W końcu doszło do tego, że ograniczyłem do niezbędnego minimum korzystanie z transmitera i zwolniłem całą służbę, a jednak w dalszym ciągu wisiało nade mną widmo finansowej katastrofy.
Odwiedziłem wówczas Tyrenę Wingreen-Feif.
– Teraz nikt nie chce czytać poezji – powiedziała, przejrzawszy pobieżnie cienki plik Pieśni, które napisałem w ciągu minionych osiemnastu miesięcy.
– Jak to? – zdumiałem się. – Przecież Umierająca Ziemia to poezja!
– Umierająca Ziemia to fuks – odparła Tyrena. Zgodnie z najnowszą modą miała długie, zielone, zakrzywione paznokcie, które teraz spoczywały na moim rękopisie niczym pazury jakiejś chlorofilowej bestii. – Sprzedała się, ponieważ masowa podświadomość potrzebowała właśnie czegoś takiego.
– Może masowa podświadomość potrzebuje także tego – odparłem, czując, że powoli zaczyna mnie ogarniać gniew.
Tyrena parsknęła śmiechem. Nie zabrzmiało to przyjemnie dla ucha.
– Martin, Martin… – westchnęła. – To jest poezja. Piszesz o Bramie Niebios i Stadzie Karibu, ale tak naprawdę twoje wiersze są o samotności, zagubieniu, strachu i cynicznym stosunku do ludzkości.
– I co z tego?
– To, że nikt nie chce płacić za to, żeby poczytać o czyimś strachu!
Odwróciłem się od biurka i podszedłem do przeciwległej ściany pokoju. Gabinet Tyreny zajmował całe 435. piętro Wieży Transline na Pierwszej Tau Ceti. Nie było w nim okien, gdyż okrągły pokój nie miał ścian, przed upadkiem z niebotycznej wysokości chroniło użytkowników wytwarzane przez słoneczne generatory pole siłowe tak znakomitej jakości, że całkowicie niewidoczne. Miałem uczucie, że staję na jednej szarej płycie, nad głową mam drugą, a wszystko to jest zawieszone w powietrzu, w połowie drogi między niebem a ziemią. Patrzyłem na szkarłatne obłoki sunące pół kilometra niżej między mniejszymi wieżami i czułem, jak krew nabiega mi do głowy. Do gabinetu Tyreny nie prowadziły żadne drzwi, windy ani schody; wchodziło się do niego przez transmiter, którego ozdobny portal migotał pośrodku pomieszczenia niby jakaś abstrakcyjna holorzeźba. Przez głowę zaczęły przebiegać mi różne dziwne myśli o pożarach, nagłych awariach zasilania i innych tego rodzaju wypadkach.
– Chcesz powiedzieć, że tego nie wydasz? – zapytałem wreszcie, kiedy uznałem, że jestem w stanie nadać memu głosowi w miarę normalne brzmienie.
– Skądże znowu! – uśmiechnęła się moja redaktorka. – Zarobiłeś dla nas kilka milionów marek. Oczywiście, że to wydamy. Ja ci tylko mówię, że nikt tego nie kupi.
– Nieprawda! – wrzasnąłem. – Może nie wszyscy znają się na poezji, ale jest wystarczająco dużo ludzi, którzy czytają książki i potrafią rozpoznać dobrą literaturę.
Tym razem Tyrena nie parsknęła śmiechem, ale kąciki jej zielonych warg powędrowały w górę.
– Martin, Martin… – westchnęła ponownie. – Od czasów Gutenberga odsetek ludzi wykorzystujących umiejętność czytania stale maleje. W dwudziestym wieku tylko niespełna dwa procent populacji tak zwanych demokracji przemysłowych czytało choć jedną książkę rocznie, a to było przecież jeszcze przed pojawieniem się datasfer, implantów i sztucznych środowisk informatycznych przyjaznych użytkownikowi. Na początku hegiry dziewięćdziesiąt osiem procent obywateli Hegemonii nie miało powodu, żeby czytać cokolwiek, więc nawet nie zadawali sobie trudu, żeby się tego nauczyć. Teraz jest jeszcze gorzej. Sieć zamieszkuje ponad sto miliardów istot ludzkich, z czego zaledwie niespełna jeden procent zamawia od czasu do czasu jakieś drukowane materiały, a jeszcze mniej czyta książki.
– Umierająca Ziemia rozeszła się w nakładzie prawie trzech miliardów egzemplarzy – przypomniałem jej.
– Owszem, ale w tym przypadku zadziałał “efekt pielgrzyma”.
– Co takiego?
– “Efekt pielgrzyma”. W kolonii Massachusetts – zaraz, kiedy to było? Aha, w siedemnastym wieku, na Starej Ziemi – każda szanująca się rodzina musiała mieć w domu egzemplarz Biblii, mimo że prawie nikt jej nie czytał. To samo było później z Mein Kampf Hitlera i Wizjami dostrzeżonymi w oku zgilotynowanego dziecka Stukatsky’ego.
