płatki sadzy i rozżarzone skrawki ulatywały w górę wraz z gorącym powietrzem. Stado gołębi wzbiło się z łopotem skrzydeł z oplecionej bluszczem konstrukcji kopuły.
Chwiejąc się na nogach, ruszyłem powoli naprzód. Chyżwar nawet nie drgnął ani nie odwrócił rubinowego wzroku.
– Odejdź! – ryknął z pasją Król Billy, trzymając w rękach płonące rulony poezji. Nagle przestał się jąkać. – Wracaj do otchłani, z której wyszedłeś!
Odniosłem wrażenie, że Chyżwar lekko pochylił głowę. Stalowe ostrza i szpikulce lśniły w czerwonym blasku płomieni.
– Mój panie! – krzyknąłem. Nie wiem, czy miałem na myśli Smutnego Króla Billy’ego, czy potwora, i nie wiedziałem tego również w tamtej chwili. Zatoczyłem się i wyciągnąłem rękę, by złapać Billy’ego za ramię.
Nie było go tam. Jeszcze sekundę wcześniej starzejący się władca stał zaledwie metr ode mnie, a teraz zawisł bezradnie wysoko nad kamienną nawierzchnią dziedzińca. Stalowe ciernie wbijały się boleśnie w jego ramiona, tułów i uda, on jednak nadal ściskał w rękach płonące fragmenty moich Pieśni. Chyżwar trzymał go niczym ojciec, który przyniósł syna, aby go ochrzcić.
– Zniszcz go! – krzyknął Billy, niezdarnie usiłując wyrwać się z żelaznego uścisku. – ZNISZCZ GO!
Ciężko dysząc oparłem się o krawędź fontanny. W pierwszej chwili pomyślałem, że chodzi mu o Chyżwara… potem, że o poemat… a wreszcie zrozumiałem, że o to i o to. Jeszcze ponad tysiąc stron leżało nietkniętych w suchym basenie fontanny. Sięgnąłem po bańkę z naftą.
Chyżwar właściwie nie poruszył się, tylko powoli przycisnął do piersi Króla Billy’ego. Billy wierzgnął kilka razy i krzyknął bezgłośnie, kiedy długi stalowy kolec wyłonił się z jego stroju arlekina tuż nad mostkiem. Przez kilka sekund stałem jak sparaliżowany, myśląc o motylach, które kolekcjonowałem w dzieciństwie, a potem metodycznie zacząłem polewać naftą rozrzucone w fontannie papiery.
– Zabij go! – wycharczał Król Billy. – Martin, na litość boską…
Podniosłem z ziemi jego zapalniczkę. Chyżwar nadal stał nieruchomo. Krew przesiąkała powoli ubranie Billy’ego, aż wreszcie czarne kwadraty niczym nie różniły się od szkarłatnych. Pstryknąłem zabytkową zapalniczką: raz, drugi, trzeci… Tylko iskry. Przez łzy cieknące mi obficie z oczu widziałem dzieło mego życia leżące na dnie wyschniętej fontanny. Zapalniczka wysunęła mi się z ręki.
Billy wrzasnął przeraźliwie i szarpnął się raz jeszcze. Usłyszałem ohydny odgłos, z jakim metalowe ostrza ocierały się o kości.
– Zabij go, Martin! O, mój Boże…
Odwróciłem się, zrobiłem pięć kroków, po czym cisnąłem w nich na pół jeszcze pełną bańką. Nafta chlusnęła obfitym strumieniem, wsiąkając w ubranie Billa i spływając po metalowym ciele Chyżwara. W chwilę później żarzące się strzępy mojego poematu, które Billy wciąż jeszcze ściskał w rękach, zetknęły się z łatwopalną cieczą.
Zasłoniłem dłońmi twarz – za późno, gdyż broda i brwi spłonęły mi dosłownie w okamgnieniu – i zacząłem się cofać po omacku, aż wreszcie oparłem się o krawędź fontanny.
Przez sekundę miałem przed sobą doskonale nieruchomą, ognistą rzeźbę, błękitnożółtą Piętę z czteroręką Madonną przyciskającą do piersi płonącego Chrystusa. Potem ogarnięta pożogą postać zaczęła się wić i wierzgać, bezradnie próbując uwolnić się z uchwytu stalowych szponów, a jednocześnie rozległ się ryk tak okropny, że po dziś dzień nie jestem w stanie uwierzyć, iż wydobywał się z ludzkiego gardła. Krzyk powalił mnie na kolana, wrócił zwielokrotniony echem odbitym od kamiennych ścian miasta i wypłoszył ostatnie gołębie, jakie kryły się jeszcze w okolicznych zakamarkach. Trwał wiele minut po tym, jak ognista wizja po prostu przestała istnieć, nie zostawiając po sobie ani popiołów, ani obrazu utrwalonego na siatkówce. Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że to ja krzyczę.
W życiu tak zazwyczaj bywa, że wszystko kończy się byle jak, zupełnie inaczej niż powinno.