Moja muza mnie opuściła. Szukałem jej w innych pokojach mego domu, na innych planetach, ale wszędzie odpowiadała mi tylko cisza. Przenosiłem się za pomocą transmitera w ulubione miejsca, obserwowałem zachód słońc nad niezmierzonymi, falującymi preriami Trawy i nocne mgły pochłaniające czarne jak heban urwiska na Nigdy Więcej, ale choć wyrzuciłem z pamięci resztki bełkotu z ciągnącego się bez końca cyklu Umierającej Ziemi, nie usłyszałem znajomego szeptu muzy.
Szukałem jej także w alkoholu i Czarze Wspomnień, wracając do morderczych miesięcy na Bramie Niebios, kiedy przemawiała do mnie tak często, zmuszając do przerywania pracy albo zrywania się z barłogu w środku nocy, lecz w tych migawkach z przeszłości jej głos brzmiał cicho i zgrzytliwie, a w dodatku był niemal zupełnie niezrozumiały, jakby pochodził z uszkodzonego audiodysku, dziwnym zrządzeniem losu ocalonego z zamierzchłych czasów.
Moja muza opuściła mnie na dobre.
Zjawiłem się w gabinecie Tyreny Wingreen-Feif dokładnie o wyznaczonej godzinie. Tyrena szybko awansowała i teraz była już jednym z szefów wydawnictwa. Jej gabinet zajmował ostatnie piętro wieży Transline na Pierwszej Tau Ceti; stojąc tam miało się wrażenie, że jest się na wyłożonym miękkim dywanem szczycie najwyższej, strzelistej jak iglica góry we wszechświecie. Wyżej była już tylko prawie niewidoczna czasza pola siłowego, a zaraz za krawędzią podłogi zaczynała się sześciokilometrowa przepaść. Zastanawiałem się, czy inni autorzy także odczuwali przemożną ochotę, żeby w nią skoczyć.
– Nowe dzieło? – zapytała Tyrena. Aktualnie w modzie dominował Lusus i wszystko, co z nim związane. “Dominacja” była właściwym słowem, gdyż mój wydawca miał na sobie skórzany, dopasowany kombinezon, zardzewiałe kolczatki na przegubach i szyi oraz pas z ładownicami przerzucony przez lewe ramię. Pociski wyglądały na prawdziwe.
– Tak – odparłem i rzuciłem na biurko rękopis.
– Martin, Martin… – westchnęła. – Kiedy wreszcie zaczniesz przesyłać nam swoje książki, zamiast zadawać sobie tyle trudu z przepisywaniem i dostarczaniem ich osobiście?
– Odczuwam wtedy coś w rodzaju satysfakcji – odparłem. – Szczególnie w tym przypadku.
– Doprawdy?
– Tak. Może przeczytasz kawałek?
Tyrena uśmiechnęła się i od niechcenia przesunęła palcami o czarnych paznokciach po pasie z ładownicami.
– Jestem pewna, że nie obniżyłeś lotów, Martin. Nie muszę tego czytać.
– Proszę.
– Doprawdy, nie widzę powodu. Zawsze czuję się trochę nieswojo, czytając książkę w obecności autora.
– Chociaż kilka stron.
Chyba usłyszała jakąś dziwną nutę w moim głosie, gdyż zmarszczyła lekko brwi i otworzyła teczkę. W miarę jak coraz szybciej przerzucała kolejne strony, zmarszczka pogłębiała się.
Na pierwszej stronie znajdowało się tylko jedno zdanie: “Pewnego pięknego październikowego poranka Umierająca Ziemia połknęła własne bebechy i zmarła w konwulsjach”. Następne dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć stron było puste.
– To żart, Martin?
– Nie.
– W takim razie może jakaś subtelna aluzja? Chcesz zacząć nowy cykl powieściowy?
– Nie.
– Może nie uwierzysz, ale spodziewaliśmy się czegoś takiego. Nasi ludzie przygotowali dla ciebie wstępne koncepcje kilku wspaniałych serializacji. M. Subwaizee uważa, że byłbyś najlepszy do cyklu o Szkarłatnym Mścicielu.
– Możecie sobie wsadzić w dupę Szkarłatnego Mściciela – odparłem uprzejmie. – Skończyłem z Transline i tą przeżutą papką, którą nazywacie literaturą.
Twarz Tyreny nawet nie drgnęła. Bez specjalnego zdziwienia zauważyłem, że ma zęby zabarwione na brązowo, by pasowały do przerdzewiałych kolczatek na jej szyi i przegubach.
– Martin, Martin… – westchnęła. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak niewiele z ciebie zostanie, jeśli nie przeprosisz za ten wyskok i grzecznie nie wrócisz na swoje miejsce. Ale możemy poczekać z tym do jutra. Wracaj teraz do domu, wytrzeźwiej i przemyśl to sobie raz jeszcze.
Roześmiałem się głośno.