– Kto to był Hitler? – zapytałem.
Tyrena uśmiechnęła się lekko.
– Polityk ze Starej Ziemi, który trochę pisał. Od czasu do czasu robimy jeszcze dodruki Mein Kampf. Co sto trzydzieści osiem lat Transline odnawia prawa autorskie.
– Słuchaj, potrzebuję jeszcze kilku tygodni, żeby dopracować Pieśni i zapiąć wszystko na ostatni guzik.
– Nie ma sprawy.
– Przypuszczam, że będziesz chciała przeredagować je tak samo jak poprzednim razem?
– Wcale nie – odparła Tyrena. – Możesz pisać, co tylko zechcesz.
Wybałuszyłem na nią oczy.
– Czy to znaczy, że mogę zostawić biały wiersz?
– Oczywiście.
– I filozoficzne dywagacje?
– Bardzo proszę.
– I ty opublikujesz to wszystko bez żadnych zmian?
– Naturalnie.
– Jest jakaś szansa, że ktoś to kupi?
– Absolutnie żadnej.
“Kilka tygodni” zamieniło się w dziesięć miesięcy wytężonej pracy. Odciąłem dostęp do większości pomieszczeń mego domu, zostawiwszy sobie jedynie wieżę na Denebie Drei, pokój rekreacyjny na Lususie, kuchnię oraz łazienkę na tratwie pływającej po Mare Infinitum. Codziennie pracowałem przez bite dziesięć godzin, robiłem sobie przerwę na intensywne ćwiczenia fizyczne, posiłek i drzemkę, po czym zasiadałem do kolejnej ośmiogodzinnej tury. Chwilami odnosiłem wrażenie, że cofnąłem się w czasie o pięć lat, do okresu bezpośrednio po udarze, kiedy zdarzało się, iż traciłem kilka godzin, a czasem nawet cały dzień na znalezienie właściwego słowa lub sformułowania. Teraz praca posuwała się naprzód jeszcze wolniej, ja zaś w pocie czoła poszukiwałem właściwego sposobu wyrażenia ulotnych uczuć, przekazania nie do końca sformułowanych myśli i zasygnalizowania niezupełnie skrystalizowanych wrażeń.
Po dziesięciu miesiącach standardowych przerwałem walkę, uznając słuszność starożytnego aforyzmu, według którego autor nigdy tak naprawdę nie kończy książki ani wiersza, tylko po prostu przerywa nad nimi pracę.
– Co o tym myślisz? – zapytałem Tyrenę, kiedy skończyła lekturę.
Zgodnie z najnowszą modą jej oczy przypominały brązowe, matowe kółka, ale i tak zauważyłem, że były pełne łez. Jedna z nich wymknęła się spod powieki; Tyrena otarła ją energicznym ruchem ręki.
– Cudowne – powiedziała.
– Starałem się przemawiać tym samym głosem co starożytni mistrzowie… – szepnąłem czując, jak niespodziewanie ogarnia mnie coś w rodzaju zawstydzenia.
– Całkowicie ci się udało.
– Interludium o Bramie Niebios jest jeszcze nieco chropawe.
– Jest doskonałe.
– Chciałem w nim opowiedzieć o samotności.
– Opowiedziałeś.
– Myślisz, że to już gotowe?
– Absolutnie. To prawdziwe arcydzieło.
– I że ktoś to kupi?
– Na pewno nie.
Pierwszy nakład miał wynieść siedemdziesiąt milionów egzemplarzy. Transline wykupiło reklamy w datasferach, rozesłało informacje do wszystkich ośrodków życia intelektualnego, zdobyło pochlebne opinie najlepszych autorów, dopilnowało, żeby ukazały się recenzje w “New New York Times” i wydało fortunę na kampanię promocyjną.
Przez pierwszy rok sprzedano dwadzieścia trzy tysiące egzemplarzy. Przy mojej stawce wynoszącej 10 procent od ceny każdego egzemplarza, którą ustalono na 12 marek, zarobiłem 13800 marek z dwumilionowej zaliczki, jaką otrzymałem wcześniej od wydawnictwa. W drugim roku sprzedaż wyniosła 638 egzemplarzy. Nikt nie chciał kupić praw do sfilmowania, nikt nie był zainteresowany organizacją spotkań autorskich.
Nie można natomiast powiedzieć, żeby Pieśniom brakło negatywnych recenzji. “Niezrozumiałe… archaiczne… poruszają mało istotne problemy” – to z “New New York Timesa”. “M. Silenus stworzył najbardziej niekomunikatywne dzieło w historii” – to Urban Kapry z TC2. Najcięższy cios zadał jednak Marmon Hamlit z “Kuriera”: “Jeżeli chodzi o te nowe wierszyki pana Jakmutam – nie czytałem ich. Nawet nie próbowałem”.