– Od ośmiu lat nie byłem bardziej trzeźwy niż teraz, moja damo. Po prostu potrzebowałem trochę czasu, żeby zorientować się, że nie tylko ja piszę gówno. Żadna z książek, jakie w tym roku ukazały się na obszarze Sieci, nie zasługuje na miano literatury. Ja wysiadam. To nie dla mnie.
Tyrena wstała z fotela. Dopiero teraz zauważyłem, że u jej pasa wisi bojowy paralizator. Pozostało mi tylko mieć nadzieję, iż nie jest prawdziwy.
– Posłuchaj, ty nędzny, pozbawiony krzty talentu pisarzyno! – wysyczała. – Stanowisz własność Transline, łącznie z dupą i jajami. Jeżeli zaczniesz przysparzać nam kłopotów, zmusimy cię, żebyś pisał gotyckie romanse pod pseudonimem Rosemary Titmouse. Teraz wracaj do domu, wytrzeźwiej i bierz się grzecznie do roboty nad Umierającą Ziemią X.
Pokręciłem z uśmiechem głową. Tyrena skrzywiła się lekko.
– Jesteś nam winien jeszcze prawie milion marek. Jak będziesz niegrzeczny, zajmiemy cały twój dom, z wyjątkiem tej cholernej tratwy, której używasz jako wychodka. Będziesz mógł na niej siedzieć tak długo, aż wypełnisz cały ocean gównem.
Roześmiałem się po raz kolejny.
.- Wszystkie nieczystości są tam natychmiast przetwarzane – powiedziałem. – Poza tym wczoraj sprzedałem dom i spłaciłem należności. Pieniądze powinny już być na waszym koncie.
Palce Tyreny gładziły uchwyt paralizatora.
– Transline ma prawa do koncepcji serii. Zatrudnimy kogoś innego.
Skinąłem głową.
– Proszę bardzo.
Kiedy zrozumiała, że mówię poważnie, wyczułem w jej głosie jakąś nową nutę. Domyśliłem się, że moje odejście może oznaczać dla niej kłopoty.
– Posłuchaj, Martin: jestem pewna, że wspólnie znajdziemy rozsądne rozwiązanie. Nie dalej niż wczoraj mówiłam dyrektorowi, że dostajesz za mały procent, i że wydawnictwo powinno pozwolić ci na większą swobodę w…
– Tyreno, Tyreno… – westchnąłem. – Żegnaj.
Przeniosłem się najpierw na Renesans, a stamtąd na Parsimonię, gdzie wsiadłem na statek, który po trzytygodniowej podróży dowiózł mnie na Asquith, gdzie znajdowało się ludne królestwo Smutnego Króla Billy’ego.
Notatki do szkicu o Smutnym Królu Billy’ym:
Jego Wysokość Król William XXIII, suwerenny władca Królestwa Windsoru na Wygnaniu, przypomina nieco świecę w kształcie człowieka, którą ktoś zostawił za blisko gorącego pieca. Jego długie, niezbyt gęste włosy opadają aż na zgarbione ramiona, a twarz jest poorana głębokimi zmarszczkami, które najpierw biegną pionowo od ust do smutnych oczu, by potem skręcić ku uszom i znowu skierować się w dół, a wreszcie zniknąć wśród fałdów skóry na podgardlu i szyi. Podobno Smutny Król Billy kojarzy się antropologom z glinianymi figurkami znajdowanymi na terenie Wielkiej Kinszasy, gnostykom zen przypomina Żałosnego Buddę po pożarze świątyni na Tai Zihn, a historykom sztuki aktora nazwiskiem Charles Laughton, żyjącego przed kilkuset laty, w epoce filmu dwuwymiarowego. Dla mnie żadne z tych skojarzeń nie ma najmniejszego znaczenia, gdyż patrząc na Smutnego Króla Billy’ego, widzę don Baltazara, mojego nie żyjącego już od dawna nauczyciela, w chwilę po powrocie z jakiegoś trwającego bez przerwy przez tydzień pijaństwa.
Pogłoski o ponurym nastroju króla są znacznie przesadzone; Billy często się śmieje, i tylko fakt, że czyni to w dość szczególny sposób, sprawia, iż ludzie sądzą, że płacze.
Człowiek ma niewielki wpływ na swoją fizjonomię, ale w przypadku Jego Wysokości cała postać zdaje się świadczyć o tym, że należy albo do totalnego bufona, albo do stuprocentowego nieudacznika. Ubiera się – o ile można użyć tego słowa – w sposób urągający poczuciu dobrego smaku i nie zwracając najmniejszej uwagi na dobór barw, a w dodatku nie przywiązuje żadnej wagi do estetyki swego stroju. W związku z tym najczęściej można go zobaczyć z rozpiętym rozporkiem, w podartej pelerynie, w kaftanie, którego lewy rękaw wlecze się po podłodze, prawy zaś, nie dość że zdecydowanie za krótki, to na dodatek wygląda tak, jakby został zanurzony w dżemie.